Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Fabryka psów

Największe schronisko w Europie

Schronisko przypomina obóz koncentracyjny. Tylko więźniowie nie są wychudzeni. Schronisko przypomina obóz koncentracyjny. Tylko więźniowie nie są wychudzeni. Stanisław Ciok / Polityka
Największe w Europie schronisko dla psów znajduje się we wsi Wojtyszki pod Sieradzem. Właściciel ma tam prawie 4 tys. zwierząt. Na każde z nich samorządy płacą 6,15 zł dziennie.
Niektóre samorządy są zadowolone ze współpracy z Wojtyszkami. Na zdjęciu właściciel schroniska Longin Siemiński.Stanisław Ciok/Polityka Niektóre samorządy są zadowolone ze współpracy z Wojtyszkami. Na zdjęciu właściciel schroniska Longin Siemiński.

Największych wybiegów jest dziesięć. Każdy ma 20 na 30 m, z trzech stron jest otoczony murem z betonowych prefabrykatów, z czwartej kratą. Na każdym kłębi się setka dużych mieszańców. Psy widzą tylko niebo, z którego albo praży słońce, albo leje deszcz, i pilnującego ich zza kraty 24 godz. na dobę człowieka z batem w ręku. Gdyby zaczęły się gryźć, człowiek wchodzi i interweniuje. To on jest przewodnikiem stada. A właściwie bat, bo opiekunowie się zmieniają. Na kilkunastu mniejszych wybiegach żyją równie liczne stada, tyle że psy nie są tak duże. Osobno, w małych boksach, umieszczono agresywne lub takie, które naprawdę muszą mieć budę, jak krótkowłosy bokser.

Psa grzeje wątroba

Schronisko powstało na tyłach 6-hektarowej posiadłości. Zza tych krat się nie wychodzi. Zaledwie 232 adopcje w ciągu zeszłego roku na 3,7 tys. psów. Tyle co nic.

Z firmą Longina Siemińskiego współpracuje prawie sto gmin. Jego hotel dla zwierząt zarejestrowany w Łodzi może pomieścić około 200 psów. W odległej od Łodzi o 90 km wsi Wojtyszki działa filia – gigantyczna fabryka, gdzie psów nie opłaca się usypiać, źle traktować ani oddawać do adopcji. Za takie stawki dzienne opłaca się je trzymać.

Longin Siemiński nie wie, ile wydaje miesięcznie. Twierdzi, że na schronisku nie zarabia ani złotówki. Ale 6 lat temu nie było tu nic, tylko nieurodzajne pole. Dziś są budynki mieszkalne i przyczepy dla ponad 70 bezdomnych, których zatrudnia Siemiński, biura, samochody, duży staw dla ptactwa wodnego. Kangury, daniele, owce kameruńskie, białe wilki, woliery dla ptaków. Ostatnia inwestycja to monitoring.

Pada deszcz, psy miotają się w żółtawym błocie. Niektóre chowają się na zadaszonym wąskim drewnianym podeście, biegnącym wzdłuż jednego boku wybiegu. Rano opiekun zamiata podest i wykłada na dechy mięso. Codziennie przyjeżdża świeże, 3 tony.

Na zimę podesty zabudowuje się drewnianymi panelami. Powstaje nieocieplane schronienie szerokości 2 m przez całą długość wybiegu. Trudno sobie wyobrazić, że zmieszczą się tam wszystkie. I trudno uwierzyć, że nie marzną na mrozie. – Miejsca jest akurat – twierdzi Longin Siemiński. – A ocieplenie ścian nie jest potrzebne, psa grzeje wątroba. Trzeba mu tylko dobrze dać jeść.

Jeść dostają. Nie mają widocznych ran, zmian na skórze ani zaropiałych oczu. Być może nie marzną zimą i nie cierpią w czasie upałów. Ale nigdy, przez całe życie w Wojtyszkach, nie opuszczą swoich boksów, a kontakt z człowiekiem, nie licząc bata, to kilka minut dziennie, kiedy opiekun wysypuje jedzenie i sprząta odchody.

Żaden nie ma imienia. Są tylko numerami chipów.

Hotel dla zwierząt w Łodzi zarejestrował Siemiński, a właściwie jego żona, w 2001 r., ale pierwsze psy trafiły do niego już dwa lata wcześniej z łódzkiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Jedna z działaczek namówiła TOZ do oddania mu 74 psów z przepełnionego schroniska miejskiego. – Miałem dostać 600 zł na karmę, ale zaczęły się wakacje i nikt nie miał dla mnie czasu – opowiada Siemiński. – Zacząłem sprawdzać, z których gmin są te psy, i do nich zwracałem się o pieniądze na utrzymanie zwierząt.

Żona zgłosiła działalność, a Siemiński ruszył z ofertą do następnych gmin. Proponował niewielką opłatę za wyłapanie zwierzęcia (dziś 75 zł), a potem dobową stawkę hotelową, na początku działalności było to 2,50 zł od sztuki.

W hotelu w Łodzi szybko zabrakło miejsca. Przez lata nikt się zbytnio Siemińskim ani jego biznesem nie interesował. Gminy płaciły i raczej nie sprawdzały, czy psy żyją i w jakich warunkach. Dopiero na początku 2010 r. Elżbieta Andrzejewska, prowadząca schronisko fundacji Medor w Zgierzu, zaczęła słać pisma do gmin współpracujących z Siemińskim z pytaniem, ile psów utrzymują w Wojtyszkach. Andrzejewska przyznaje, że chciała przejąć umowy ze Zgierzem i Aleksandrowem, bo psy z tych gmin i tak do niej trafiają. – Pani Andrzejewska twierdzi, że ja mam za dużo psów, a ona ma za mało – mówi Siemiński. – Ja mam 700, za które nie płaci nikt.

Pies z lotu ptaka

Kilka fundacji zajmujących się ochroną zwierząt zaczęło dokumentować działania Siemińskiego. Jedna, by zdobyć zdjęcia schroniska w Wojtyszkach, wynajęła motolotnię. Przeciekła informacja, że Straż dla Zwierząt przygotowuje zawiadomienie do prokuratury o przestępstwie rażącej niegospodarności, jakiego ich zdaniem dopuściły się samorządy, nie kontrolując, jak zleceniobiorca wywiązuje się z umów na setki tysięcy złotych. Gminy na wyścigi zaczęły się umawiać na inspekcje w schronisku.

Zostały chyba jeszcze trzy kontrole – mówi Siemiński. – Dziś miała przyjechać na drugą turę gmina Dłutów, ale zadzwonili, że nie przyjadą, bo deszcz strasznie pada. Gdy byli pierwszy raz, siedmiu psów nie zdążyliśmy odnaleźć, bo oni pracują tylko do 15.00, więc się zabrali z powrotem.

Urzędnicy miejscy z Aleksandrowa Łódzkiego i z Sieradza też chcieli w końcu sprawdzić, czy psy, za które płacą od czterech lat, są nadal w schronisku. – Najpierw mówiono nam, że psy są w Łodzi, gdy tam ich nie znaleźliśmy, że są w Wojtyszkach. A tam jakakolwiek kontrola jest niemożliwa – mówi burmistrz Aleksandrowa Jacek Lipiński. – Na dużych wybiegach lata po kilkadziesiąt sztuk, czasem koło setki. Podobno wszystkie mają chipy, ale nie ma sposobu, żeby oddzielić te już skontrolowane od reszty.

Każdy pies ma kartę, w niej jest numer chipu, zdjęcie i adnotacja, w którym boksie przebywa. – Urzędnik z Aleksandrowa myślał, że wszystkie ich psy są w jednym boksie. Jak mu wyjaśniliśmy, że będziemy na podstawie opisu i zdjęcia sprawdzać po kolei czytnikiem, powiedział, że nie ma czasu – odpowiada Siemiński.

Burmistrz Aleksandrowa, z zawodu prokurator, jest przekonany, że zwierząt, za które płacili, dawno już w Wojtyszkach nie ma. Padły, zostały zabite lub, co najbardziej prawdopodobne, zagryzione. – Składamy doniesienie do prokuratury o przywłaszczenie zwierząt i wyłudzenie od gminy środków na opiekę – mówi.

Są samorządy zadowolone ze współpracy z Wojtyszkami. – Byłem pozytywnie zaskoczony – mówi wiceprezydent Sieradza Cezary Szydło, który schronisko wizytował osobiście. – Pana Siemińskiego uważam za prawdziwego pasjonata. Opiekuje się tak wielką liczbą bezdomnych zwierząt, a do tego ma jeszcze swoje psy, konie i mnóstwo dzikich zwierząt.

Urzędnikom z Sieradza udało się zidentyfikować połowę powierzonych psów i uznali to za wynik satysfakcjonujący. Stwierdzili jednak, że 6 zł za dobę na psa to bardzo drogo. Gmina ogłosiła więc przetarg na dożywotnie utrzymanie zwierząt. Zgłosił się tylko Siemiński. Sieradz zapłacił mu 450 tys. zł i ma problem z głowy. Pytanie o następną kontrolę w schronisku budzi zdziwienie wiceprezydenta.

– Po co mamy jeszcze ich kontrolować? – odpowiada Cezary Szydło. – My już więcej płacić nie będziemy i dziś jako gmina nie mamy bezdomnych zwierząt.

Czyj jest pies pogrzebany

Aleksandrów ma u Siemińskiego 117 psów – stan na czerwiec, według danych schroniska. Umowa wygasła z końcem zeszłego roku. W kwietniu miasto zdecydowało, że chce zwierzęta odebrać i przekazać do schroniska fundacji Medor w Zgierzu, gdzie mają większe szanse na adopcję niż w położonych na bezludziu Wojtyszkach. Już nawet podpisano z Medorem umowę. Na dożywocie. Siemiński obiecał sam zawieźć psy do Zgierza.

Gdy z pierwszym transportem jego pracownicy dotarli do schroniska, zamiast psów wyciągnęli z samochodów łopaty i zaczęli kopać pod ogrodzeniem. Znaleźli kilkanaście martwych psów. Siemiński wezwał policję i media, wyjaśnił, że dostał anonimowy telefon o tym, gdzie ma kopać i co znajdzie. Odmówił zostawienia zwierząt w Medorze, obawiając się – jak napisał w oświadczeniu – że podzielą los tych zagrzebanych.

– Zaproponowałem zastępczyni burmistrza Aleksandrowa obecnej pod Medorem, że adoptuję wszystkie aleksandrowskie psy bez żadnej opłaty – mówi Siemiński. – Ciekawe, dlaczego nie chciała się zgodzić?

Prezes Medoru Elżbieta Andrzejewska zdarzenie określa jako prowokację i chęć odwetu: – Za rękę nie złapałam, ale poprzedniej nocy akurat nocowałam w biurze, ktoś tu się kręcił, psy strasznie szczekały.

Prokuratura prowadzi dochodzenie: za masowe zakopywanie zwierzęcych szczątków poza miejscami do tego wyznaczonymi grozi kara do 2 lat więzienia. Dwa psy z wykopanych udało się zidentyfikować – były zachipowane. – Jeden trafiał do nas dwa razy – mówi Andrzejewska. – Właściciele nie radzili sobie z opieką, ale psa od nas odbierali. Po co mielibyśmy go uśmiercać?

– Po to, by zrobić miejsce na psy z moich Wojtyszek – odpowiada Siemiński. – Drugi zidentyfikowany pies był na stronie Medoru wystawiony do adopcji.

Sprawdzić, czy został adoptowany i tylko fundacja nie zdążyła zdjąć go ze strony, nie można, bo dokumenty Medoru zabrała policja.

Psia dola

– Schronisko na 3 tys. psów to nie jest schronisko, tylko fabryka pieniędzy – twierdzi poseł Paweł Suski z PO i Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt. – A pies naprawdę potrzebuje nie tylko jedzenia.

Fundacja Medor w zeszłym miesiącu przyjęła 15 psów, do adopcji oddała 27. W Medorze psy nocują w boksach z małymi wybiegami. Całe dnie spędzają bawiąc się na trzech ogromnych zielonych wybiegach. – Przyjąć psa, zachipować, zaszczepić, wysterylizować i do adopcji – mówi Elżbieta Andrzejewska. – Tak to powinno w schroniskach wyglądać.

Siemiński twierdzi, że adopcje to w większości fikcja, a psy są masowo uśmiercane. Przyznaje, że ponad dwie trzecie psów z Wojtyszek nie nadaje się do oddania. – To są wiejskie psy, często półdzikie, latami wałęsały się po lasach, nie potrafią chodzić na smyczy – mówi.

Wolontariusze, którzy jeżdżą po schroniskach, wyprowadzają psy na spacery, wyczesują, czasem nawet szkolą, rozsyłają zdjęcia po Internecie i na ogół szybko znajdują zadbanemu psiakowi nowy dom. Do Wojtyszek docierają rzadko. Ci, którym udało się wyciągnąć stąd pojedyncze sztuki, są przekonani, że psy zdziczały w schronisku, gdzie żyją jak wataha wilków w niewoli. – Mamy zatrudnioną na umowę zlecenie panią psycholog zwierzęcą, która pracuje z niektórymi psami – zapewnia Siemiński i przyznaje, że wolontariuszy nie chce. – To tylko kłopot, musiałbym takiej dziewczynce dać dwóch ludzi do pomocy – mówi. – Jak wyjąć jednego psa z takiego stada i jak go potem włożyć z powrotem?

Nowe psy nigdy nie są wprowadzane pojedynczo do stada. I najpierw są odkarmiane w Łodzi, by nie rzucały się łapczywie na jedzenie. W Wojtyszkach żarcia mają pod dostatkiem i nie rywalizują przy karmieniu. – U mnie psy się nie gryzą, bo nigdy nie zostają same – zapewnia Longin Siemiński. – To, że jest ich tak dużo, to najlepszy dowód, że się nie zagryzają i mają dobrą opiekę.

Wojtyszki nie przypominają strasznych schronisk znanych z telewizyjnych reportaży, gdzie wychudzony psi szkielet stoi nad padłym kolegą, jakby się zastanawiał, czy „to” da się zjeść. Ale w pewnym sensie są miejscem równie makabrycznym. W którym psa pozbawiono tego, co jest dla niego sensem życia – więzi z człowiekiem.

Polityka 33.2011 (2820) z dnia 09.08.2011; Kraj; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Fabryka psów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną