Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Śmierć pod wspólnym dachem

Bezradne instytucje prawne

Sygnały o zagrożeniu zlekceważono, nikt nie przeszkodził napastnikowi w zabijaniu. Sygnały o zagrożeniu zlekceważono, nikt nie przeszkodził napastnikowi w zabijaniu. Ludger Banneke-Wilking / PantherMedia
Zabójcy z nienawiści atakują nagle, ale wcześniej wysyłają sygnały ostrzegawcze. Wymiar sprawiedliwości lekceważy ostrzeżenia, budzi się dopiero po zbrodni.
Jeżeli dojdzie do kolejnej tragedii, państwo i jego instytucje znów będą reagować już po fakcie.Mikko Stig/EAST NEWS Jeżeli dojdzie do kolejnej tragedii, państwo i jego instytucje znów będą reagować już po fakcie.

Zabójca ze Szczepankowa pod Ostródą skorzystał z procedur obowiązujących w polskim prawie karnym. 51-letni mężczyzna został osądzony za znęcanie się nad pierwszą żoną i skazany na pobyt w więzieniu. Karę odbył. W jej trakcie aktualna żona doniosła, że mężczyzna ją też bił, a także molestował seksualnie jej 13-letnią córkę (z innego związku). Prokurator wszczął śledztwo, sprawy trafiły do sądu, sprawca usłyszał wyrok – 2 lata i 3 miesiące więzienia oraz trzyletni zakaz zbliżania się do pasierbicy. Ale orzeczenie było nieprawomocne, skazany odwołał się, 10 sierpnia sprawę do rozpatrzenia przyjął sąd okręgowy w Elblągu. Za późno, bo tego samego dnia mężczyzna zamordował swoją żonę, pasierbicę i 4-letną córeczkę, a na końcu sam się powiesił. Podobno był po prostu wściekły na rodzinę, że nie odwiedzała go, kiedy siedział, i nie wysyłała paczek.

Wszyscy w tej sprawie mają dobre alibi. Sądy orzekały zgodnie z procedurą, prokurator sprawnie zebrał dowody i oskarżył. Tej tragedii nie dało się uniknąć, tak jak nie da się prześwietlić zakamarków mózgu zabójcy, aby odkryć jego plany – tak z grubsza brzmi tłumaczenie. Prokurator mógł, co prawda, wystąpić z wnioskiem o areszt dla podejrzanego o molestowanie i bicie nawet w trakcie odbywania przez niego poprzedniego wyroku, a sąd podjąć taką decyzję. Nie zrobiono tego. Policja, gdyby została poinformowana, że człowiek niebezpieczny dla własnej rodziny wychodzi na wolność, mogła otoczyć przyszłe ofiary zbrodni wzmożoną ochroną. Ale ochrony nie było. Więc zbrodniarz wyszedł za bramę więzienia i przez nikogo nieobserwowany, naładowany wściekłością, wiedziony tylko jedną myślą, ruszył do domu i zrobił, co chciał zrobić.

Tacy jak zabójca samobójca ze Szczepankowa wciskają się w luki systemu. Na moment giną z pola widzenia prokuratorów i sędziów, popełniają straszne czyny i wtedy wszyscy współczują ofiarom agresorów. Często popełniają tzw. samobójstwa rozszerzone. Mówiąc wprost, rozszerzone o bestialskie morderstwa osób najbliższych – żon, konkubin, dzieci.

Spokojni po zbrodni

Instytucje prawne są bezradne wobec takich zbrodniarzy jak Polak z wyspy Jersey, który pozbawił życia sześć bliskich sobie osób. Nie był przestępcą, nie było ostrzeżeń, że planuje zbiorowy mord. Takie krwawe rozliczenia rodzinne czasem się zdarzają i trudno im przeciwdziałać. Ale wobec sprawców, którzy już wcześniej dali się poznać jako socjopaci, osoby z anormalnymi osobowościami, skrywające w głębi ogromną agresję, państwo nie powinno być bezradne. Traktowani są jak zwykli przestępcy, a przecież nie są zwykli, wymagają specjalnego podejścia. – Kiedy na wolność wychodzi przestępca zdiagnozowany jako typ patologiczny z tzw. negatywną prognozą kryminologiczną, powinny być powiadamiane wszystkie jednostki policji w pobliżu miejsca jego zamieszkania – uważa prof. Brunon Hołyst, kryminolog. – Takich osobników należy obejmować dyskretną, ale czujną obserwacją.

Ostatnie lata to wysyp niewytłumaczalnych z pozoru zbrodni. Ich sprawcy powinni być monitorowani, ale skryli się w cieniu, nikt ich nie niepokoił. W Siemiatyczach 33-letni Wojciech P. wyszedł na przepustkę z kryminału i zasztyletował 22-letnią żonę, a przy okazji ciężko zranił jej koleżankę. W Białej Podlaskiej, po odsiedzeniu niecałego roku za znęcanie się nad rodziną, 49-letni Grzegorz C. próbował zakłuć nożem swoją żonę. Ciężko ranną odratowano, on dostał za ten czyn 9 lat.

Cała Polska ekscytowała się niedawno poszukiwaniami mordercy, który w okrutny sposób pozbawił życia 24-letnią mieszkankę Gryfic Małgorzatę B. i jej trzyletniego synka. Sprawca uciekł, ale zostawił ślady. Schwytano go na dworcu w Gorzowie. Zabójcą okazał się 29-letni brat zabitej kobiety. Zbrodnię popełnił zaraz po wyjściu z więzienia, gdzie spędził 8 lat za różne przestępstwa. Do siostry miał pretensje, podobnie jak sprawca ze Szczepankowa do żony, że nie odwiedzała go w kryminale. Zanim wyszedł, przysyłał jej listy z groźbami. Ich treść powinien znać prokurator, bo listy od osadzonych są cenzurowane. Młoda kobieta obawiała się powrotu brata, był zameldowany w jej domu. Mówiła o tym sąsiadom, o groźbach wiedziała też policja. I znów wszystko odbyło się według tego samego schematu. Sygnały o zagrożeniu zlekceważono, nikt nie przeszkodził napastnikowi w zabijaniu.

Po każdej tego rodzaju zbrodni przeżywamy zbiorowe déjà vu. Znów te same błędy, te same zaniechania, to samo lekceważenie. Mężczyźni odbywający wyroki za znęcanie się nad rodziną wychodzą na wolność i żaden kurator sądowy nie interesuje się ich życiem. Czasem dlatego, że sąd nie wyznacza kuratora, a częściej, bo kuratorów jest za mało, wypełniają papierki, nie mają czasu na monitorowanie podopiecznych. Policja ściga sprawców przestępstw, a nie obserwuje tych, którzy dopiero mogą złe czyny popełnić. Dwa lata temu nikt nie śledził poczynań 51-letniego mieszkańca Radomska, który wkrótce po wyjściu z kryminału, gdzie odbył wyrok za znęcanie się nad rodziną, zabił siekierą swoją żonę i córkę. Kiedy został zatrzymany, zachowywał się już bardzo spokojnie.

Niezwykle spokojny był 47-letni drwal spod Bystrzycy Kłodzkiej, kiedy siedział za wielokrotne gwałcenie własnej córki. Dlatego zwolniono go przed terminem. Wrócił do domu i znów zgwałcił. Jana Sz. z Machcina skazano na trzy lata za gwałt na żonie. Do czasu uprawomocnienia wyroku zwolniono go z aresztu. Zabił siostrę żony i jej konkubenta, żonie udało się ocalić życie.

Wolność dla Łomiarza

Z oceny warszawskiego sądu okręgowego wynikało, że sprawca napadu na kobietę w Piasecznie zbyt długo siedział w areszcie. Został niedawno zwolniony po ponad dwóch latach. Ale to nie był zwykły sprawca, przypadkowy rabuś. Na kobietę w Piasecznie napadł bowiem Henryk R., zwany Łomiarzem, ten sam, który w latach 90. dokonał serii napadów w centrum Warszawy. Ofiary uderzał w głowę łomem, stąd pseudonim. Napadów było 29, pięć kobiet zmarło. Wszystkie zdarzenia były bliźniaczo podobne, nie budziło wątpliwości, że czyny popełniał jeden i ten sam sprawca. Ale sąd pierwszej instancji skazał Łomiarza jedynie za trzy napady, w pozostałych przypadkach nie było mocnych dowodów. Dostał 25 lat więzienia. Kilku napadów dokonał wychodząc na przepustki z więzienia, gdzie odbywał wyrok 4,5 roku za podobne przestępstwa. Po apelacji karę zmniejszono do 15 lat – za dwa napady, uznano bowiem, że przy trzecim nie da się dowieść jego winy. Łomiarz odbył ten wyrok, wyszedł z więzienia jesienią 2008 r., a w marcu 2009 r. znów napadł na kobietę. Jego udział według prokuratora był niewątpliwy, zdarzenie uwieczniły kamery monitoringu. Trafił do aresztu.

Prokuratura z Piaseczna szybko wysłała do sądu akt oskarżenia. Sprawa toczyła się bez zwłoki, Łomiarza skazano na 7 lat więzienia. Od wyroku się odwołał. Sąd wyższej instancji znalazł jakieś uchybienia formalne i cofnął akta do ponownego rozpatrzenia. I znów piaseczyński sąd rejonowy zaczął sądzić Henryka R. W trakcie procesu Łomiarz, który siedział już dwa lata w areszcie, złożył zażalenie. Sąd Okręgowy w Warszawie z automatu – w Polsce areszt można stosować najwyżej przez dwa lata, chociaż często zdarza się przedłużanie ostatecznych terminów – orzekł, że Łomiarz powinien odpowiadać z wolnej stopy. Nakazano mu jedynie dwa razy w tygodniu meldować się na policji. „Zdaniem Sądu II instancji zastosowanie wobec oskarżonego dozoru policji będzie wystarczające dla zapewnienia prawidłowego toku postępowania” – napisano w mailu do POLITYKI z biura prasowego sądu okręgowego.

Łomiarz melduje się karnie, ale to nic nie znaczy. Na początku lat 90. też miał taki obowiązek i wypełniał go, a wieczorami szukał na ulicach ofiar. Warszawski sąd pochylił się nad jego prawami, można rzec, że podjął decyzję zgodną z duchem europejskich legislacji. W przypadku Łomiarza zachodzi jednak prawidłowość, że im bardziej przestrzegane są jego prawa, tym bardziej ograniczane są prawa do bezpiecznego życia kobiet, które nagle znajdą się na jego drodze. Ze wspomnianego pisma z sądu dowiedzieliśmy się także, że podejmując decyzję o zwolnieniu z aresztu, wzięto pod uwagę okoliczność, że „nie bez znaczenia jest też ewentualna możliwość skorzystania z instytucji warunkowego przedterminowego zwolnienia”. Oznacza to, że w opinii sądu recydywista Łomiarz, który skrzywdził w swoim życiu tak wiele ofiar, skazany za kolejny napad może liczyć na skrócenie kary.

Twarze z rysunków

O całą wieczność skrócono karę Mariuszowi T., nauczycielowi z Piotrkowa Trybunalskiego, który w 1988 r. zamordował czterech chłopców, a przedtem znęcał się na nimi i molestował seksualnie. Ciała wywiózł do lasu i upozorował zbrodnię na tle satanistycznym. W 1989 r. jego proces śledził cały kraj. Sędzia, ogłaszając wyrok, nie wskazał na żadne okoliczności łagodzące. Mariusza T. skazano na śmierć, a właściwie dostał cztery wyroki śmierci, za każdą z ofiar osobno. Miał szczęście, w tym czasie obowiązywało w Polsce moratorium na wykonywanie kary śmierci, a dożywocia w kodeksie nie było. Zbrodniarzowi zmieniono więc wyrok na 25-letni pobyt za kratami. Zegar kończy odmierzanie, w lutym 2014 r. Mariusz T. wyjdzie na wolność. Będzie wtedy miał 52 lata, jest uzasadniona obawa, że „z przekonaniem graniczącym z pewnością”, jak napisali eksperci, powróci do popełniania zbrodni.

Ćwierć wieku spędzone w więzieniu nie odmieniło Mariusza T., co do tego nie mają wątpliwości ani psychiatrzy, ani prawnicy. Prawdopodobnie on sam też o tym wie. W sądzie zapytany, czy gdyby wyszedł na wolność, nadal zapraszałby nieletnich chłopców i robił z nimi to, za co teraz jest sądzony, odpowiedział: „Tak, na pewno tak!”. Wcześniej dowodził, że nie jest zbrodniarzem, ale człowiekiem wymagającym leczenia. „Nie wiem, czy powinienem wrócić do społeczeństwa” – mówił.

Teraz już nie chce leczenia. Zakład Karny w Strzelcach Opolskich, gdzie Mariusz T. siedzi, wystąpił do sądu penitencjarnego o skierowanie go na terapię zaburzeń seksualnych. 20 lipca 2011 r. taką terapię orzeczono, ale T. odwołał się. – Sprawa została teraz skierowana do Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu – mówi sędzia Waldemar Krawczyk z Sądu Okręgowego w Opolu. Mariusz T. być może wie, że terapia może być sposobem na jego dłuższą izolację i dlatego się przed nią broni. – Na podstawie przepisów o ochronie zdrowia psychicznego lekarze prowadzący terapię mogliby skierować go bezterminowo do jednego z psychiatrycznych ośrodków zamkniętych – mówi dr Jerzy Pobocha, psychiatra i biegły sądowy.

Jeżeli Mariusz T. nie trafi na terapię, w 2014 r. wyjdzie za bramę jako całkowicie wolny człowiek. Żaden kurator nie będzie go nachodził, po prostu wtopi się w tłum. – Jedyną metodą, aby mieć go pod kontrolą, jest zastosowanie warunkowego przedterminowego zwolnienia. Wtedy sąd może zastosować obostrzenia, przydzielić kuratora i nakazać meldowanie się na policji – mówi znany warszawski sędzia Marek Celej.

Sam Mariusz T. o przedterminowe zwolnienie nie występuje. Cierpliwie czeka, wolność jest już o krok. W więzieniu korzysta z pracowni plastycznej, maluje obrazy. Jak mówi jeden z funkcjonariuszy straży więziennej, to przeważnie rysunki mężczyzn o bardzo młodych twarzach. Funkcjonariusz zauważył, że na kilku rysunkach umieszczone był napisy: „Już niedługo” i „Wkrótce”. Co oznaczają? Co stanie się już niedługo? Mariusz T., po 25 latach człowiek równie niebezpieczny jak wówczas, gdy z zimną krwią mordował 12-latków, dostał od wymiaru sprawiedliwości prezent: za poczwórne zabójstwo, za które dostał cztery wyroki śmierci, wyjdzie na wolność w sile wieku. I nikt nie przeszkodzi mu w realizacji planów, jakie narodzą się w jego głowie. Jeżeli dojdzie do kolejnej tragedii, państwo i jego instytucje znów będą reagować już po fakcie.

Współpraca: Agnieszka Pospiszyl

Polityka 35.2011 (2822) z dnia 24.08.2011; Kraj; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Śmierć pod wspólnym dachem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną