Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Rodzina zbyt zastępcza

Oskarżony ojciec w Sądzie Okręgowym w Wejherowie. Oskarżony ojciec w Sądzie Okręgowym w Wejherowie. Marcin Gadomski / EAST NEWS
Śmierć dwojga dzieci w rodzinie zastępczej w Pucku to prawdziwa tragedia. Oby nie zburzyła mozolnie budowanego systemu opieki nad zaniedbanymi dziećmi, który miał być alternatywą dla domów dziecka.

Trzyletni chłopczyk i pięcioletnia dziewczynka, dwoje z pięciorga rodzeństwa, powierzonego opiece małżeństwa Cz. z Pucka, zginęło tragicznie w odstępie dwóch miesięcy. Małżonkowie przyznali się, że są sprawcami ich śmierci, choć początkowo twierdzili, że to wypadki: na schodach, pod prysznicem. Kto jest winien? Odpowiedź po kilku dniach wydaje się oczywista.

Zawinili rodzice zastępczy. Jeśli pobili te dzieci na śmierć, jeśli choćby tylko je bili – etycznie dyskwalifikuje ich to w zupełności. Kobieta mówi teraz o swych kłopotach ze zdrowiem psychicznym, których wcześniej nie ujawniła.

Zawiniła prokuratura, bo zlekceważyła niepokojące sygnały towarzyszące śmierci pierwszego dziecka. Można było zapobiec przynajmniej tej drugiej tragedii.

Zawiódł wreszcie system opieki społecznej nad dziećmi, bo ci małżonkowie w ogóle nie powinni być rodzicami zastępczymi. Po zaledwie trzymiesięcznym kursie dostali status zawodowej rodziny i powierzono ich opiece aż pięcioro maluchów – od roku do sześciu lat. A mają dwoje własnych: półtoraroczne i dziewięcioletnie.

Bo sąd, bo ustawa

Od stycznia 2012 r. obowiązuje ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej. Niedoskonała, ale jednak respektująca tę prostą prawdę, że dzieciństwo spędzone w tzw. placówce, a nie w rodzinie, nie jest szczęśliwe. System opieki nad dziećmi pozbawionymi rodziny biologicznej tworzą dziś – poza państwowymi domami dziecka – rodzinne domy dziecka, rodziny zastępcze (zawodowe i zwykłe – spokrewnione bądź niespokrewnione z dzieckiem). Czuwać nad nimi powinny instytucje, które związane są z powiatem i zwą się różnie, ale najczęściej tak jak w Pucku – Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie. W takich centrach pracują psychologowie, pedagodzy, koordynatorzy, których zadaniem jest zorganizowanie odpowiedniej opieki, a potem utrzymywanie kontaktów, kontrolowanie, udzielanie wsparcia zastępczym opiekunom. Przyjrzyjmy się w kontekście tragedii w Pucku, jak to wszystko działa i gdzie się zacina.

Biologiczni rodzice piątki rodzeństwa mieszkają w jednej z wiosek gminy Krokowa. Są klientami tutejszego Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. – Ich mama nie dawała sobie rady z opieką, a ojciec jest poza domem – mówi kierowniczka Maria Żebrowska. Oboje młodzi – 25 i 26 lat. Jego „poza domem” oznacza zakład karny za drobne grzeszki. Ona już po zabraniu piątki urodziła szóste dziecko. Śledczy tłumaczą się dziś, że po zgonie chłopczyka uśpiły ich zeznania świadków, utrzymujących, że przysposobione dzieci lgnęły do zastępczych opiekunów, przytulały się do nich. Dziś prokuratura interpretuje to tak: „widać lgnęły do oprawców, bo to była dla nich norma”. Maria Żebrowska oponuje: – W ich rodzinnym domu nie było przemocy ani alkoholizmu.

Dlaczego właściwie zabrano je z rodziny biologicznej? Z biedy? Gmina chciała się pozbyć kłopotliwej klienteli? Maria Żebrowska podkreśla, że decyzję o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej podjął sąd rodzinny: – To nie jest tak, że chcieliśmy się pozbyć problemu. Od 1990 r. nie kierowaliśmy żadnych dzieci ani do rodzin zastępczych, ani do placówek opiekuńczych.

Opowieści o zabieraniu dzieci z ich domów tylko dlatego, że jest biednie, to mit budowany przez tabloidy. Dzieci były zaniedbane, nie potrafiły załatwiać najprostszych potrzeb fizjologicznych i życiowych (małżeństwo Cz., choć w niczym nie zdejmuje z nich odpowiedzialności, tłumaczyło śledczym, że „sytuacja ich przerosła”).

Dlaczego Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Pucku podjęło decyzję, by powierzyć piątkę maluchów małżeństwu debiutującemu w roli zawodowych opiekunów? Działało w desperacji. Wspomniana ustawa wprowadziła słuszny skądinąd wymóg, że małe dzieci nie mogą być umieszczane w dużych państwowych placówkach. W powiecie pojawiło się nagle rodzeństwo, które zgodnie z wyrokiem sądu gdzieś trzeba było umieścić, a pod ręką była tylko rodzina Cz.

Powiaty weszły w tę nową rzeczywistość prawną nieprzygotowane – mówi Tomasz Polkowski, pedagog, prezes Towarzystwa Nasz Dom, które od lat zabiega o wypracowanie najlepszych form opieki nad dzieckiem (współpracowaliśmy już przed 15 laty, kiedy POLITYKA prowadziła pionierską akcję publicystyczną „Zamknijmy domy dziecka”). – W terenie brakuje specjalistów od rodzicielstwa zastępczego, brakuje nawet psychologów. Ustawa miała doprowadzić do powołania sieci koordynatorów rodzin zastępczych, ale bardzo wiele powiatów wciąż ich nie ma. Także dlatego, że w ostatnim momencie Sejm dodał zapis, że jeśli jakaś rodzina chce mieć koordynatora, to musi sama o niego poprosić. A która rodzina chce być monitorowana?

Związek Powiatów Polskich oszacował wydatki związane z ustawą aż na 3 mld zł, Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej – tylko na 711 mln zł. A w budżecie państwa na 2012 r. zarezerwowano na ten cel ledwie 62,5 mln zł. Brakujące pieniądze na nowe zadania muszą więc wysupłać samorządy. Tylko skąd? Odpuszczono więc koordynatorów, a pojawienie się innych kluczowych w systemie postaci, czyli tzw. asystentów rodziny, odłożono do stycznia 2015 r.

W PCPR w Pucku koordynator nawet był, odwiedzał rodzinę. Niczego niepokojącego nie dostrzegł.

Kolejny problem to prowadzone przez powiaty szkolenia na rodziców. Rodzice Cz. je przeszli. W 2010 r. Zgodnie z ustawą, powiaty mogą programy szkoleń przygotowywać samodzielnie. – Obok rzetelnych, powstają więc i zupełnie nieudane, powierzchowne – mówi Tomasz Polkowski. Przede wszystkim widać, że trzy miesiące edukacji to za krótko.Nie sposób w tym czasie nawet poznać człowieka – mówi Krzysztof Sarzała, psycholog, szef całodobowego pogotowia dla osób w kryzysie działającego w Gdańsku.

Testowi rodzice

Kiedy Krzysztof Sarzała usłyszał o Pucku, pomyślał, że pół roku temu w Gdańsku mieli szczęście. W szkole ktoś zauważył, że w pewnej rodzinie z dziećmi powierzonymi dzieje się coś nie tak – jedno było zamknięte, wycofane. Inne – niezwykle agresywne. Pedagog szkolna dopytywała, dlaczego tak się zachowuje, odpowiedziało: Bo ciocia tak robi. Pedagog powiadomiła Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie. Zwołano zespół interdyscyplinarny – nauczyciel, osoba z MOPR, kurator sądowy. Poskładali razem fragmenty wiedzy, jakie miał każdy z nich. I zapadła decyzja, żeby natychmiast zabrać dzieci z tego domu.

W dużym mieście system pieczy zastępczej działa lepiej. Łatwiej o wykwalifikowane i doświadczone kadry, ośrodki pomocy rodzinie są mocno powiązane z placówkami pomocy społecznej, łatwiej też o wsparcie grupy innych zastępczych rodziców.

Ale w dużym mieście lepiej też widać, gdzie są rafy systemu. Jako się rzekło, szkolenia, a także badania testowe, którym poddawani są kandydaci, nie dają gwarancji, że zastępczymi rodzicami zostaną odpowiedni ludzie. Więc co? Krzysztof Sarzała postuluje rok praktyki w ramach wolontariatu. O podobnym okresie w roli pomocnika w rodzinnych domach dziecka mówi Franciszek Bronk, zastępca dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Gdyni. Z jego doświadczeń wynika, że połowa kandydatów, którzy pomyślnie przeszli wszystkie etapy rekrutacji i przyjęli dzieci pod swój dach, wykrusza się w pierwszych miesiącach wchodzenia w nowe obowiązki. Jedni stwierdzają, że nie dają rady, inni zdradzają objawy agresji.

W przypadku dużych rodzeństw (ich rozdzielenie jest niehumanitarne) w grę wchodzić powinny tylko osoby doświadczone. W Gdyni malutkie dzieci trafiają do trzech rodzin z praktyką – jedna prowadziła przez kilka lat rodzinne pogotowie opiekuńcze, w innej pani była wykwalifikowaną pielęgniarką na oddziale pediatrycznym szpitala, potem w placówce opiekuńczej pracowała przy najmłodszych dzieciach.

Lepiej w rodzinie

Można zagęścić sito weryfikacyjne, wprowadzić praktyki, dać większe wsparcie. Ale co zrobić, gdy brakuje kandydatów? W raporcie NIK z maja 2012 r. czytamy, że w Rzeszowie w latach 2008–10 nie pozyskano nikogo mimo kampanii promocyjno-informacyjnej. W Sosnowcu w 2010 r. funkcjonowała tylko jedna rodzina zastępcza zawodowa, a rodzinne domy dziecka nie powstały w ogóle. To problem ogólnopolski. Ludzie najczęściej tracą zapał do zajęcia się cudzym potomstwem, gdy usłyszą, że wcale nie towarzyszą temu duże pieniądze (rodzina Cz. otrzymywała po 1 tys. zł na utrzymanie każdego dziecka plus 2 tys. zł pensji).

No i sama instytucja pieczy zastępczej (rodzinnych domów dziecka i rodzin zastępczych) nie rozwiązuje istoty problemu. Jest ona lepszym rozwiązaniem niż domy dziecka, co nie znaczy, że jest uniwersalnym lekiem na całe zło.

Nie wystarczy serce i chęci, aby życie w przybranej rodzinie dobrze się ułożyło. Zastępczy rodzice mogą wychodzić ze skóry, by dać dzieciom ciepło, nadgonić zaniedbania, pozwolić zapomnieć o krzywdzie i poniżeniu. Skala problemów wychowawczych i psychologicznych w rodzinach zastępczych jest nieporównywalna wobec tej, jaka jest udziałem rodzin standardowych. A dzieci i tak tęsknią za mamą i tatą. Tymczasem uwolnieni od obowiązków opieki nad potomstwem niewydolni rodzice biologiczni zwykle fundują sobie kolejne dziecko.

Franciszek Bronk 20 lat temu był poszukującym nowych rozwiązań dyrektorem domu dziecka. Obecnie chwali się, że Gdynia ma najsilniejszą w Polsce ekipę 18 asystentów rodzin biologicznych. Robią, co mogą, by to rodzice naturalni zaczęli się zajmować swymi dziećmi. Uczą ich planować czas, budżet domowy, starają się wypracować z rodzinami nawyki związane z czystością, prowadzeniem domu. Dyrektor Bronk na łamach „Wspólnoty” – pisma samorządów – zachęca innych do wyboru tej drogi. Policzył koszty – praca z rodziną, by dzieci mogły w niej pozostać, nawet bardzo intensywna, jest tańsza niż rodzina zastępcza (ta z kolei wypada taniej niż pozostałe formy opieki). Ale to praca trudna i wymaga czasu. Dopiero teraz, po kilku latach, w Gdyni widzą pierwsze efekty – skończyły się kolejki dzieci czekających na umieszczenie w placówce albo w rodzinie zastępczej.

Nie wszystkich rodziców da się naprawić. Czasem dzieci trzeba natychmiast zabrać, by były po prostu bezpieczne. Do tego potrzebna jest piecza zastępcza. Ale jako wyjście awaryjne, a nie główne.

Byłoby fatalnie, gdyby pucka tragedia zmieniła z takim trudem budowane społeczne zaufanie do rodzicielstwa zastępczego. Tabloidy już kipią tytułami: „Wzięli dzieci, żeby się obłowić”, „Chcieli dokończyć dom”. Najlepiej, gdyby teraz dało się odświeżyć zasadniczą ideę, która przyświecała całej tej reformie: dopóki się da, dopóty ratować rodzinę naturalną, zmusić ją do odpowiedzialności. A nie nagradzać za głupotę, niezaradność i krzywdę czynioną własnym dzieciom. Bo czymże, jeśli nie nagrodą, jest zdjęcie z głowy wszelkich problemów?

To koszmarny paradoks, że biologicznych rodziców nieżyjącego rodzeństwa kreuje się teraz w mediach na bohaterów (pytają retorycznie, dlaczego zabito ich dzieci, zapewniają, że nie wybaczą oprawcom), a biologiczne dzieci rodziny Cz. trafiły do… rodziny zastępczej.

Współpraca: Martyna Bunda

Polityka 39.2012 (2876) z dnia 26.09.2012; Kraj; s. 32
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną