Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Zlecenia

Nie żyje Krzysztof Miller. Miał 54 lata

Krzysztof Miller, w maju 1989 r. przyszedł na staż do powstającej wtedy „Gazety Wyborczej”, w której pracuje do dziś. Krzysztof Miller, w maju 1989 r. przyszedł na staż do powstającej wtedy „Gazety Wyborczej”, w której pracuje do dziś. Krzysztof Miller / Materiały prywatne
Fotograf wojenny zginął tragicznie. Przypominamy wywiad, jakiego Krzysztof Miller udzielił POLITYCE przed kilkoma laty.
Fotograf wśród walczących z talibami żołnierzy Ahmada Szaha Massuda, góry Pandższir, 2000 r.Krzysztof Miller/Agencja Gazeta Fotograf wśród walczących z talibami żołnierzy Ahmada Szaha Massuda, góry Pandższir, 2000 r.
Czeczenia, Grozny 1995 r. Rosyjscy żołnierze świętują rocznicę zwycięstwa nad Niemcami.Krzysztof Miller/Agencja Gazeta Czeczenia, Grozny 1995 r. Rosyjscy żołnierze świętują rocznicę zwycięstwa nad Niemcami.
Czechosłowacja, Praga 1989 r. Aksamitna rewolucja uchwycona obiektywem Krzysztofa Millera.Krzysztof Miller/Agencja Gazeta Czechosłowacja, Praga 1989 r. Aksamitna rewolucja uchwycona obiektywem Krzysztofa Millera.
Rumunia, Bukareszt 1989 r. Żołnierz w czołgu czyta nadzwyczajne wydanie Gazety Wyborczej.Krzysztof Miller/Agencja Gazeta Rumunia, Bukareszt 1989 r. Żołnierz w czołgu czyta nadzwyczajne wydanie Gazety Wyborczej.

[Rozmowa o trzynastu wojnach i czternastej – z własną psychiką – z Krzysztofem Millerem ukazała się w POLITYCE w listopadzie 2011 roku]

Juliusz Ćwieluch: – Robienie na drutach pomaga?
Krzysztof Miller: – Na drutach robiły raczej kobiety. Ja lepiłem z plasteliny. Dużo wycinałem z papieru. W Klinice Stresu Bojowego, gdzie trafiłem w listopadzie zeszłego roku, stosowane są różne terapie. Była terapia indywidualna, grupowa. Zajęcia plastyczne. To tam powstała spora część moich kolaży, z których robiłem kartki świąteczne. To wycinanie bardzo wycisza. Nadaje rytm.

Rytm życia w szpitalu był specyficzny?
Mogę przeczytać, mam to spisane: godzina ósma – lekarstwa, dziewiąta – śniadanie plus papieros, dziesiąta – papieros, jedenasta – papieros, dwunasta – papieros, trzynasta – papieros, czternasta – obiad plus papieros, szesnasta – papieros, siedemnasta – papieros, osiemnasta – kolacja i papieros, dziewiętnasta – papieros, dwudziesta – 15 minut przez telefon komórkowy, dwudziesta pierwsza – lekarstwa, dwudziesta druga – papieros i sen. To jest rozkład dnia dla osoby, która pali. Osoba, która nie pali, nie ma tylu wydarzeń, gdyż nie wychodzi do palarni. Palarnia jest poza strefą zamkniętą.

Pamięta pan pierwszy dzień w szpitalu?
Pierwsze trzy dni. Na początku to jest resetowanie organizmu w pełnej izolacji. Podają ci lekarstwa, witaminy, odżywki, środki usypiające, tak żebyś zregenerował swój organizm. A jednocześnie – pewnie przez te środki usypiające – żebyś obniżył swoje emocje, pobudzenie. Kiedyś wydawało mi się, że to wszystko, co widziałem, spłynie po mnie jak po psie. To, co działo się przed aparatem, nie będzie miało żadnego wpływu na moje życie pozazawodowe. Okazało się inaczej. Przyjąłem to z pełną pokorą.

Pamięta pan pierwszą sfotografowaną przez siebie śmierć?
Tak, to był aktor komediowy trafiony przez snajpera, który urwał mu kulką dum dum połowę głowy. Fotografowałem go leżącego na ulicy. Nie wiadomo było, czy ten snajper jeszcze tam siedzi, czy nie. Ale fotografowałem. Bukareszt, Boże Narodzenie 1989 r. Właściwie to była egzekucja. Ten aktor był jedną z gwiazd zapowiadających rewolucję w telewizji opanowanej przez przeciwników Ceausescu. Myślę, że snajper miał dokładnie zaplanowany cel. Miał go zabić, żeby przestraszyć innych.

W tamtą Wigilię złożyliśmy sobie życzenia, otworzyli prezenty i szybko zjedli kolację, żeby móc oglądać w telewizji, co się dzieje w Rumunii. Nie wolał pan siedzieć z rodziną?
W listopadzie 1989 r. „Gazeta Wyborcza” wysłała mnie do Pragi, żebym fotografował aksamitną rewolucję. Tam było jeszcze jakieś pałowanie, zadymy. A później wyskoczyła ta Rumunia. W „Gazecie” panował taki system, że wyjazdy były z rozdzielnika, ale ponieważ to była okolica świąt, to nikt nie chciał jechać. Pojechałem poza rozdzielnikiem. To w ogóle był przedziwny wyjazd. W samochodzie było nas czterech. Oprócz mnie jeszcze Piotr Semka i Jacek Kurski. Nie wiem, jak to się stało, że był taki skład.

Z jednej wojny domowej pojechał pan na następną, tym razem do Jugosławii.
To jeszcze nie była wojna. Razem z Marią Wiernikowską pojechaliśmy do Belgradu przed rozpadem Jugosławii. Czuło się, że coś wybuchnie. Ale na początku fotografowałem nacjonalistyczne manifestacje organizowane przez Miloševicia. Tam też jakoś szybko przyszła ta śmierć. Paradoksalnie pierwszymi ofiarami w Słowenii byli tureccy kierowcy tirów, których ostrzelały serbskie śmigłowce. Poszedłem do kostnicy i fotografowałem podziurawione kulami ciała. Te zdjęcia nigdy się nie ukazały. Były wykorzystywane w pracach naukowych, w międzynarodowych raportach na temat tej wojny. Ale w „Gazecie” ich nie puściłem.

Większość fotografów wojennych nie miała oporów. To wy otworzyliście śmierci furtkę do mediów. Przynieśliście jej tak dużo, że ludzie się przyzwyczaili i teraz jak narkomani potrzebują jeszcze większych dawek...
Może tak. Kiedy pracowaliśmy, w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy. Być może gdybyśmy się zastanawiali, tobyśmy dużej części naszych materiałów nie zrobili. Z drugiej strony uważam, że to, co robiliśmy, było ważne. Zwłaszcza tutaj w Polsce, gdzie nie było żadnej tradycji fotografii wojennej. To m.in. przez moje zdjęcia ludzie dowiadywali się o świecie. Widzieli, jak różne mogą być scenariusze przemian.

Pańskie zdjęcia to była nowa jakość. Pozornie puste kadry, w których wiele rzeczy dzieje się na drugim czy nawet trzecim planie. Dramat oddaje drobny grymas, jakiś karabin wymierzony gdzieś, w kogoś.
Przekrzywiany kadr czy łapanie trzech planów naraz kiedyś było pojmowane jako błąd w fotografii. Moje braki w wykształceniu fotograficznym powodowały, że ja po prostu tego nie wiedziałem. Fotografowałem, jak czułem. Nie kombinowałem. Poza tym miałem ostrego szefa, Sławka Sierzputowskiego, który mówił, że Miller to jest Nikifor polskiej fotografii. Najprostsza forma, byle tylko dotrzeć do najważniejszego tematu. Na materiał szedłem jak przecinak, ale jak już pracowałem, to z pokorą. Byłem pokorny wobec tego, co działo się wokół mnie. Do domu, w którym właśnie zginął ktoś z rodziny, musisz wchodzić z pokorą. Stajesz się częścią tego, co fotografujesz.

Starsi koledzy mówili z przekąsem, że Miller to jest taki samouk, że nawet zdjęcia robi lewym okiem, choć wszyscy robią prawym.
Surowa, prosta fotografia stała się moim atutem. Znakiem rozpoznawczym. Jedni wolą fotografię kreacyjną, ustawianie świateł, planu, kreowanie życia. Ja się najlepiej czułem w fotografii szybkiej, reportażowej, twardej, socjologicznej. To mój żywioł. Przez jakieś 10 lat nie sfotografowałem żadnego krajobrazu, żadnego widoku, na którym by nie było człowieka. Cała reszta pewnie wynikała również z predyspozycji psychofizycznych, emocjonalnych. Ze stresem nie miałem problemów. Przez lata ćwiczyłem skoki do wody. Sprawdzałem się, bo okazało się, że doskonale sobie daję radę z krótkotrwałym stresem. Tam są napięcia obejmujące 15, 20 sekund tuż przed skokiem, w trakcie skoku i koniec. Później jest wypoczynek, regeneracja i kolejny skok. I tak sto razy w ciągu treningu. To samo miałem w pracy.

Skoki do wody nie są w mainstreamie dziecięcych marzeń.
To nie było też moje marzenie. Do sekcji zostałem zapisany przez przypadek. Pływanie było pasją mojego dziadka, który był nawet prezesem klubu Orzeł. Ojciec miał to samo i postanowił mnie zapisać na pływanie do Pałacu Młodzieży. Ale nie wziął pod uwagę, że tam też są różne sekcje. Przez pomyłkę zapisał mnie do trenera od skoków do wody. Dziwiłem się, że każą nam tylko skakać, a w ogóle nie pływamy. Ale jako introwertyczne dziecko przyjąłem to z pokorą. Okazało się, że bardzo dobrze się sprawdzam i tak już zostało na 16 lat. Tyle samo razy zdobywałem mistrzostwo Polski w skokach do wody. Do pewnego momentu bardzo mi się to podobało.

 

Była taka wojna, na którą nie bardzo chciał pan jechać?
Bardzo długo zastanawiałem się nad wyjazdem do Czeczenii. W Czeczenii zaczęło się w listopadzie 1995 r. Do Groznego wjechałem dopiero w okolicach sylwestra. Powinienem wcześniej. Ale znów popełniony błąd okazał się moim atutem. Miałem zupełnie inny materiał niż inni. Przez totalny przypadek trafiłem do dzielnicy Czarnoriecze znajdującej się przy rafinerii. To była jedna z ostatnich enklaw bronionych przez partyzantów. Wjechałem tam cudem z matkami żołnierzy rosyjskich wziętych do niewoli. Te matki przyjechały ratować swoich synów. Miała być wymiana jeńców. Ale rosyjscy oficerowie wkurzeni, że ktoś im się wtrąca w ich wojnę, ostrzelali miejsce, gdzie miało dojść do wymiany. Mieli gdzieś tych chłopaków, którzy dali się wziąć do niewoli. A trzeba pamiętać, że na pierwszą wojnę czeczeńską pojechali 17-, 18-letni chłopcy z poboru. Po ostrzale autobus z matkami się cofnął. A ja zostałem tam na kilka tygodni.

Jacy byli ci Czeczeni?
Różni. Ci, z którymi ja siedziałem, to było takie pospolite ruszenie z jednego osiedla. Takie chłopaki z Jelonek, którzy nagle dostali kałachy i bronili swojego kwadratu na świecie. Cały przekrój społeczeństwa – od byłego milicjanta po byłego narkomana. Po raz kolejny udowodnili, że w partyzantce miejskiej ciężki sprzęt, którym dysponowali Rosjanie, nie daje przewagi. Trochę jak w powstaniu warszawskim. Główną bronią Czeczenów były kałachy i ręczne granatniki przeciwpancerne. I doskonale sobie z nimi radzili. W sylwestra, jak generałowie rzucili 200 czołgów, to ponad 150 z nich zostało spalonych na głównej alei Groznego. Czeczeni najpierw zniszczyli kilka ostatnich czołgów. A cała reszta znalazła się w pułapce. Później już tylko je dobijali. Wtedy to była wojna o wolność. Później wmieszała się do tego religia, islamski radykalizm. Ale ja nie jestem od analizowania historii politycznych. Ja tam miałem robić zdjęcia i je robiłem.

A czego dowiedział się pan o ludziach, których fotografował?
Że w ekstremalnych sytuacjach, przyparci do muru mogą dać z siebie dużo więcej niż wszystko. Widziałem wszystkie najbardziej skrajne emocje. Radość ze zwycięstwa, załamanie po porażce, strach i jak gdyby takie otumanienie historią, która nigdy nie zostanie rozwiązana. To ekstremum emocji w tych historiach mnie niesamowicie fascynowało.

Może pan jeszcze powiedzieć: człowiek to brzmi dumnie?
Tak. Nawet w historiach największego upodlenia, które fotografowałem, ci ludzie wyglądają dumnie. Zagłodzeni uchodźcy w obozach kongijskich, mimo że już umierają z głodu, mają w sobie jakąś dumę. Po przejściu bariery życia i śmierci, kiedy już wiedzą, że to koniec, wtedy ostatnią ich emocją jest ta duma. Głód ich zabija, ale nie poniewiera. O człowieku mogę powiedzieć, że to brzmi dumnie. Tylko muszę dodać, że człowiek człowiekowi zgotował ten los i z tego nie możemy być dumni.

Do wszystkiego można przywyknąć?
Po tym, co widziałem, zacząłem żyć tak, że jak czegoś nie ma – to trudno. Nie ma wody, no to nie będziemy się kąpać. Zimno w mieszkaniu – przecież jest zima, można się cieplej ubrać. Zacząłem gubić się w hipermarketach, gdzie albo nie wiedziałem, co wybrać, albo brałem wszystkiego za dużo. Zupełnie jak bohater filmu „The Hurt Locker”. Totalne zagubienie. Otarcie się o śmierć powoduje przesunięcie wartości. To dlatego moja rodzina się rozpadła.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że od tej strasznej rzeczywistości oddziela go aparat, którym zasłania twarz. Okazało się, że nic nie oddziela.
Oddziela w momencie, kiedy fotografuję. Ale później i tak gdzieś się to tam kumuluje i powraca. Powracało w snach. Są dwa scenariusze. Albo nie możesz zasnąć, bo się boisz, że coś ci się przyśni. Albo się budzisz, bo coś ci się przyśniło. Miałem takie sny, które wracały. Jeden z okopów czeczeńskich, kiedy byliśmy pod obstrzałem moździerzowym. Śniło mi się, że piasek zasypuje mnie żywcem. Duszę się, wypluwając jakieś takie plastikowe czarne patyczki. Coś jak mieszadełka do kawy. Wypluwam je na maksa, ale ciągle się duszę. W drugim śnie jadę jakimś starym tramwajem, który pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Jadę wzdłuż szpaleru drzew, który z kolei pamiętam z Afganistanu. Wiem, że jadę na linię frontu, siedząc w kucki na środku tramwaju. Wiem też, że nie chcę tam jechać. Ale nie mogę się ruszyć. Te superrealistyczne sny zaczęły się, jak złapałem malarię mózgową. Przeżyłem dzięki pomocy Heleny Łuczywo, która zdobyła dla mnie leki. Ale sny zostały. Z czasem przestałem mieć ochotę wychodzić z domu. Całymi dniami siedziałem w bujanym fotelu. Aż całkiem zdarłem lakier z podłogi w tym miejscu, gdzie stał fotel.

Trupy, które pan sfotografował, nagle zaczęły wracać?
Czasem. W tych moich snach trupy były najmniejszym problemem. Najgorszy był ten moment napięcia, kiedy wiedziałem, że zaraz stanie się coś strasznego. Coś okropnego.

To może nie warto było się w to pchać?
Absolutnie nie żałuję niczego, co robiłem. Poza tym konsekwencje choroby otworzyły mi głowę na coś innego. Dalej fotografuję dla „Gazety Wyborczej”. Ale robię też indywidualne projekty. W tej chwili będę robił materiał o rozstrzelanym Mokotowie. Chcę zrobić ostatnie pamiątki po kulach z drugiej wojny światowej. Może zrobię z tego jakiś większy projekt artystyczny na uczelni.

Jak w środowisku poszła fama, że jest pan w łódzkiej filmówce, to każdy myślał, że pan tam wykłada, a nie studiuje.
Ludzie dziwili się też, że nie chcę pisać pracy z fotografii reportażowej albo wojennej. A ja chciałem otworzyć sobie nowe klapki w mózgu. Przyjemnie mi się tam studiuje. W pewnym momencie byłem zafascynowany dawnymi technikami fotografii. W tej chwili poszedłem w kierunku surrealizmu, popartu. Natomiast cały czas tą orbitą i trzonem głównym jest jednak fotografia prasowa. Jak do mnie nie dzwoni „Gazeta”, to siedzę podminowany. Denerwuję się, dlaczego nie mam jakiegoś zlecenia. Byle jakiego, ale dlaczego nie mam jakiegoś zlecenia?

 

Krzysztof Miller urodził się w 1962 r. Warszawie. W młodości trenował skoki do wody; na wiele lat zdominował tę dyscyplinę, 16-krotnie zdobywając tytuł mistrza Polski. Działał w opozycyjnym NZS, dla którego robił jedne ze swoich pierwszych zdjęć. W maju 1989 r. przyszedł na staż do powstającej wtedy „Gazety Wyborczej”, w której pracuje do dziś. Przez ten czas dokumentował większość konfliktów wojennych na świecie. W 2000 r. zaproszono go do jury prestiżowej nagrody fotograficznej World Press Photo.

Polityka 47.2011 (2834) z dnia 16.11.2011; Coś z życia; s. 91
Oryginalny tytuł tekstu: "Zlecenia"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną