Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Koczowisko

Romowie z Siedmiogrodu obozują we Wrocławiu

W Polsce żyje się lepiej. Nie znaczy, że dobrze. W Polsce żyje się lepiej. Nie znaczy, że dobrze. Adam Lach / Polityka
Przyjechali do kraju, w którym ich nie kochają. Ale w ich własnym kraju kochają ich jeszcze mniej.
Aleksander Ciurar i jego żona Lamita.Adam Lach/Polityka Aleksander Ciurar i jego żona Lamita.
Taissa, o którą pokłóciła się rodzina.Adam Lach/Polityka Taissa, o którą pokłóciła się rodzina.

Najważniejsze są słupy. Najlepiej takie, jakich używa się na prawdziwych budowach – proste i wytrzymałe. Ale o takie na śmietnikach i wysypiskach trudno, więc często zamiast nich są zwykłe, nieociosane pnie drzew.

Słupów (albo pni) musi być sześć. Do tego trzy poziome belki, które nadają konstrukcji ostateczny kształt. Na nich opiera się dach. Najlepiej zrobić go z desek i starych drzwi, o które (inaczej niż o słupy) na śmietnikach nietrudno. Z tego samego buduje się ściany, z tym że ściany potrzebują okien. Ale okien też nie brakuje.

Nicolae Stoica, rumuński Rom, w Polsce od ośmiu lat: – Tu, jak się uprę, stawiam barak w dwa dni. W Rumunii nawet w dwa tygodnie takiego nie zbuduję. W Rumunii ludzie niczego nie wyrzucają. W Polsce na śmietnikach można znaleźć wszystko. Na przykład dywany. Dlatego w cygańskich barakach dywany mogą być (i są) wszędzie – na ziemi, na ścianach, pod sufitem, na dachach. Ocieplają, ozdabiają, chronią przed kurzem i błotem. Gdziekolwiek spojrzysz – dywan.

Oprócz dywanów na śmietniku można znaleźć łóżka, sienniki i szafki. Są też lustra i obrazy świętych, dzięki którym barak zaczyna przypominać dom. Są metalowe czajniki i blacha, którą Cyganie z dużą wprawą gną, by powstał niemal w pełni profesjonalny piecyk. Taki, który ogrzeje całą rodzinę w najtęższe mrozy i pozwoli przetrwać najcięższą zimę.

We Wrocławiu przy ul. Kamieńskiego, niedaleko szpitala, w 17 barakach ostatnią zimę przetrwało około 60 rumuńskich Romów. Wszyscy z okolic Fagaras, dużego miasta w Siedmiogrodzie. Wiosną i latem dołączyło do nich kilkunastu kolejnych. Wszyscy ze sobą spokrewnieni. Jedna wielka, choć nie do końca zgodna, rodzina, która (wszystko na to wskazuje) najbliższej zimy razem już nie spędzi.

Rodzina

Pęknięcie widać jak na dłoni – biegnie wzdłuż dzielącej koczowisko drogi. Z grubsza biorąc, po jednej stronie mieszka bliska rodzina Aleksandra Ciurara (siostra, brat, dzieci i wnuki), po drugiej dalsza (ciotki, wujowie, kuzyni). Ci pierwsi biedni, ci drudzy jakby mniej. Niby razem, tacy sami, a jednak oddzielnie, inni.

Aleksander Ciurar (w Polsce od 2004 r.) – niewysoki, krępy. Ma 41 lat i czarne wąsy, które nadają mu lekko niepokojący wygląd. Jego syn nie bez skrywanej dumy wspomina, że kiedy ojciec był młodszy, szybko sięgał po nóż. Dziś nawet nie wstaje szybko, bo od klęczenia na miejskich placach i chodnikach bolą go nerki i kręgosłup.

W baraku mieszka z żoną Lamitą i najmłodszą córką. Obok mieszka jego starsza córka – Mändra z mężem Nicolae i trójką dzieci (najmłodsze ma pół roku). W piątkę śpią na jednym łóżku. Drugie zajmują dwaj bracia Nicolae i młodszy brat Mändry – Aleks. Trochę ciasno, ale niewygodę rekompensuje stojący w rogu baraku telewizor. Jeden z dwóch na koczowisku.

Brat Aleksandra – Kalici – mieszka z żoną Mariją i dwójką niebieskookich dzieciaków (Kalici tłumaczy, że niebieskie oczy to dar po dziadkach). Dalej stoi barak Pardaliana i Evy, kuzynki Ciurarów. Eva ma 18 lat i trójkę dzieci, z których tylko jedno, najmłodsze, udało jej się zatrzymać przy sobie (decyzją sądów trzyletni Fernando jest pod opieką dziadków w Gdańsku, a dwuletnia córeczka we wrocławskim domu dziecka). Obok nich mieszka Marica, matka Pardaliana, z wiecznie ropiejącą raną na brzuchu, potem Bruma – matka Nicolae, która po śmierci pierwszego męża już dwa razy brała ślub i nie dba o wnuki, więc nie cieszy się w rodzinie szacunkiem. Ostatni barak zajmuje Fardi – teść Brumy, dawniej człowiek bogaty, właściciel kilku samochodów i dwóch żon, dziś samotny i opuszczony. Wszyscy pamiętają, że kiedy los mu sprzyjał, nikomu nie pomagał. Teraz nikt nie pomaga jemu.

Jest jeszcze Florica, siostra Aleksandra i Kaliciego. Ma 33 lata, pięcioro dzieci i męża w więzieniu. Kiedy ją zapytać, czemu nie lubią się z rodziną, która mieszka po drugiej stronie drogi, uśmiecha się i mówi: – To przez Taissę.

Florica

Florica – matka Taissy – siedzi oparta o barak. To jej ulubiona pozycja, stąd widzi wszystko. W jednym ręku trzyma papierosa, drugą tuli Elweciana zwanego Cirim, który płacząc szuka matczynej piersi. Taissa (16 lat, siódmy miesiąc ciąży) poszła żebrać, Adam szuka wody. Aleksander przygląda się grającym w karty chłopakom. Sam nie gra. Od czasu wypadku – jak mówi Florica w swoim nie do końca poznanym polskim – słabo kontaktuje się z głową. Jest jeszcze Persida, czyli Bunia, która siedzi na wózku inwalidzkim i uśmiecha się pogodnie. Jak zawsze.

Ciri ma dwa lata i kokardki w kruczoczarnych włosach, bo Florica upiera się, że powinien być dziewczynką. Chłopak ssie wysuszoną, pozbawioną mleka pierś matki. Wystarczy, by się uspokoił. Florica łapczywie zaciąga się papierosem: – Pierwszy raz przyjechałam do Polski 15 lat temu. Taissa miała półtora roczku, ledwo chodziła. Brałam ją ze sobą na ulicę. Żebrałam kilka miesięcy, wracałam do Rumunii i znów przyjeżdżałam do Polski.

Gdzieś między Polską a Rumunią urodził się Aleksander, a potem na targu Florica poznała Sebastiana – polskiego Cygana. Ona żebrała, on handlował ciuchami. Matka Floricy nie chciała się zgodzić na małżeństwo, więc Sebastian załatwił to po cygańsku: podjechał samochodem o świcie, zabrał Floricę i jej dzieci. Od tej pory są razem.

W Polsce urodził się Adam, Persida i Ciri. Żadne z nich nie widziało Rumunii. Od ucieczki z Sebastianem Florica w Rumunii była raz, na pogrzebie mamy.

Najpierw mieszkali w Zabrzu, gdzie Sebastian ma rodzinę, potem w Częstochowie, Zakopanem, Warszawie, Toruniu, Ciechocinku. Wszędzie, gdzie mogli znaleźć dach nad głową i zarobić na życie. I pewnie nie byłoby ich w barakach przy Kamieńskiego, gdyby siedem lat temu nie pojechali do Zabrza na wesele. Sebastian wypił, usiadł za kierownicą i w drodze do Zakopanego wypadł z drogi. Po zderzeniu z drzewem z samochodu wyciągali ich strażacy.

Florica miała połamane kości. Taissa spędziła w szpitalu cztery miesiące. Aleksander miał złamaną nogę w trzech miejscach i poważny uraz głowy. Najbardziej ucierpiała Bunia, która urodziła się zaledwie kilka dni przed wypadkiem. Poród nie był łatwy, wypadek jeszcze cięższy – uraz kręgosłupa i głowy. Dziś lekarze diagnozują u niej padaczkę objawową, mózgowe porażenie dziecięce, wady rozwojowe ośrodkowego układu nerwowego, przebyte zmiany niedotleniowo-niedokrwienne. Sama nie zje, nie chodzi. Siedzi, trochę mówi, kto ją zna, zrozumie.

Sebastian dostał wyrok w zawieszeniu, ale gdy policja złapała go dwa lata temu za kierownicą bez prawa jazdy i pod wpływem alkoholu, sąd karę odwiesił. Ciri nie zdążył poznać taty. Florica: – Kiedy Sebastian był na wolności, pracował, a my siedzieliśmy w domu. Teraz znów musimy żebrać.

Praca

Lamita żebrze przy kościołach. Aleks woli centra handlowe. Taissa chodzi na wrocławski Rynek. Adam też, ale żebrzą oddzielnie, bo tak łatwiej zarobić. Łatwiej, nie znaczy łatwo.

Strażnicy miejscy przeganiają ich z Rynku, ludzie, jak to ludzie, raz traktują lepiej, raz gorzej. Jedni współczują, dają pieniądze i jedzenie. Inni wyzywają od nierobów i złodziei. Nicolae: – Mówią, młodzi jesteście, weźcie się do roboty. Ale kto da pracę Cyganowi?

Muszą sobie radzić sami. W niedzielę wszyscy wstają o piątej, żeby na szóstą zdążyć do kościoła. Potem klęczą przed nim wytrwale, bo w niedzielę ludzie są lepsi, bardziej ludzcy. W niedzielę można zarobić pięćdziesiąt, a nawet sto złotych. W tygodniu jest dobrze, jak dziesięć.

Florica żebrze rzadko, musi opiekować się Bunią i Cirim. Ale gdy nie ma na chleb, bierze Ciriego (bo nie ma go z kim zostawić) i też idzie na ulicę. Ludzie myślą, że bierze dziecko, żeby wzbudzić litość. Więc bywa, że sami nie mają dla niej litości. Wzywają policję, straszą odebraniem dziecka.

Aleks, syn Lamiti i Aleksandra: – Żebranie to ciężki kawałek chleba. Ojciec już dwa razy nabawił się zapalenia płuc, bo jak nie ma pieniędzy, trzeba żebrać w śnieg i deszcz. Czasami, kiedy zliczymy wieczorem pieniądze i okazuje się, że następnego dnia wystarczy nam na jedzenie, nie idziemy na ulice, wolimy zostać w barakach.

Rzadko udaje się zostać. Dzieci potrzebują pieluch i mleka. Wszyscy lekarstw, bo chorują często, baraki zdrowiu nie sprzyjają. A jeszcze rodziny, które pozostały w Rumunii i którym trzeba wysłać pieniądze. Aleks: – Pracy w Rumunii nie ma, żebrać nie wolno. A nawet gdyby można było, ludzie tam inni niż w Polsce, złamanego grosza Cyganowi nie dadzą. Co z tego, że masz gdzie mieszkać. Domem się najesz? Kto może, wyjeżdża.

W Polsce lepiej. Nie znaczy, że dobrze. Z jednej strony polscy Cyganie, którzy traktują ich jak ubogich krewnych, do których wstyd się przyznać. Z drugiej tacy, którzy złotówki nie dadzą, a jeszcze staną i głośno wykrzyczą na ulicy, gdzie mają cygańską mafię, która żebrze, a potem wstaje z kolan i wsiada w swoje wypasione fury.

Co do wypasionych fur, to Nicolae kilka tygodni temu kupił 15-letni samochód za 2 tys. zł. Jest z niego dumny, mimo przeżartych rdzą błotników, dziurawych progów i rzężącego tłumika. Myje go, zatyka szpachlą dziury, maluje.

Ci z drugiej strony drogi śmieją się z samochodu, który kosztuje tyle, co dobry telefon. Ale oni na żebry nie chodzą. Ich baraki, które z zewnątrz wyglądają tak samo, w środku są jakby bardziej przestronne, kolorowe. Oni – lepiej ubrani. I bardziej skryci – niechętnie rozmawiają z obcymi. Trudno powiedzieć, z czego żyją. Sami mówią, że z handlu ciuchami i samochodami. – Kiedyś mieliśmy konie, teraz koni nie ma, więc handlujemy mechanicznymi – tłumaczą.

Przed ich barakami zaparkuje czasem Audi lub BMW, współczesne wersje cygańskich kolorowych wozów. Jeszcze nie nowe, ale już bez dziur i rzężących tłumików.

Dla Aleksa, który o samochodach wie wszystko, Audi i BMW to elementy innego, lepszego świata. Takiego jak ten, który można zobaczyć w telewizorze. Aleks przygląda mu się codziennie wieczorem, od kiedy za 300 zł kupili agregat prądotwórczy. Wprawdzie lepszy świat ma postać niewyraźną, bo telewizor śnieży, ale Aleks może mu się przyglądać do rana.

Konflikt

Dwa lata temu wszyscy razem mieszkali w barakach za Marino – centrum handlowym w północnej części Wrocławia. Taissa miała 14 lat, w sam raz, żeby wyjść za mąż. Wyszła i szybko zrozumiała, że popełniła błąd. Rodzina męża zamykała ją, nie pozwalała odwiedzać matki. Może dlatego, że tamci mają więcej pieniędzy, czują się lepsi. Może uważali, że mogą rozporządzać życiem Taissy, bo żeby przeżyć, nie musiała już żebrać. Nie wiadomo. Wiadomo, że trzy tygodnie po ślubie do akcji wkroczył dziadek Taissy, doszło do bijatyki, dziewczyna wróciła do swoich. Florica: – Od tej pory nie ma między nami zgody.

Bez zgody trudno żyć razem. Aleksander, Kalici i Florica znaleźli dla siebie nowe miejsce – przy Kamieńskiego. W parę dni postawili cztery baraki. Z jednej strony zarośniętego krzakami placu wielkie hale magazynów, z drugiej ulica, z trzeciej bloki. Blisko ludzi, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nicolae: – Ludzie z bloków odwiedzali nas, przynosili jedzenie, wodę. Jakiś dziadek przyniósł trzy litry oleju, worek ziemniaków i 50 zł. Inni proponowali, żebyśmy przyszli z dziećmi i wykąpali je w wannie. Wszystko się dobrze układało.

Florica: – Do czasu, gdy spod Marino sprowadziła się rodzina męża Taissy i postawiła baraki po drugiej stronie drogi.

Trudno powiedzieć, dlaczego postanowili znów być razem. Florica podejrzewa, że mąż Taissy chciał ją mieć na oku (urażony w swej męskiej dumie nigdy nie pogodził się z jej odejściem). Nie wiadomo. Wiadomo, że wraz z nim i jego rodziną przywędrował na Kamieńskiego konflikt, od którego uciekli. Po kilku tygodniach doszedł nowy. Koczowisko powiększyło się, zaczęło kłuć w oczy, przeszkadzać. Ludzie z bloków już nie zapraszali na kąpiele. Dresiarze z osiedla postanowili zrobić z Cyganami porządek, więc wokół baraków raz po raz płonęły trawy i krzaki. Najczęściej w nocy, gdy wszyscy spali. Zdarzały się pobicia.

Gdzieś koło lutego władze miasta (nieoficjalnie, bo nikt nie potwierdził, że taka decyzja zapadła) postanowiły rozwiązać problem. Strażnicy miejscy odwiedzali Cyganów codziennie, straszyli deportacjami, radzili się wynieść. Mróz, śnieg, małe dzieci, a tu groźba buldożerów, które równają z ziemią ich baraki.

W obronie obozowiska stanęła Nomada – Stowarzyszenie na rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego. Członkowie Nomady skrzyknęli swoich przyjaciół i przez kilka tygodni pilnowali koczowiska. Skutecznie, bo władze miasta (nieoficjalnie) od pomysłu likwidacji odstąpiły.

Przyszłość

Nomada próbuje przekonać władze miasta, że przeganianie Cyganów z jednego miejsca na drugie nie rozwiązuje problemu. Że zamiast utrudniać im życie, trzeba im pomóc normalnie żyć.

Agata Ferenc z Nomady: – Większość dzieci z baraków urodziła się w Polsce. Mówią po cygańsku i po polsku, rumuńskiego w ogóle nie znają. Do szkoły nie chodzą, nie potrafią liczyć, czytać. Ich rodzice, jeśli mieli szczęście, skończyli dwie, trzy klasy i potrafią się podpisać, niczego ich nie nauczą. Znaleźliśmy chętnych, którzy prowadzili z dziećmi zajęcia, ale to za mało. Szukamy środków, także unijnych, by pomóc im wyrwać się z tego zaklętego koła.

Dzięki Nomadzie i epidemii odry władze miasta postawiły na koczowisku dwie toalety i kontener na śmieci. Raz czy dwa przyjechał nawet beczkowóz z wodą. Nomada zaczęła budować na koczowisku szkołę. Stanęła już nawet konstrukcja z drewna, ale na dalsze prace zabrakło pieniędzy. Konstrukcja nie przetrwała – niepostrzeżenie, dzień po dniu, deska po desce, konstrukcja trafiła do piecyków. Szkoły nie będzie.

W ogóle nie wiadomo, co będzie. Zimą, mimo mrozów, wiosną i latem, mimo kłopotów, koczowisko było roześmiane, radosne. Nomada organizowała pikniki, dzieciaki grały w piłkę, dorośli snuli plany. Pod koniec sierpnia uśmiechy zgasły.

Nicolae chce się z koczowiska wynieść. Szuka nowego miejsca, ma dość tych po drugiej stronie drogi. Żyją lepiej, a i tak przychodzą do nich i biorą, co chcą, jak swoje. Sami nic nie dają. Coraz częściej dochodzi do spięć. Nicolae znalazł nawet opuszczony dom, w sam raz dla ich rodziny, ale po namyśle uznali, że stoi za daleko od przystanku, więc szuka dalej.

Florica żyje myślą o wyjeździe do Zakopanego. Sebastian lada dzień wyjdzie z więzienia. Jak tylko znajdzie się na wolności, Florica zabierze dzieci i wyjedzie z Wrocławia. Eva z Pardalianem pokłócili się z drugą stroną i uciekli do Gdańska. Matka Pardaliana przebąkuje coś o powrocie do Fagaras, ale nikt w jej powrót do Rumunii nie wierzy. Aleks z kuzynami nie ogląda już wieczorem telewizji. Agregat się zepsuł. Na nowy nie ma pieniędzy.

Polityka 43.2012 (2880) z dnia 24.10.2012; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Koczowisko"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną