Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Biało-czerwona nabiera kolorów

Anna Grodzka – znak czasu w polskim Sejmie

Manifa różnorodności na placu Lotników w Szczecinie. Manifa różnorodności na placu Lotników w Szczecinie. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
Wybór Anny Grodzkiej na posłankę ma chyba większe znaczenie, niż wynika z pierwszych reakcji. Wiadomo: sensacja. Może to zwiastun następnej transformacji w Polsce. Tym razem – kulturowej.
Anna Grodzka nie sprawia wrażenia ani rewolucjonistki, ani osoby specjalnie kruchej.Maciej Zienkiewicz/Agencja Gazeta Anna Grodzka nie sprawia wrażenia ani rewolucjonistki, ani osoby specjalnie kruchej.
Niestety, niekiedy tęczowe środowiska przejawiają tak daleko posuniętą drażliwość i wrażliwość, że dyskutować trochę strach.Wojciech Artyniew/Forum Niestety, niekiedy tęczowe środowiska przejawiają tak daleko posuniętą drażliwość i wrażliwość, że dyskutować trochę strach.

Anna Grodzka wygląda na osobę dużego formatu. Rzecz nie w jej na swój sposób ujmującej fizyczności. Choć to właśnie fizyczność jest tym, co z Anny Grodzkiej uczyniło osobę niepowszednią, wyjątkową, naznaczyło na zawsze jej życie, a w końcu 9 października 2011 r. przyprowadziło do świata polityki. Osoba transseksualna. Przez 55 lat życia psychicznie kobieta, fizycznie – mężczyzna. Od dwóch lat w świetle prawa i praw natury – kobieta.

Jest elokwentna. Ciepło patrzy na rozmówców. Potrząsając przed kamerą kolczykami i ufarbowanymi na rudo włosami, bez tremy snuje przekonującą i poruszającą opowieśc o Ani, 12-letniej dziewczynce, która była pogubionym i prześladowanym przez rówieśników chłopakiem, jeżdżącym na hokejówkach i ukrywającym w szafie szmacianą lalkę. O sobie jako mężu, o miłości-przyjaźni z żoną, która jednak odeszła. O sobie jako ojcu, o synu, który nigdy nie odszedł i dziś jest najznakomitszym wsparciem.

Półtora roku temu, jako bohaterka naszego reportażu w rubryce „Na własne oczy” (POLITYKA 10/10), wolała jeszcze do pewnego stopnia pozostać anonimowa; przeszłość Krzysztofa Ryszarda – również ta zawodowa (działalność wydawnicza, produkcja filmowa) i polityczna (członek ZSP, SdRP i SLD) – nie była zresztą przedmiotem niczyjego zainteresowania, a Anna – co psychicznie zrozumiałe – pozostawić ją pewnie chciała za szczelną zasłoną niepamięci. Już była narodzoną na nowo kobietą, założycielką i prezeską fundacji Trans-fuzja, wspierającej osoby z podobnym problemem. Teraz będzie posłanką. Ta nowa transformacja Anny Grodzkiej ma znaczenie nie tylko dla niej samej, być może – dla nas wszystkich.

Kto tu był do wybrania

Cokolwiek powiedzieć, fakt, że osoba transpłciowa będzie posłować właśnie w Polsce, jest zdarzeniem niebanalnym. W świat idzie komunikat: patrzcie, oto Polacy, których umieściliście na półce z napisem: katolicyzm, konserwatyzm, ksenofobia, jako jedyna współczesna demokracja dokonała takiego wyboru, ma takiego parlamentarzystę. Stereotypom o naszym kraju przeczy też pewnie obeność dwóch posłów czarnoskórych (z Łodzi i z Piły, obaj z PO).

Polityk o niekonwencjonalnej tożsamości płciowej nie jest zupełnym precedensem – w Nowej Zelandii i Włoszech postaci takie przemknęły przez życie polityczne, ale teraz będziemy z naszą Anną jedyni na świecie.

Jej wynik wyborczy nie jest znowu taki imponujący: niespełna 20 tys. głosów w Krakowie (i okolicznych powiatach). Do sukcesu Anny przyczynił się z pewnością – za pomocą ordynacyjnej arytmetyki – osobisty triumf Janusza Palikota, który skonstruował swój Ruch na podobieństwo biblijnej arki, zabierając tam szeroką reprezentację dotychczas niereprezentowanych (albo przynajmniej niereprezentowanych zbyt otwarcie) antyklerykałów, homoseksualistów, feministek itd. Niemniej jednak Anna Grodzka wygrała. I to w Krakowie, w którym nigdy nie mieszkała. W osobliwym Krakowie, po którym nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, bo zdolny on i do widowiskowej żałoby z użyciem krypt i dzwonów wawelskich, i do artystowsko-politycznych manifestacji. W gronostajach on, w ornatach i w czerniach piwnicznej bohemy zarazem.

Tak więc Kraków nam Annę Grodzką wybrał, nie tylko do manifestacji, ale do zadania bardzo poważnego. Do zapoczątkowania zmiany kulturowej i obyczajowej, dzięki której tolerancja i akceptacja dla odmienności przestanie być tylko postulatem.

Wybór ten świadczy bowiem, że jest na taką transformację gotowość – nie powszechna jeszcze, ale wyraźna. Jest ciekawość odmienności biologicznych i obyczajowych, głód wiedzy na ten temat. Jest zgoda, by się z tym oswajać.

Co tu jest do zrozumienia

Pani Anna jest przygotowana, by taką misję edukacyjną wykonywać. Jako się rzekło – w sposób przekonujący opowiada o dramacie uwięzienia w nieswoim ciele, o trudach natury medycznej, prawnej, emocjonalnej, społecznej, na jakie natrafia osoba, której – rzecz nieco trywializując – natura inaczej skonstruowała mózg, a inaczej – genitalia, sylwetkę, zarost.

Problem w tym jednak, że pani Anna reprezentuje odmienność do zaakceptowania i zrozumienia bodaj najprostszą. Wbrew nazwie wziętej z angielszczyzny, w transseksualizmie sprawa seksu jest całkowicie drugorzędna. W grę wchodzi poczucie tożsamości płciowej, a nie orientacja seksualna (owa sylaba „sex” oznacza tu płeć). Hormonalna i chirurgiczna korekta płci jest powszechnie przyjętą w medycynie procedurą; pierwszą operację na świecie przeprowadzono w latach 30., w Polsce – w 60.; w naszym kraju dokonano ich około 2 tys.

Medycyna, psychologia, seksuologia, nauki społeczne, a zwłaszcza studia gender (czyli te stawiające w centrum zainteresowania kwestię płci jako pewnego konstruktu społecznego, kulturowego) z transseksualizmem nie mają żadnego kłopotu. Z grubsza wiadomo, jakie następstwo zdarzeń już w życiu płodowym powoduje ową rozbieżność mózgowo-cielesną. Zdarzeń przez nikogo niezawinionych, odbywających się wszak na poziomie genów, hormonów, subtelnej gry substancji chemicznych.

Zgoła trudniejszym wyzwaniem jest na przykład zrozumienie, że natura jest w stanie powołać do życia istotę ni to męską, ni żeńską, wyposażoną – mówiąc już całkiem wprost – i w jajniki, i w jądra. Co gorsza, nie wiadomo, co z tym począć, przecież malutkie dziecko nie jest w stanie swojej tożsamości mózgowej określić (ona da o sobie znać silnie dopiero w okresie dojrzewania), a nieusunięte organy mogą być groźne dla zdrowia – np. rakowacieć. Jeszcze kilkanaście lat temu lekarze dokonywali arbitralnych i pospiesznych decyzji, kogo z hermafrodyty uczynić – kobietę czy mężczyznę, dziś – wolą czekać, aż człowiek sam suwerennie i dojrzale zadecyduje.

Na łamach aktualnego wydania specjalnego POLITYKI – „Poradnika Psychologicznego. Ja my oni” dr Maria Szarras-Czapnik z kliniki endokrynologii Centrum Zdrowia Dziecka opowiada, jak trafiają tam ze swoimi dwoistymi niemowlętami zrozpaczeni na początku rodzice i trzeba ich przekonywać, że tego rodzaju anomalie nie są niczym wstydliwszym niż wady serca czy nerek. Ale ci rodzice przychodzą ze społeczeństwa, w którym „o takich sprawach” mówi się wciąż ściszonym głosem, z uśmieszkiem zażenowania czy politowania: obojniak. A to jest jedno na 3,3 tys. urodzeń!

Lekarze sugerują więc odstąpienie od stygmatyzujących określeń typu hermafrodytyzm czy obojniactwo – w zamian proponują: „zaburzenie rozwoju płci z kariotypem XY lub XX”. Z trudnego w jeszcze trudniejsze.

Co tu jest do ponazywania

Paradoksalnie to właśnie język może być dziś największym wyzwaniem dla wszystkich tych, którzy razem z Anną Grodzką mają sposobność wprowadzić „te sprawy” do obiegu publicznego. Transseksualizm jest często mylony (czasem tylko przez przejęzyczenie) z transwestytyzmem, zjawiskiem ze sfery upodobań seksualnych – osoba taka czerpie seksualną satysfakcję z przebierania się i stylizowania na płeć przeciwną. Do słownika powszechnego wypadałoby włączyć takie pojęcia, jak np. androginia, transgenderyzm, gnizemimeza i andromimeza, opisujące cechy i zachowania osób, dla których własna tożsamość płciowa nie jest sprawą jednoznaczną. Zupełnie egzotycznie brzmi pewnie ciągle pojęcie queer, którego to słowa używano zrazu kolokwialnie i obraźliwie (coś w rodzaju naszego „ciota”), a dziś oznacza ono akademicką teorię, wedle której tożsamość seksualna to rodzaj indywidualnej gry, kreacji. (Głębiej zainteresowanych ponownie odsyłamy do aktualnego „Ja my oni”).

Osobny słownik odnosi się do homoseksualizmu, czyli skłonności erotycznej do osób tej samej płci. Lesbijka, gej – te określenia ciągle więzną w gardle, bo nawet człowiek otwarty i poprawny nie do końca może być pewny, czy słowem tym z bliźniego przypadkiem nie kpi, czy go nie obraża, nie stygmatyzuje. Mając do wyboru słownictwo wulgarne bądź medyczne, polszczyzna dokonała transferu (nomen omen) z angielszczyzny. Niekiedy prowadzi to do nieporozumień (jak z sylabą „seks” w transseksualizmie), często poszczególne zwroty są po prostu dla Polaka trudne do wymówienia.

Co gorsza, tęczowy świat organizacji LGBT (to trzeba już zapamiętać: Lesbijki, Geje, Biseksualni, Transgenderowi) wymaga dość stanowczo, by się w tym wszystkim biegle poruszać, a ślady ignorancji poczytuje za świadectwo wstecznictwa i nietolerancji. Gdyby konsekwentnie ów język stosować, to trzeba by powiedzieć, że Anna Grodzka jest „prezeską endżiosu typu eldżibiti”. Ruch tęczowych do tej pory znajdował sobie korzystną niszę w organizacjach pozarządowych, ale – pewnie z literniczej oszczędności – wolą one mówić o sobie ciągle NGO (Non Goverment Organization). Daje to pewnie poczucie nowoczesności, światowości i wtajemniczenia, lecz sprawom, które te organizacje reprezentują, do końca nie służy. Teraz parlamentarna – publiczna i polityczna – dyskusja o problemach płci powinna się odbywać bardziej po polsku.

Co tu jest do załatwienia

Czy Janusz Palikot, Anna Grodzka, a także Wanda Nowicka (inna centralna postać Ruchu, kojarzona do tej pory z feminizmem i walką o prawo do aborcji) są w stanie naprawdę tę debatę sprowokować? Wydaje się, że na wspomnianą polityczną arkę Palikota zabrano pakiet całkiem już zaawansowanych projektów.

Grodzka mówi o refundacji z budżetu państwa kosztownej terapii transpłciowej (środowisko to zapowiada także walkę o refundację zabiegów in vitro). Tłumaczy konieczność uchwalenia osobnej ustawy, regulującej prawną sytuację osób w trakcie i po korekcie płci. Newralgiczny jest – zalecany, a w niektórych prawodawstwach przymusowy – okres tzw. próby życia. Przez rok, dwa przed podjęciem nieodwracalnej ingerencji chirurgicznej człowiek musi funkcjonować w nowej roli, nowej stylizacji. Tyle że w urzędzie czy miejscu pracy zjawia się Anna, a tam ciągle mają w papierach Krzysztof. Ona pozostaje biologicznym ojcem swojego dziecka – co, oczywiście, w pragmatyce urzędniczej się nie mieści. Nowa ona nie może pozostać partnerką swojej żony; choćby chcieli utrzymać wspólny dom i przyjacielskie relacje – muszą się rozwieść. Małżeństwa jednopłciowe są wbrew konstytucji.

To jeden z powodów, dla których najważniejszy dla środowisk tęczowych będzie projekt już obecny w lasce marszałkowskiej – o związkach partnerskich. Dostał się tam na zasadzie rzutu na taśmę – firmowany przez SLD – tuż przed wakacjami. Na razie nie wywołał emocji, jakich można było się spodziewać.

Na łamach POLITYKI poświęciliśmy mu niewielki cykl publikacji, próbując zbadać, czym projektowany związek (dostępny również dla par heteroseksualnych) miałby się różnić od małżeństwa. Najmniejsze wątpliwości budzi on od strony obyczajowej. Skoro pary seksualne chcą tworzyć rodziny, wiązać się oficjalnym węzłem, nadawać temu cukierkową oprawę i prowadzić konwencjonalne życie domowe, to wyrażają w ten sposób uznanie i szacunek dla tej instytucji. Raczej jej nie podważają i nie demontują, jak uważają krytycy o poglądach tradycjonalistycznych.

Natomiast diabeł czai się w szczegółach, zwłaszcza dotyczących spraw podatkowych i spadkowych. Prostota zawarcia i rozwiązania takiego kontraktu (byłby on wszak umową cywilną) mogłaby skłaniać do kombinacji i nadużyć, zawierania paktów wyłącznie na papierze dla celów czysto merkantylnych.

Entuzjastą projektu – już można to przewidzieć – z pewnością nie będzie minister finansów, ktokolwiek nim zresztą będzie. Wielu uważna lektura projektu skłania więc do wniosku, że – zamiast tworzyć coś w rodzaju łatwiej rozwiązywalnego małżeństwa w wersji light – już lepiej byłoby rozciągnąć instytucję małżeństwa na wszystkie pary lub też skonstruować związek partnerski ograniczony tylko do par homo. Większość krajów europejskich poszła właśnie w tych dwóch kierunkach, a partnerstwo – tzw. pakt cywilny, funkcjonuje we Francji, skąd polscy tęczowi – pozarządowi czerpali wzory, pisząc swój projekt, przejęty teraz – jak należy mniemać – przez Ruch Palikota.

Tak czy inaczej sprawa wymaga namysłu i najgorsze, co mogłoby się stać, to zamknięcie dyskusji, zanim się ona zacznie. Niestety, niekiedy tęczowe środowiska przejawiają tak daleko posuniętą drażliwość i wrażliwość, że dyskutować trochę strach. Niedawno zmagaliśmy się jako redakcja ze stanowczym protestem jednej z organizacji skupiających homoseksualistów w związku z zmieszczeniem na okładce prowokacyjnego pytania: Czy homoseksualiści mogą mieć dzieci? (Prawo do adopcji obcych biologicznie dzieci przez homoseksualistów nieuchronnie pojawi się kiedyś w debacie, choć projekt ustawy o związkach partnerskich ostrożnie je pomija). Okładka zapowiadała rozsądny i wyważony wywiad z ciesząca się ogromnym prestiżem specjalistką psychologii rozwojowej prof. Anną Brzezińską. Nie podobały się nasze pytania do rozmówczyni. Bo homofobiczne.

Co tu staje na głowie

Taka jest pewnie specyfika osób z jednej strony poddanych długoletniej opresji, a z drugiej – bez mała rewolucyjnie oddanych sprawie, że nawet drobna niezręczność odbierana jest jako atak, więc atak prowokuje. Anna Grodzka nie sprawia wrażenia ani rewolucjonistki, ani osoby specjalnie kruchej. Weszła jednak na ruchome piaski polityki. Nikt nie będzie jej oszczędzał, co już przejawia się w medialnych komentarzach: swoje powiedział prawicowy publicysta Tomasz Terlikowski (że Grodzka to jednak przebrany mężczyzna), a niezawodny o. Tadeusz Rydzyk zagrzmiał, że do Sejmu dostali się sodomici, i chyba nie miał na myśli miłośników kotów.

Anna Grodzka jest wyluzowana, w dobrym humorze. – Jestem posłanką-elektką i czuję się tym podekscytowana – wyznaje. Na razie dni spędza na spotkaniach organizacyjnych Ruchu Palikota, w Trans-fuzji lub we własnej, młodej jeszcze firmie producenckiej, która ma robić filmy o transgenderyzmie. Lub też w samochodzie. – Nie byłam pewna aż takiego sukcesu. Chodziło mi o elektorat naukowy i artystyczny Krakowa. Poparła mnie Fundacja Kultura dla Tolerancji – list podpisało sto osób z tego środowiska.

Na razie nie przydzielono jej żadnej funkcji. Chętnie przyjmuje gratulacje, choć pewnie nie do końca ze świadomością misji, jaka na jej barki spada.

Wszak w grę wcale nie wchodzi załatwienie kilku spraw dla kilku płciowych i seksualnych mniejszości. Chodzi o coś znaczniejszego: generalne rozumienie zjawiska płci. To, że kobiecość lub męskość są stanem danym człowiekowi od natury (lub Boga) i losu raz na zawsze i w ściśle określonej postaci, jest przecież dla większości ludzi filarem wyobrażenia o świecie, ba, filarem całych kultur, bez mała cywilizacji. Jest przekonaniem budującym poczucie sensu, ładu, bezpieczeństwa. Byłoby przesadą twierdzić, że dziś stoimy na progu jakiegoś kopernikańskiego przewrotu, który postawi rzeczy na głowie. Ale praktycznie zastosowana, wymuszona przez demokrację akceptacja osoby odmiennej od większości – nie jakiejś niszowej osobliwości, ale posłanki – jednak jest trochę postawieniem Polski na głowie.

Polityka 43.2011 (2830) z dnia 19.10.2011; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Biało-czerwona nabiera kolorów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną