Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Rozmowa na cztery pety

Maria Czubaszek nie żyje. Przypominamy jej wywiad dla POLITYKI

Maria Czubaszek – od 51 lat związana z Polskim Radiem, gdzie pisała audycje satyryczne. Maria Czubaszek – od 51 lat związana z Polskim Radiem, gdzie pisała audycje satyryczne. Leszek Zych / Polityka
Dziennikarka, satyryczka, autorka tekstów zmarła w czwartek w Warszawie. Miała 76 lat.
„Mnie można co najwyżej nazwać tekściarą. Nie każdy tekściarz jest poetą. Podobnie jak nie każda gwiazda serialu jest aktorką”.Leszek Zych/Polityka „Mnie można co najwyżej nazwać tekściarą. Nie każdy tekściarz jest poetą. Podobnie jak nie każda gwiazda serialu jest aktorką”.
Polskie Radio, Maria Czubaszek w studiu przy ulicy Myśliwieckiej.Bohdan Majewski/Forum Polskie Radio, Maria Czubaszek w studiu przy ulicy Myśliwieckiej.

Artykuł ukazał się w POLITYCE w kwietniu 2011 r.

Cezary Łazarewicz: – Pamięta pani, kiedy po raz pierwszy pani tekst rozśmieszył innych?
Maria Czubaszek: – Nie. Szczerze mówiąc, nie pamiętam również, kiedy mnie rozśmieszył. Pisanie w ogóle mnie nie bawi. To moja praca. Po prostu – dostaję zlecenie, muszę coś napisać, to piszę. Staram się, by zamawiającemu się spodobało. Mój mąż Wojciech Karolak mówi, że w tekstach nie staram się być śmieszna. Piszę tak, jak myślę.

Może brakuje pani poczucia humoru?
Na własny temat? Raczej nie. Agnieszka Osiecka napisała kiedyś, że nie chciałaby być śmieszną staruszką. A ja chyba jestem. Natomiast moje teksty śmieszą mnie tylko wtedy, gdy słyszę je w wykonaniu Ireny Kwiatkowskiej, Jurka Dobrowolskiego, Wojtka Pokory, Krzyśka Kowalewskiego i paru innych świetnych aktorów, z którymi miałam szczęście pracować. Dzięki ich interpretacji moje głupoty bywały zabawne. Podejrzewam, że w wykonaniu np. braci Mroczków czy Kasi Cichopek nie byłyby takie.

Skoro pisanie pani nie bawi, to dlaczego pani to robi?
Dla pieniędzy. Mówiłam, że to praca. Nie społeczna, ale zarobkowa. A robię to, co robię, przez przypadek. Szczęśliwy, bo nic innego nie umiem. Nawet gotować. Magdą Gessler na pewno nie mogłabym zostać. Zostałam więc Marią Czubaszek.

Przez przypadek?
W zasadzie tak. Najpierw przypadkowo wyszłam za Czubaszka (i choć po jakimś czasie szczęśliwie się rozwiodłam, nazwisko mi zostało), potem, choć studiowałam dziennikarstwo i zamierzałam zostać poważną dziennikarką, trafiłam do radia (dla tej pracy przerwałam zresztą studia) i przez przypadek poznałam Jerzego Dobrowolskiego. To za jego namową zaczęłam pisać. Z oporami i z nieśmiałością. Nie widziałam siebie jako autorki rozrywkowej.

A Dobrowolski zobaczył?
Nie od razu. Dla redakcji, do której się załapałam (żeby tylko uciec ze studiów, które mnie rozczarowały), on robił „Cotygodniowy kabarecik reklamowy”. Z tekstami takich autorów jak Minkiewicz, Potemkowski czy Przybora, i z udziałem takich aktorów jak Kwiatkowska, Pokora czy Łazuka.

A co pani tam robiła?
Przynosiłam kawę i kanapki, dzwoniłam do autorów, kiedy zleceniodawcy żądali poprawek w tekstach, a kiedy autorom nie chciało się zmieniać i mówili, żebym sama zmieniła, zmieniałam. Bo byłam przez redakcję oddelegowana do tzw. opieki technicznej. Kiedy więc tak się opiekowałam i dłubałam w tych tekstach, Dobrowolski po jakim czasie spytał, czy sama czegoś bym nie napisała. Powiedziałam, że nie, bo nie umiem. Bałam się powiedzieć, że to mnie nie kręci, że chcę zostać poważną dziennikarką. Ale on nie odpuszczał, a ja nie byłam asertywna. I w końcu dla świętego spokoju coś napisałam. Zanim przeczytał, powiedział, żebym skróciła. Co zrobiłam bez żalu. Do dzisiaj tak mam. Co napiszę, to skracam.

A odrzuca też sobie pani teksty?
Nie. Bo za odrzucone teksty nie płacą. Na szczęście tekstu mojego pierwszego słuchowiska Dobrowolski, ku memu zdziwieniu, też nie odrzucił. Nagrał z udziałem Kwiatkowskiej, Pokory, Łazuki i własnym. I tak to się zaczęło. A nazywało się to „Dymek z papierosa”.

Dzisiaj taki tytuł mógłby nie przejść.
Na pewno. Na szczęście wtedy palenie nie było takim przestępstwem jak dzisiaj. W ogóle nie było przestępstwem. Było normalką. Prawie wszyscy wszędzie palili i było to niekaralne. Ja zaczęłam w wieku 16 lat. Od Giewontów i Waweli, które podkradałam ojcu. Pierwszy raz poczęstowali mnie koledzy w szkolnej ubikacji. Koleżankę, która mi towarzyszyła, zemdliło, a ja od razu poczułam, że to jest to! Trzymam się tego do dziś i palę trzy paczki dziennie.

Daje pani radę w tych trudnych dla palaczy czasach?
Dałam radę jako niemowlę przeżyć wojnę, jako dziecko okupację, jako młoda komunę, a teraz jako stara (palaczka) miałabym nie dać rady przeżyć tej histerii? Bo dla mnie to histeria. To nie palenie mnie zabije (skoro przez tyle lat nie zabiło), ale walka z paleniem. Jeżdżę od pewnego czasu na spotkania autorskie i zdarza mi się nocować w hotelach. Już parę razy, niezależnie od pory roku i temperatury, odstałam swoje w koszuli nocnej na tarasie lub przewisiałam wychylona do połowy w otwartym oknie. A w moim wieku zapalenie płuc może szybciej zabić niż rak. Ale póki mnie nie zabije, daję radę. Polak potrafi, to i Polka. Dlatego w ostatniego sylwestra postanowiłam, że nie rzucę palenia. I nie rzucam. Jak ziemi, skąd nasz ród.

Ale radiową Jedynkę, do której trafiła pani jeszcze w czasie studiów, rzuciła pani dla Trójki?
Bo kierownik redakcji rozrywkowej Jacek Janczarski usłyszał przypadkowo parę moich słuchowisk, zadzwonił i spytał, czy nie chciałabym pisać dla nich. Bardzo chciałam! Wtedy pisanie dla Programu Trzeciego było nobilitacją. Kiedy więc po krótkiej współpracy zaproponował mi przejście na etat, rzuciłam Jedynkę bez wahania. Choć nie bez oporów. Nie był to wprawdzie transfer na miarę przejścia pana Arłukowicza z SLD do PO, ale kierownik redakcji reklamy bardziej o mnie walczył niż pan Napieralski o Arłukowicza. Do akcji włączył się jednak sam szef Trójki Jan Mietkowski. I udało się.

Bez żalu pożegnała się pani z Jerzym Dobrowolskim i swoimi ulubionymi aktorami?
A kto powiedział, że się pożegnałam? Wszystko, co robiłam dla Trójki, a dokładnie do „Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego”, a następnie do „Ilustrowanego Magazynu Autorów”, nadal robiła „moja ekipa”. Całość ITR, potem IMA reżyserował Jurek Markuszewski, ale moje głupoty Jurek Dobrowolski. To dzięki niemu i popularności wspomnianych audycji Trójkowych ludzie zaczęli jakoś kojarzyć moje nazwisko.

To kto rozpuszczał plotki, że pani w ogóle nie istnieje?
Plotka wzięła się stąd, że wszyscy autorzy ITR, czyli Adam Kreczmar, Jacek Janczarski, Jonasz Kofta, Janek Stanisławski i Stefan Friedman, dawali głos na antenie; większość swoich tekstów sami wykonywali. A ja pisałam wyłącznie dla aktorów. Kreczmar i Janczarski, którzy audycję prowadzili, wciągali mnie często do studia, żebym coś powiedziała. Ale ja się zaparłam. Czasem mnie łaskotali, żebym chociaż pisnęła, a ja nic.

Dlaczego?
Bo nie.

To ich przekonało?
Niestety, nie. Tłumaczyłam więc, że nie mam radiowego głosu i że piszę, bo nie mam nic do powiedzenia. W końcu dali spokój. Natomiast słuchacze zaczęli pytać, czy Czubaszek naprawdę istnieje, czy to pseudonim artystyczny któregoś z autorów ITR? Janek Stanisławski to podchwycił i ogłosił konkurs: Czy Czubaszek to postać autentyczna, czy pseudonim prezesa Radiokomitetu? Wtedy prezesem był Włodzimierz Sokorski i ten żarcik jeszcze przeszedł. Kiedy jednak nastał Maciej Szczepański, żarty się skończyły.

Kiedy pani wyszła z tej konspiracji?
Nie pamiętam dokładnie, ale to było chyba wtedy, kiedy przestałam palić Carmeny, a zaczęłam Salemy. To akurat dobrze pamiętam, bo pojechaliśmy z ITR do Szczecina. Na zaproszenie stoczniowców. W porcie udało mi się kupić od jakiegoś marynarza parę kartonów za pół ceny. Bo wtedy Salemy były u nas tylko w Peweksie. Podczas spotkania w stoczni Kreczmar z Janczarskim wciągnęli mnie na scenę, mówiąc: To jest właśnie Maria Czubaszek. Stoczniowcy zaczęli krzyczeć, że każdą dziewczynę tak można przedstawić. Kreczmar kazał mi więc pokazać radiową legitymację. Na dowód, że ja to ja. Legitymacja tak długo krążyła wśród publiczności, aż zginęła. Nigdy już do mnie nie wróciła.

Może ktoś, kto ją wtedy zatrzymał, przeczyta naszą rozmowę, ruszy go sumienie i odda?
Nie sądzę. Zresztą od lat nie pracuję już w radiu na etacie i nie mam prawa do legitymacji. A pamiątek kolekcjonować nie lubię. Tak naprawdę jedyne, co lubię, to palić. Papierosy trzymają mnie przy życiu.

Papierosy zabijają.
Moim zdaniem zabija życie. Nawet Krzysztof Zanussi nazwał je śmiertelną chorobą. Niepalący też żyją tylko do śmierci. Byłam już na kilku pogrzebach swoich znajomych, którzy w życiu nie palili. Na przykład mój pierwszy mąż, Czubaszek, nie tylko nie palił, ale w ogóle prowadził bardzo higieniczny tryb życia. Poza tym uprawiał różne sporty. I co? Już nie żyje. A ja, wprawdzie ledwo, ale jednak. Mimo że palę.

Od pewnego czasu dosyć często można panią zobaczyć w telewizji.
Można przecież zmienić kanał. Sama tak robię. Z zasady nie oglądam niczego, w czym biorę udział. Nie mogę na siebie patrzeć. A inni, pocieszam się, nie muszą. Właśnie kiedy zaczęli mnie zapraszać do telewizji, wymyśliłam tę autorkę rozrywkową. Jako osobę dla większości nieznaną (zwłaszcza z twarzy) trzeba mnie było jakoś określić, czym się zajmuję. Gdy zapytali, jak mają podpisać na pasku, powiedziałam: autorka głupot, ale nie chcieli się zgodzić. Wtedy wymyśliłam autorkę rozrywkową. W moim wieku to już nie brzmi dwuznacznie. Żałuję, że się nie przyjęło, bo w Internecie jestem ponoć dziennikarką, pisarką satyryczną, a nawet poetką.

A nie jest pani? Pisała pani przecież teksty piosenek.
Ale przez to nie stałam się poetką. Poetami byli Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, Jonasz Kofta. A teraz jest Andrzej Poniedzielski. Mnie można co najwyżej nazwać tekściarą. Nie każdy tekściarz jest poetą. Podobnie jak nie każda gwiazda serialu jest aktorką.

Pani chyba jest, bo występuje pani w serialu „Spadkobiercy”?
To żart? W „Spadkobiercach” nie robię ani za gwiazdę, ani za aktorkę. Nawet w najmniejszym zakresie. Mam tylko zaszczyt brać udział w tym serialu. Zaszczyt, bo uważam, że to dobry serial. A w każdym razie zabawny i nietypowy. Dopóki mnie do niego nie zaproszono, z przyjemnością oglądałam. Od kiedy biorę w nim udział, nie obejrzałam żadnego odcinka. Żałuję, ale wspominałam, że nie mogę na siebie patrzeć.

Skąd to się bierze?
Z nienachalnej od zawsze urody. Co z wiekiem coraz bardziej rzuca się w oczy.

Ludzie panią lubią. Zapraszają na spotkania w całej Polsce, chcą zobaczyć z bliska. Sam widziałem.
Może chcą zobaczyć, czy tylko w telewizji tak wyglądam, czy na żywo jeszcze gorzej. Tak czy inaczej, na takich spotkaniach mam straszną tremę. Nie ze strachu, że wyglądam gorzej niż w telewizji. Niektórzy mówią, że lepiej. Ale ja wiem swoje. Również i to, że głupoty lepiej pisać niż mówić.

Dlaczego?
Bo papier jest cierpliwy. Ludzie mniej. Dlatego na spotkaniach tak się denerwuję.

To po co się pani na to zgodziła?
Pierwszy raz dlatego, że zaprosił mnie Artur Andrus. Miał spotkanie w jednej z podwarszawskich bibliotek i zaproponował, żebym z nim pojechała. Nie po to, żebym usiadła w pierwszym rzędzie i sprawdzała, czy wygląda jeszcze lepiej niż w telewizji, tylko żebym poprowadziła z nim spotkanie. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że Arturowi nie odmawiam. Premierowi mogłabym, Andrusowi nigdy. We wszystko, co zaproponuje, wchodzę w ciemno. Choćby to miała być budowa autostrady, tej, którą mieli wydeptać nam Chińczycy.

Na szczęście wtedy chodziło jedynie o spotkanie. Podjechał pod mój dom, zawiózł na miejsce i sobie pogadaliśmy. Było super. Bo z Arturem zawsze mi się doskonale rozmawia. Na każdy temat. Nigdy się do rozmów nie przygotowujemy, czy to w radiu, czy w telewizji, czy przed publicznością na żywo. Powiem więcej! Nie przygotowujemy się nawet do rozmów prywatnych. Pełna improwizacja. Na tym spotkaniu też tak było. Pani z biblioteki i gościom spodobało się. Widocznie dowiedziała się o tym agentka Artura, która organizuje takie spotkania. Zaproponowała mi samodzielne. Również w bibliotekach, ale bez Artura.

Zgodziła się pani z oporami i wielką nieśmiałością. Jak wtedy, kiedy Dobrowolski zaproponował pani napisanie czegoś?
Widzi mnie pan jak rentgen! Zgodziłam się, bo nie jestem asertywna.

Potrafi pani podobno mówić bez przerwy nawet przez dwie godziny.
I to bez przerwy na papierosa! Na spotkaniach nie palę, choć na niektórych sala pozwala. Ja sobie nie pozwalam.

Czy Polacy mają poczucie humoru?
Miałam nadzieję, że pan o to nie spyta. Wszyscy o to pytają. A ja nie wiem. Myślę, że jedni mają, drudzy nie. Nie lubię generalizować. Ale uczestnicy moich spotkań w większości mają. I to duże. Skoro nawet ja ich śmieszę…

Pani ich zadziwia.
Że ludzie tak długo żyją? Nawet palący?

Nie. Że nawet w starszym wieku można się cieszyć popularnością i odnosić sukcesy.
Z tym sukcesem to pan żartuje? Dla mnie sukces musi się wiązać z dużą kasą. Człowiek jest teraz tyle wart, ile zarabia. Dlatego kiedy Andrzej Olechowski w kampanii prezydenckiej rzucił hasło: „Wybierz swój dobrobyt”, powiedziałam, że ja wybieram jego dobrobyt. Wystarczyłaby mi nawet połowa.

Na co?
Na wypasione schronisko dla wszystkich bezdomnych zwierząt, na duży samochód dla Karolaka, żeby mógł jeździć na nagrania ze swoimi ukochanymi organami Hammonda (które ważą 180 kg, w związku z czym stoją w garażu znajomego) i na pokera.

To znaczy?
Marzyłam, że jak będę staruszką, to całymi dniami, a nierzadko nocami, będę grała w pokera.

Co stoi na przeszkodzie?
Po pierwsze, brak czasu. Bo muszę pracować. Po drugie, brak pieniędzy. Bo co zarobię, idzie na życie i rachunki. Na pokera nie starcza. Tylko niech pan nie mówi, że pieniądze szczęścia nie dają.

A dają?
W pokerze na pewno. Dlatego nie gram.

Dużo pani podróżuje?
Podróżuję nie dla przyjemności. I tylko po Polsce. Bo spotkania autorskie i przeglądy kabaretowe, na których bywam jurorką, mają miejsce w Polsce. Dlatego najdalej bywam w Bogatyni. Czego mój mąż nie jest w stanie pojąć.

On lubi podróże?
Też nie cierpi. Ale musi. Z grania w Warszawie na wiele by nie starczyło. Więc jeździ w trasy. Teraz głównie po Polsce, dawniej często jeździł za granicę. Początkowo namawiał mnie, żebym gdzieś się z nim zabrała, ale ja nigdy nie miałam w sobie ciekawości świata. Wystarczy mi zobaczyć wszystko w telewizorze. Najlepiej czuję się w Warszawie. Jak mój ukochany Woody Allen w Nowym Jorku. Wolałabym może tak jak on, ale każdy ma swój Manhattan. Ja w dzieciństwie na Powiślu, w młodości na tzw. ścianie wschodniej, a od 30 lat na górnym Mokotowie. I mi dobrze.

(Nieoczekiwanie) Ile wypaliłam papierosów?

Są cztery pety w popielniczce.
Tylko? No to gratuluję panu rozmowy. Bo jak dziennikarze zadają mi pytania zupełnie bez sensu, to palę jednego za drugim, żeby mieć czas do namysłu.

Proszę mnie nie pocieszać. Byłbym dumny, gdyby w popielniczce były tylko dwa pety.
Troszkę pan siebie przecenia.

Polityka 30.2011 (2817) z dnia 19.07.2011; Coś z życia; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozmowa na cztery pety"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną