Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Holender na Żuławach

Holenderski kawałek polskiej ziemi

Jan van Gijlswijk z historii mennonitów uczynił sposób na życie: prowadzi z żoną Krystyną hotel Holland we wsi Zdrojewo, ściąga wycieczki rodaków i obwozi autokarem po Żuławach i dolinie dolnej Wisły. Jan van Gijlswijk z historii mennonitów uczynił sposób na życie: prowadzi z żoną Krystyną hotel Holland we wsi Zdrojewo, ściąga wycieczki rodaków i obwozi autokarem po Żuławach i dolinie dolnej Wisły. Przemysław Kozłowski / Testigo Documentary
Pierwsi osadnicy z Niderlandów przybyli nad Wisłę 450 lat temu, nowo przybyłych Holendrów wita się więc jak swoich. Znów znajdują sobie w Polsce własne miejsce na ziemi.
Ben van Westeringh z Żuław Książęcych, pionier współczesnego osadnictwa holenderskiego w delcie Wisły, który uparł się sadzić tu ziemniaki.Przemysław Kozłowski/Testigo Documentary Ben van Westeringh z Żuław Książęcych, pionier współczesnego osadnictwa holenderskiego w delcie Wisły, który uparł się sadzić tu ziemniaki.
Robert Stoop z Żuławek, Holender o tyle typowy, że zawodowo związany z tulipanami jako hodowca cebulek; wprowadził odmianę Lech Wałęsa, teraz szuka godnej imienia Karola Wojtyły.Przemysław Kozłowski/Testigo Documentary Robert Stoop z Żuławek, Holender o tyle typowy, że zawodowo związany z tulipanami jako hodowca cebulek; wprowadził odmianę Lech Wałęsa, teraz szuka godnej imienia Karola Wojtyły.
Bas van der Burg z Trzciniska, z synem Jonaszem; pomagają sobie wzajemnie z sąsiadami, jak kiedyś mennonici, którzy w ten sposób zapewniali sobie dobre uczynki.Przemysław Kozłowski/Testigo Documentary Bas van der Burg z Trzciniska, z synem Jonaszem; pomagają sobie wzajemnie z sąsiadami, jak kiedyś mennonici, którzy w ten sposób zapewniali sobie dobre uczynki.
Jeden z cmentarzy mennonickich; dziś żuławskich Holendrów sprowadzają w te strony: ciasnota w ojczyźnie, interesy lub sentymenty.Przemysław Kozłowski/Testigo Documentary Jeden z cmentarzy mennonickich; dziś żuławskich Holendrów sprowadzają w te strony: ciasnota w ojczyźnie, interesy lub sentymenty.

Wieś nazywa się dziś Trzcinisko. Rodzina van der Burgów żyje tu skromnie. Wprawdzie nie noszą się na czarno, jak mennonici, ale mieszkają w małym parterowym domku, zbudowanym z trzech połączonych i obitych drewnem kontenerów. Przed domkiem stoi kilkunastoletni Citroën. – Na prawdziwy dom przyjdzie pora – mówi żona Basa, Ania, huśtając półtorarocznego Jonasza. – Na razie są ważniejsze inwestycje. Rok temu postawili nowoczesną przechowalnię ziemniaków za 1,3 mln zł. Ania postarała się o dotację 300 tys. zł z Unii Europejskiej, milion trzeba było wziąć kredytu.

Pięć lat temu Bas kupił 85 ha samej ziemi, bez domu i zabudowań gospodarczych. Pierwsze trzy miesiące mieszkał więc w przyczepie kempingowej, którą postawił na polu namiotowym na pobliskiej Wyspie Sobieszewskiej. Letnicy dziwili się, czemu ten holenderski turysta wraca z plaży taki brudny. A on umorusany z pola wracał. Zanim van den Burgowie mogli zająć się rolnictwem, musieli wykonać iście mennonicką robotę. Przywrócić ziemi stan używalności, bo poprzedni właściciel zakwasił glebę.

Pierwsze i drugie użyźnienie

Mennonici byli odłamem anabaptystów, powstałym w I połowie XVI w., szukającym spokojnego miejsca w Europie, by osiedlić się i uciec przed prześladowaniami w rządzonej przez Habsburgów Holandii. Głosili powrót do pierwotnego chrześcijaństwa, bez kapłanów, świeckich urzędów, armii. Wzywali do prostego życia, opartego na miłości do bliźniego i Chrystusa oraz etosie pracy, podczas której mieli odczuwać łączność z Bogiem. Dobrym kierunkiem emigracji wydawała się Rzeczpospolita, wówczas ostoja tolerancji.

W latach 40. XVI w. Żuławy, ziemię w delcie Wisły, spustoszyły katastrofalne powodzie, doprowadzając do wyludnienia wielu wsi. Mennonici spadli więc nam jak z nieba. Gospodarując od wieków na polderach, terenach wydartych morzu, potrafili przywrócić życie i rolnictwo na zatopionych obszarach. Z czasem zaczęto ich osiedlać na terenach zalewowych Doliny Dolnej Wisły, potem w jej środkowym biegu, np. w okolicach Warszawy (Kazuń), następnie nad Bugiem (okolice Sławatycz) itd. Zostali nazwani olędrami.

W większości nie przetrwali do dzisiejszych czasów. Z Żuław uciekali – jako pacyfiści – przed pruskim zamiłowaniem do armii (gdy ziemie te weszły w skład pruskiego zaboru); w 1944 i 1945 r. – jako ludność zgermanizowana – przed sowiecką Armią Czerwoną. Ci, co zostali, po wojnie zostali wysiedleni do Niemiec.

Mennonici budowali na Żuławach wały przeciwpowodziowe, tamy, wiatraki, dbali o rowy melioracyjne, sadzili wierzby – naturalne pompy osuszające pola. Gdy zniknęli, urządzenia hydrotechniczne podupadły, część ziem uprawnych została znów zalana, a na pozostałym obszarze zaczęły rządzić pegeery. – W naszej wsi nikt przed Basem nie kosił rowów – wspomina Grzegorz Bogun, miłośnik historii Żuław. – A teraz ludzie go naśladują. Bas wykosił trzciny, oczyścił rowy z mułu i śmieci. Na polach położył dreny. Potem dokupił 15 ha ziemi. Uprawia pszenicę, rzepak, ziemniaki. W czasie wykopków na jeden dzień ma umówionych 12 ciężarówek. Każda zabiera do fabryki frytek 25 ton kartofli.

Mały Jonasz podnosi ziemniaka i woła: – Appel.

– Mówi się aardappel – śmieje się Bas. Po holendersku ziemniak to dosłownie jabłko ziemi.

Nasza rodzina próbowała kiedyś sadzić ziemniaki, ale dwa razy nam zgniły i daliśmy spokój – opowiada Andrzej, sąsiad Basa, który pomaga osadnikowi ładować kartofle. Bo Bas nie zatrudnia robotników rolnych. Pomagają sobie wzajemnie z sąsiadami, jak kiedyś mennonici, którzy w ten sposób zapewniali sobie dobre uczynki.

– Szczypta tego, szczypta tamtego – mówi Bas enigmatycznie o tajemnicy uprawy ziemniaków. Na pewno ważny jest drenaż. Gdy jest za mokro, woda odpływa z pola do rowów, gdy jest za sucho, nawadnia je. No i nawożenie oraz opryskiwanie. Bas potrafi opryskiwać pole pięć razy dziennie.

– Zanim się sprowadzili, miałem pasiekę – opowiada stolarz Bogun. – Ale te opryski nie były dobre dla pszczół, więc zlikwidowałem, by żyć w zgodzie z Holendrem.

Sąsiedzi nam się trafili wspaniali – potwierdza Ania. Ale gdy trzeba było więcej rąk do pracy przy żniwach, nie mogli znaleźć chętnych. – Niby bezrobocie, a panowie wolą z piwem pod sklepem stać. W końcu do pomocy zjechali kuzyni i stryjowie Basa z Holandii.

Dwa podejścia do ziemniaków

Ziemniaki na Żuławach uparł się sadzić Ben van de Westeringh. – Polacy twierdzili, że tutejsza gleba jest na nie za ciężka. Ale u nas w Holandii jeszcze cięższa, a rosną – opowiada pionier współczesnego osadnictwa holenderskiego w delcie Wisły, który od 1996 r. mieszka we wsi Żuławy Książęce.

Choć prowadzi potężne gospodarstwo rolne, też żyje skromnie. Mieszka w jednym pokoju w starym budynku popegeerowskim, w którym jest siedziba jego firmy. Wprawdzie zbudował nowy dom, ale użyczył go swemu polskiemu brygadziście, by zamieszkał w nim z żoną i dwójką dzieci.

Zanim mógł wprowadzić holenderskie metody uprawy ziemniaka, musiał się ciężko napracować. Ale praca to jego religia. Mimo swoich 71 lat jest w świetnej kondycji, wspina się po drabinie, skacze przez kanały jak sarna i nie myśli o emeryturze, choć właśnie przyjechał jego 21-letni wnuk Mark, by uczyć się pracy na roli i kiedyś objąć firmę.

Kiedy w 1992 r. Ben rozglądał się w Polsce za kupnem ziemi, dostał propozycję zarządzania dużym gospodarstwem popegeerowskim pod Słupskiem. Zgodził się, lecz po kilku miesiącach miał dość. Jak mówił, nie potrafił współpracować z ludźmi o mentalności homo sovieticus. Wrócił do kraju i nie chciał mieć z Polską więcej nic wspólnego. Synowie go namówili, by spróbował gospodarzyć na swoim. Kupił więc 700 ha po państwowym gospodarstwie rolnym.

– Budynki były w ruinie, wszędzie walały się butelki po wódce – opowiada Ben. Sam prawie nie pije, choć ma w biurze nieźle zaopatrzony barek. Podobno mennonici też nie pili alkoholu, w ich wsiach nie było gospód, ale nie przeszkadzało im to produkować w Gdańsku słynnego likieru Goldwasser.

No i chyba najtrudniejszy spadek po PGR – 16 pracowników o podejściu: czy się stoi, czy się leży, to wypłata się należy. Po poprzednim doświadczeniu z takimi ludźmi wiedział, że musi być twardy. Po roku został już tylko jeden robotnik z dawnej ekipy. Pracuje do dziś.

Z polami Ben musiał zrobić to samo, co Bas 10 lat później. Nawożenie, czyszczenie rowów, dreny. A kanały trzeba czyścić stale. – Polacy, kurwa, kochają śmieci! – wścieka się van de Westeringh, gdy zauważa w rowie starą oponę. – Ben, nie klnij! – upomina po raz kolejny szefa znająca holenderski Elżbieta Grimus, jego prawa ręka, bez której firma chybaby nie przetrwała. A Ben uwielbia przeklinać po polsku, choć nadal mocno kaleczy język. – Ale ma rację. Wielu wciąż traktuje rowy jak wysypisko. Wyciągamy z nich opony, sedesy, nawet kanapy – potwierdza Elżbieta.

Tulipany prezydenckie i papieskie

Ben van de Westeringh być może przejdzie do historii jako ten, który sprowadził ziemniaka na Żuławy. A Robert Stoop jako ten, który wprowadził nową odmianę tulipana. Robert ze wspólnikami hoduje w Holandii cebulki kwiatów. Tam jest do tego lepsza infrastruktura. Sprowadza je dla klientów w Polsce, na Litwie i Ukrainie.

Gdy w połowie lat 90. XX w. Stoop potrzebował ludzi do remontu domu kupionego we wsi Żuławki, też miał problem z chętnymi do pracy. Znalazł w innej wsi. – Ale niepotrzebnie dałem im zaliczkę i panowie kilka dni za nią pili – wspomina, jedząc jajka sadzone na bułce w barze mlecznym Neptun w Gdańsku na Długiej. Rano odwiedził klientów na giełdzie kwiatowej i jadąc z wizytą do Wiesławy Gdaniec, zwanej przez Holendrów Frau Tulip, zatrzymał się na śniadaniu na Starówce. – Bardzo lubię Gdańsk, przypomina mi Amsterdam. Na Długiej jest dobry lokal, Latający Holender, ale drogi, bar mleczny lepszy.

Wiesława Gdaniec jest najstarszą klientką Stoopa w Polsce. Uprawia tulipany i inne kwiaty w Przejazdowie. – Już od 17 lat kupuję cebulki u Roberta – opowiada. – Kiedyś jeździłam do Holandii, ale teraz tylko od niego biorę.

Uśmiech z twarzy Roberta Stoopa nie znika prawie nigdy. Nawet gdy opowiada o trudnych początkach. W latach 90., aby obcokrajowiec mógł założyć w Polsce firmę, potrzebował polskiego większościowego wspólnika. Robert Stoop znalazł partnera z Bolesławca. Chciał kupić ziemię na Żuławach, bo tutejszy krajobraz przypominał Robertowi Holandię, ale kiedy chłopi się dowiedzieli, że to dla obcokrajowca, podnieśli krzyk: Nigdy nie oddamy matki ziemi! Gdy się w końcu udało, wspólnik nakupił za pieniądze Stoopa nawozów i sprzedał na lewo. Ale jedna korzyść z tej znajomości wyniknęła: żona wspólnika miała koleżankę, piękną Elżbietę, która została żoną Roberta. A oszusta nakłonili, by przepisał swoje udziały właśnie na nią.

W 2010 r. Robert wpadł na pomysł, by uhonorować Lecha Wałęsę, nadając jego imię nowej odmianie tulipana. – Pan prezydent się zgodził, ale chciał, by kwiat był wysoki, silny, sztywny, biało-czerwony, w barwach narodowych i Solidarności zarazem – mówi Donata Turska z Biura Lecha Wałęsy. – Śmiał się, że taki sobie kwiat wymyślił, iż pewnie pan Stoop nie znajdzie odpowiedniego w całej Holandii.

A Stoop objeżdżał najlepszych hodowców i po roku poszukiwań znalazł wreszcie tulipana dokładnie takiego, jakiego chciał prezydent. Nowa odmiana nie miała jeszcze nazwy, a prace nad jej stworzeniem trwały od 10 lat. Hodowca zgodził się nazwać go Lech Wałęsa. Imię nadało Królewskie Stowarzyszenie Hodowców Cebul Kwiatowych.

Teraz Robert szuka tulipana godnego imienia Karola Wojtyły. – Jest wprawdzie biały Jan Paweł II, ale niezbyt mi się podoba. Mój musi być biało-żółty – tłumaczy.

Z ciasnoty i sentymentu

Robert Stoop, ogrodnik z wykształcenia, uprawiał kwiaty i warzywa w ledwie ośmiohektarowym gospodarstwie na polderze Langadijk, co znaczy długi wał. Tak małe areały są niekonkurencyjne w Holandii, a że miał odbiorców warzyw w Rosji, postanowił zamieszkać w Europie Wschodniej. Polskę wybrał ze względu na pracowitych i uczciwych polskich pracowników zatrudnionych u niego przy kapuście.

Współczesnych imigrantów holenderskich nie skłoniły do wyjazdu z kraju prześladowania religijne, jak mennonitów, ale ciasnota. – Holendrzy zawsze się dusili w swoim małym kraju. Mąż czuł, że potrzebuje więcej przestrzeni, że o jego rodzinnym gospodarstwie za dużo ludzi decyduje – wyjaśnia Anna van der Burg.

Bas van der Burg przyjechał na wycieczkę do Poznania jako student rolnictwa. Tam poznał Anię, studentkę Akademii Rolniczej. Po ślubie mieszkali w Poznańskiem w gospodarstwie jej rodziców. Bas pojechał na Żuławy odwiedzić Bena van de Westeringha, do którego studenci jeździli na praktyki, a po powrocie powiedział żonie: Jeśli mamy żyć w Polsce, to tylko tam!

Z kolei Ben van de Westeringh, kiedy zdecydował, że zostawi rodzinne 100 ha synom w Holandii, też wybrał Polskę przez sentyment. W 1972 r. w ich rodzinnym sadzie w czasie wakacji pracowało dwóch studentów z Polski. To byli najlepsi robotnicy. Kiedy w 2006 r. hucznie obchodził 10-lecie pobytu na Żuławach, odnalazł ich przez Internet i zaprosił na uroczystość. Przyjechali, szczęśliwi i wzruszeni pamięcią Holendra.

Na Żuławach żyje teraz siedmiu Holendrów. Kilku następnych można spotkać w Dolinie Dolnej Wisły, np. Jana van Gijlswijka, który z historii mennonitów uczynił sposób na życie. Prowadzi z żoną Krystyną hotel Holland we wsi Zdrojewo, ściąga wycieczki rodaków i obwozi autokarem szlakiem mennonickim. Pokazuje drewniane domy, terpy, czyli sztuczne pagórki, na których te domy stawiali, stare cmentarze. Wozi też turystów do Gdańska i do Bena na Żuławy, by zobaczyli, jak Holender tam gospodarzy. – Większość jest zaskoczona. Wcześniej o mennonitach nie słyszeli.

Tak jak i on jeszcze kilka lat temu.

Polityka 23.2013 (2910) z dnia 04.06.2013; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Holender na Żuławach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną