Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Napad nadzwyczajnie złagodzony

Napadła na bank, bo nie miała na ratę

Syn  powiedział, że nie będzie jeździć do matki do wariatkowa. Syn powiedział, że nie będzie jeździć do matki do wariatkowa. Łukasz Rayski / Polityka
Mąż Danuty żałuje noża. Dobry był do obierania kartofli, a teraz przepadł jako dowód przestępstwa.
Wzięła torbę na zakupy i do niej włożyła nóż. Dlaczego, po co, nie wiedziała ani wtedy, ani dziś.Dinner Series/Flickr CC by 2.0 Wzięła torbę na zakupy i do niej włożyła nóż. Dlaczego, po co, nie wiedziała ani wtedy, ani dziś.

Danuta, 58 lat, położna, nienaganna opinia z zakładu pracy, dwa lata do emerytury (ale chce przepracować jeszcze cztery, bo wtedy będzie miała 40 lat pracy, a to oznacza o 180 zł wyższą emeryturę), żona i matka, niekarana, bez nałogów (te kilka papierosów dziennie Pan Bóg jej przecież wybaczy, zresztą właśnie rzuca), napadła na bank.

Właściwie usiłowała, bo nie bardzo jej wyszło. W lipcu 2011 r. weszła do małej placówki kilkaset metrów od bloku, na jednym z łódzkich osiedli, gdzie mieszka od ponad 30 lat. Obie zmieniające się pracownice doskonale ją znały. Co miesiąc płaciła tam za mieszkanie, wodę, prąd, bo z tym bankiem spółdzielnia ma podpisaną umowę. Weszła i powiedziała, że potrzebuje trzech tysięcy. Kasjerka zdziwiła się, Danuta nie miała konta w tym banku, ale upewniła się, czy chce wypłacić pieniądze. Wtedy usłyszała, że to napad, a Danuta położyła torbę na zakupy na ladzie przed okienkiem kasowym i uchyliła ją pokazując nóż. Kawałek tylko i dlatego kasjerka w sądzie zaprzeczyła, żeby Danuta jej tym nożem groziła. Bo nie wyciągnęła go w jej kierunku, nawet nie wyjęła całkiem z torby. Więc pracownica się nie przestraszyła, tylko krzyknęła, że wzywa policję. Danuta odwróciła się i wyszła. Nie uciekała. Po prostu poszła do domu.

Dwa dni później zapukała policja. Od razu się przyznała. Nie umie kłamać. Zresztą po co? Wiedziała, że kasjerka ją poznała.

Dla brata

wzięła pierwszy kredyt w 2004 r. – 2,5 tys. zł, niby niedużo, ale zarabiała wtedy 1,5–1,6 tys. na rękę. Brat, rok od niej młodszy, bezrobotny, już bez prawa do zasiłku. Fach miał dobry, kierowca mechanik, na ładowarko-spycharkę nawet zrobił uprawnienia. Ale i tak jak coś znalazł u prywaciarza, to tylko na trzy miesiące, dopóki ZUS nie trzeba płacić. Więc chodził i szukał, brał prace z pośredniaka, jak się coś trafiło, nie grymasił. Nie pił, naprawdę się starał. Samotny, żona zmarła wiele lat temu, syna sam wychował, ale ten nie mógł pomóc ojcu, choć już dorosły, w Białogardzie u dziadków ze strony matki mieszka, też stałego zajęcia nie miał, za to młodą żonę w ciąży. To kto miał pomóc jak nie Danka?

W kwietniu dała bratu pieniądze, wpłacił na kurs, po którym miał obiecaną pracę, i w maju zmarł. Wstał rano i po 20 minutach już nie żył, taki rozległy zawał. Zaskoczenie kompletne, bo serce nigdy mu nie dokuczało. Trzy miesiące wcześniej robił badania do tych uprawnień na koparkę. I honorowym dawcą krwi był. 51 lat, nawet wnuczka swojego nie zdążył zobaczyć.

Potem Danka brała kolejne kredyty. Nie miała na spłatę tej pierwszej pożyczki, a w banku zachęcali, ciągle jakieś promocje. A ona wierzyła, że to okazja specjalnie dla niej, stałej klientki, przyszykowana. Zanim się obejrzała, raty i odsetki przekroczyły 1,5 tys. zł miesięcznie, więcej niż zarabiała. Musiała pożyczać dalej.

Mąż

nic nie wiedział o kredytach, powiedziała mu dopiero w maju w ubiegłym roku. Wtedy już bardzo źle się czuła. Z tych nerwów spać nie mogła ani jeść, schudła 12 kg. I nachodziły ją ciągle myśli takie złe. Chciała ze sobą skończyć i zrobiłaby to, tylko mamy nie mogła zostawić. 77 lat, po czterech operacjach, chore serce i cukrzyca. I już tylko Danka jej została.

Więc po siedmiu latach ukrywania, stawania na głowie i spłacania jednych kredytów drugimi, gdy zadłużenie osiągnęło sumę 80 tys. zł, poprosiła męża o pomoc. Zrobił awanturę, dlaczego dopiero teraz. I że on by inny sposób znalazł, żeby bratu pomóc. Ale Danka wiedziała swoje: dla jego rodziny wszystko zawsze było, a jak jej brat przychodził na obiad, to mąż Danki już nosem kręcił, że nie będą utrzymywać darmozjada.

No mąż i powiedział, że nie pomoże jej spłacać. Jak sama brała kredyty, to niech się teraz martwi. Więc pożyczyła od sąsiada 3 tys. zł. Spłaciła kolejną ratę i wystarczyło jeszcze na prywatnego psychiatrę. Diagnoza: depresja.

W czerwcu zaczęła brać leki. 18 lipca napadła na bank, a w sierpniu tak jej się pogorszyło, że zabrali ją do szpitala psychiatrycznego w Pabianicach. Nie było wiadomo, ile czasu to potrwa, więc Danka na wszelki wypadek posprzątała mieszkanie, okna i podłogi pomyła, mężowi i synowi założyła czystą pościel, poprała firanki. Ile ją to kosztowało, tylko ona wie. Kiedyś sprzątała całe mieszkanie w godzinę, dwie, jak wracała z dyżuru. A od jakiegoś czasu najprostsza czynność była zadaniem ponad siły. Ale jakoś dała radę.

Po trzech tygodniach mąż przyjechał do szpitala z awanturą: brudno w domu, lodówka śmierdzi, łazienkę sprzątał trzy godziny, a ona sobie tu wypoczywa. Myślała, że coś sobie zrobi. Aż dziewczyny, z którymi Danka dzieliła szpitalny pokój, wezwały lekarza. Bały się.

Syn

powiedział, że nie będzie jeździć do matki do wariatkowa. Ma 30 lat, pracuje. Mieszka z rodzicami, ale do domu nie dokłada. Rzadko coś kupi. I nie chce się wyprowadzać. Danka mówi, że tak mu wygodniej. Jeść dostanie, wszystko ma poprane, poprasowane, o nic się nie martwi. Wraca z pracy, zje i zamyka się w swoim pokoju przed komputerem. Albo ogląda telewizję. Też u siebie, bo telewizor ma swój; to jedyny spadek, jaki Danka dostała po bracie.

Z sąsiadem

znają się od ponad 30 lat, ale nigdy nie przypuszczała, że odmieni jej życie. Pożyczył 3 tys. zł, jak już zupełnie nie wiedziała, co robić, kiedy mąż odmówił pomocy. Ale zastrzegł, że pod koniec lipca musi mieć z powrotem na jakąś terminową wpłatę. Danka obiecała, a że nigdy nie robi z gęby cholewy, wiedziała, że oddać musi. To dla tych 3 tys. próbowała napaść na bank. Pytali ją potem, dlaczego, jak już tyle ryzykowała, nie chciała 80 tys., żeby spłacić całość? Nie wie. W ogóle nie pamięta, żeby myślała o tym przed wyjściem z domu. Poszła przecież po karmę dla psa. Wzięła torbę na zakupy i do niej włożyła nóż. Dlaczego, po co, nie wiedziała ani wtedy, ani dziś. Gdy przechodziła przed bankiem, to nagle coś jej zaświtało, skręciła i weszła do środka. Potem pisali w prasie, że była zamaskowana, w grubym ubraniu, żeby jej nie poznali. A ona miała cienką bluzę z polaru, bo akurat, chociaż lipiec, dzień był chłodny.

To było w poniedziałek, a w środę rano już po nią przyszli, zapytali tylko, czy była w banku 18 lipca. Potwierdziła, zabrali na komendę, ale mężowi – akurat w domu – nie powiedzieli dlaczego. Danuta złożyła zeznania, prokurator zdecydował, że nie ma potrzeby tymczasowego aresztu. Po ośmiu godzinach już była z powrotem w domu. Mąż najpierw nie chciał uwierzyć, że napadła na bank, potem powiedział: najwyżej pójdziesz siedzieć. Ale prosił syna, żeby sprawdził w Internecie, jaki to paragraf i co za to grozi. I stwierdził, że może nie będzie tak źle. A ona kazała mu obiecać, że jeśli ją zamkną, stanie na głowie, ale sąsiadowi odda dług, takiej histerii dostała, że w końcu przyrzekł. I gdy była w szpitalu, spłacał sąsiada w ratach. Po powrocie oddała resztę, podziękowała, przeprosiła, bo nie dotrzymała terminu. A sąsiad ją w polik pocałował i powiedział: nie łam się, Danka, jeden drugiemu musi pomagać. Inaczej co by z nami było?

Teść

by jej pomógł, złoty człowiek był. Razem doglądali wspólnej działki. Sadzili marchewkę, pomidory, truskawki dla dzieci, żeby kropionych nie jadły, tylko zdrowe, z własnej grządki. Zawsze jej mówił: Danusia, dziecko kochane, odpocznij sobie, ja to zrobię, a reszta rodziny wylegiwała się na leżakach. Wiedział, że ona była po nocce w szpitalu. Potem teść zachorował i już nie jeździli na działkę. Danka się nim zajmowała. Jak już było bardzo źle, wzięła urlop. Miał raka wpustu żołądka.

Danka mówi, że jest pielęgniarką z powołania. Od maleńkości. Najpierw zajmowała się prababcią. Nie to, żeby chorowała, stara po prostu była. Umarła w wieku 90 lat. I jakoś tak wyszło, że to prawnuczka jej doglądała. Potem była babcia. Zachorowała na grypę z powikłaniami, porobiły się rany na nogach. Mama Danusi na takie rzeczy patrzeć nie może, to póki babcia była w domu, opatrunki na ropiejących łydkach staruszki robiła kilkunastoletnia wnuczka. Potem zachorował dziadek. Rozedma płuc i załamanie psychiczne po śmierci żony. I znów Danka miała pełne ręce roboty.

Ojciec

miał raka płuc. Końcówka choroby przypadła na pierwszą Danki ciążę, ale jakoś dała radę. Musiała. Tata zawsze był dla niej i dla brata dobry, kochała go, chociaż to nie biologiczny ojciec. Z biologicznym mama się rozstała, gdy Danusia miała dwa lata i pierwszy raz zobaczyła go na swojej Pierwszej Komunii. Potem, gdy już była dorosła, odezwał się, że chce zobaczyć córkę. Poszła, a on pijany, nie mógł ustać na nogach. Więcej u niego nie była, nie poszła też na pogrzeb. Ale raz do roku, na Święto Zmarłych, zapali mu świeczkę, w końcu ojciec.

Proces Danuty trwał zaledwie dwie godziny. Prokurator wniósł o nadzwyczajne złagodzenie kary. Dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy i grzywnę 500 zł. A minimalna kara, jaka grozi za taki czyn, to trzy lata. Sąd przychylił się do wniosku prokuratora. Danuta na sali sądowej przeprosiła kasjerkę. Powiedziała, że nie zamierzała jej zrobić żadnej krzywdy. Kasjerka pokiwała głową, że wie. Danuta nie składa apelacji. Zostało jej do spłacenia 50 tys. zł. Powinno się udać do października 2013 r. Co miesiąc zanosi do banku prawie całą swoją pensję, na czysto ma teraz 2,2–2,4 tys. w zależności od dyżurów. Żyją z zarobków męża, który właśnie założył sprawę o rozdzielność majątkową.

Adwokata wziął, bo chce wstecznie mieć tę rozdzielność, od 2008 r. Zgodziła się dla świętego spokoju, ale sąd rodzinny uznał, że nie ma podstaw: prowadzili wspólne gospodarstwo. Mąż z adwokatem wymyślili separację ekonomiczną, ale ona kłamać nie będzie, żadnej separacji nie było.

Teraz już lepiej się czuje, ale tylko w pracy. Za radą pani doktor stara się nie myśleć za dużo i cały czas coś robić. Leki bierze. Ale z apetytem nie jest najlepiej. I spać dalej nie bardzo może, godzinę, czasem dwie, więc pewnie jej już zostaną pod oczami te olbrzymie, brązowo-fioletowe cienie.

Polityka 09.2012 (2848) z dnia 29.02.2012; Kraj; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Napad nadzwyczajnie złagodzony"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną