Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Duszno wokół porno

Odwieczna walka z pornografią

Zablokowanie dostępu do legalnej pornografii przed młodzieżą, która nowe technologie ma w małym palcu, to po prostu mrzonka. Zablokowanie dostępu do legalnej pornografii przed młodzieżą, która nowe technologie ma w małym palcu, to po prostu mrzonka. Harald Richter / PantherMedia
Brytyjskie władze wojują z pornografią dla dobra przyszłych pokoleń. Pokolenia już doświadczone wiedzą, że to hipokryzja albo walka z wiatrakami.
Porno jako narzędzie walki wyborczej nie jest brytyjskim wynalazkiem. Amerykanie ćwiczą to już od kilku dekad.Izabela Habur/Getty Images/FPM Porno jako narzędzie walki wyborczej nie jest brytyjskim wynalazkiem. Amerykanie ćwiczą to już od kilku dekad.

Premier Wielkiej Brytanii i szef Partii Konserwatywnej David Cameron wziął na celownik „zatrute strony internetowe”, czyli powszechnie dostępną w sieci pornografię. Obwinia ją o zgubny wpływ na młodzież, w tym o wzrost przestępstw na tle seksualnym. Ochronie nieletnich przed nieodpowiednimi dla nich treściami ma służyć nowe prawo, które wymusi na dostawcach Internetu blokowanie pornografii we wszystkich gospodarstwach domowych. Kto będzie chciał mieć dostęp do filmów dla dorosłych, sam będzie musiał poprosić o zdjęcie zabezpieczenia. Cameron zaapelował również do internetowych gigantów – wywołując po imieniu takie firmy, jak Google, Bing i Yahoo! – o pomoc we wprowadzeniu nowych regulacji w życie. To nie była prośba – polityk stwierdził, że koncerny mają moralny obowiązek współpracy przy tym projekcie, a argument „wolności słowa” nie będzie akceptowany.

Kto filtrem wojuje

Pomysł Camerona był szeroko komentowany, ale wzbudził umiarkowany entuzjazm. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że nieletni powinni mieć dostęp do twardej pornografii, ale diabeł tkwi w szczegółach. Paul Bernal, publicysta tygodnika „New Statesman”, zebrał w tekście „10 pytań o Camerona wojnę z pornografią” wątpliwości, które nurtują nie tylko libertynów (czy liberałów). Najważniejsze warto tu przytoczyć.

Po pierwsze, kto będzie decydował, co jest pornografią, a co nie? To fundamentalne pytanie, które wraca w każdej dyskusji o pornografii i na które nie znaleziono dotąd satysfakcjonującej wszystkich zainteresowanych odpowiedzi. Po drugie, czy premier rozumie różnicę pomiędzy pornografią a pornografią wykorzystującą dzieci lub osoby dorosłe wbrew ich woli? Ta pierwsza bowiem jest legalna, a ta druga – od zawsze zakazana i ścigana w całym cywilizowanym świecie. Są też komentatorzy, którzy kwestionują czystość intencji Davida Camerona – bo choć do wyborów w 2015 r. jeszcze dość daleko, kilkuprocentowa przewaga laburzystów sugeruje, że warto zmobilizować konserwatywny elektorat już dziś.

Porno jako narzędzie walki wyborczej nie jest brytyjskim wynalazkiem. Amerykanie ćwiczą to już od kilku dekad. Wojnę z pornografią deklarował już Ronald Reagan, za rządów Busha juniora w FBI powstała specjalna sekcja tropiąca obscenę, a w ostatnich wyborach prezydenckich republikanin Rick Santorum obiecywał, że jeśli zostanie wybrany, zakaże rozpowszechniania pornografii nie tylko w sieci, ale również w telewizjach kablowych, sklepach i drogą pocztową.

Polska jak zagranica

Jeśli była to przynęta rzucona przez Camerona brytyjskim wyborcom, dali się na nią złapać przy okazji polscy politycy. Solidarna Polska już opracowała projekt uchwały, który ma pomóc rodzicom w zablokowaniu stron z twardą erotyką, z tą tylko różnicą, że blokada byłaby ustanawiana przez dostawcę Internetu na życzenie klienta. Minister sprawiedliwości Marek Biernacki szybko zadeklarował wprowadzenie rozwiązań podobnych do tych z Wielkiej Brytanii, ale wydaje się, że równie szybko się rozmyślił. Michał Boni, szef Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, chwalił pomysł Camerona, choć sam żadnych deklaracji nie składał. Słusznie, bo niebawem okazało się, że polski premier nie planuje brać przykładu z brytyjskiego konserwatysty. „Nie zakładamy żadnych działań ani prac rządu, jeśli chodzi o blokowanie dostępu do legalnych treści, nawet jeśli nam estetycznie czy etycznie nie odpowiadają” – powiedział Donald Tusk, dodając, że Polska z uwagą będzie się przyglądać doświadczeniom innych krajów.

 

Może to godna pochwały powściągliwość, a może tylko kac po fatalnie rozegranej sprawie ACTA, która kosztowała gabinet Tuska sympatię wielu młodych wyborców. Bo o ile znaczna część społeczeństwa brytyjskiego jest gotowa na poważną rozmowę o rezygnacji z części wolności na rzecz poprawy bezpieczeństwa, o tyle prawdopodobne jest, że w Polsce o pornografię bić się będą nawet ci, którzy jej nie oglądają. Zbyt świeża jest jeszcze pamięć PRL, który reglamentował obywatelowi nie tylko cielęcinę z kością, ale i wizualne podniety, zezwalając – i to już w okresie schyłkowym – wyłącznie na takie ekscesy jak fotografia modelki topless na ostatniej stronie tygodnika dla żołnierzy czy w drugiej połowie lat 80. emisja „Różowej serii” nocną porą. Ktokolwiek szukał mocniejszych wrażeń, musiał schodzić na ścieżkę występku, zaopatrując się na czarnym rynku w różową kontrabandę z Niemiec lub Skandynawii. Od tamtych czasów sporo się zmieniło. Sami przemysłu porno jako takiego się nie dorobiliśmy – kurczy się zresztą wszędzie, bo profesjonalistów wypędzają z branży autorzy i bohaterowie filmów domowej roboty, chętnie dzielący się tajemnicami swojej alkowy z całym światem.

Za to chętnie oglądamy to, co pokazują inni. Z amerykańskiego RedTube.com korzysta u nas 2,3 mln użytkowników. W maju br. (wg badań Megapanel PBI/Gemius) popularność tego portalu wyprzedziła u nas popularność np. serwisów Twitter.com i Wyborcza.pl. Na polskie serwisy Sexrura.pl czy Redtube.net.pl wchodziło odpowiednio 1,7 i 1,3 mln (w praktyce te zagraniczne i krajowe niewiele się od siebie różnią – oferują darmowy dostęp do niezliczonej ilości posegregowanych tematycznie filmików, najczęściej amatorskich). Nie sposób za to zmierzyć, ile pornografii trafia na nasze komputery z pirackich serwerów i kto – jeśli w ogóle – na tym zarabia. Za dostęp nawet do twardej pornografii (sceny seksualnej przemocy, szczególna perwersja) nikt dziś nie chce płacić, a reklamodawcy do takich serwisów się nie garną. Problemu jako argumentu używają organizacje broniące praw autorskich i producenckich. Związek Producentów Audio Video swoją adresowaną do gimnazjów i szkół podstawowych kampanię „Dzieciaki, muzyka i Internet” opierał przed kilkoma laty m.in. na twierdzeniu, że przy pirackim ściąganiu muzyki łatwo o przypadkowy kontakt z twardą pornografią i przemocą.

Zbyt łatwo dostępna pornografia to na pewno realny problem także u nas, w stopniu nie mniejszym niż w Anglii. Z przeprowadzonego przed rokiem badania na zlecenie Komisji Europejskiej wynika, że z pornografią w sieci miało kontakt ponad 67 proc. polskich nastolatków, o kilka punktów procentowych więcej niż unijna średnia. Psycholodzy alarmują też, że seksualizacja dzieci i młodzieży – choć nie tyle za sprawą porno, co nasyconych erotyką reklam, teledysków, filmów, a nawet zabawek – może mieć zgubny wpływ nie tylko na ich przyszłe życie płciowe, ale w ogóle zdrowie psychiczne. Specjaliści nie domagają się jednak cenzury, lecz lepszego dostępu do edukacji seksualnej oraz pracy nad poprawieniem relacji rodziców z dziećmi. Bo szczerej, mądrej rozmowy blokada nie zastąpi. Tyle tylko, że w tym nas żaden polityk nie wyręczy.

Walka z wiatrakami

Dyskutowany i u nas plan Davida Camerona wygląda zarazem na próbę wyważania otwartych drzwi. Nie dalej jak w pierwszych dniach lipca media donosiły o koalicji Face­booka, Microsoftu, Google i Twittera na rzecz walki z pornografią dziecięcą – głównie za pomocą oprogramowania PhotoDNA (używanego przez Microsoft już od czterech lat!) oznaczającego pedofilskie fotografie i w ten sposób naprowadzającego organy ścigania na trop ich autorów, dystrybutorów i odbiorców.

Zresztą już dzisiaj wszystkie te koncerny prowadzą politykę „zero tolerancji” dla pedofilii, a przeważająca część inkryminowanych treści rozprowadzana jest nie za pośrednictwem dużych amerykańskich serwisów, ale na przykład poprzez znacznie trudniejsze do kontrolowania sieci peer-to-peer. Te działania mają zresztą duże poparcie społeczne. W Polsce problem badał cztery lata temu raport firmy Gemius dla Fundacji Dzieci Niczyje: 17 proc. internautów przyznało, że kiedykolwiek trafiło w sieci na dziecięcą pornografię, ale aż 90 proc. uczestników ankiety uznało to zjawisko za poważny lub bardzo poważny problem.

Z kolei zablokowanie dostępu do legalnej pornografii przed młodzieżą, która nowe technologie ma w małym palcu, to po prostu mrzonka.

Wszystkiego nie da się wyciąć, a przynajmniej nie w łatwy, czyli mało kontrowersyjny sposób. W tym pomyśle jest mowa o stronach www, a co na przykład z pornografią rozsyłaną w e-mailach, ze stronami, gdzie pornografia jest zakamuflowana, czyli ukryta na przykład za pomocą metod kryptograficznych, co z rozmowami audio-wideo w serwisach typu chat? – pyta retorycznie Robert Pająk, dyrektor ds. bezpieczeństwa portalu Interia.pl. – Proszę zwrócić uwagę na to, że wiele innych problemów próbowano regulować w podobnie siłowy sposób. Bezskutecznie. Internet i jego użytkownicy ciągle potrafią zadbać o zachowanie wszelakich swobód. Przeciwnicy planu Camerona wskazują też na inny, równie kłopotliwy techniczny aspekt przedsięwzięcia. Obawiają się bowiem, że lekarstwo może być bardziej szkodliwe od choroby, i wycinając pornografię, brytyjski rząd utrudni czy wręcz uniemożliwi swoim obywatelom dostęp do innych treści.

 

Dużo zależy tu od wybranej technologii – mówi Pająk. – Wielu operatorów, nie tylko w krajach o ustrojach innych niż demokracja, już obecnie filtruje treści (np. dotyczące pornografii z udziałem dzieci czy rasistowskie – red.). Bardzo często jest to robione w mało wyrafinowany sposób, na przykład na zasadzie listy adresów do blokowania. Jednak każda lista ma swoje ograniczenia. Powstaje z opóźnieniem, mogą trafić na nią strony przypadkowe, mogą nie trafić wszystkie, które w myśl założeń powinny, itd. Inne metody, na przykład blokowanie po słowach kluczowych, też mają ograniczenia, bo muszą „widzieć” treść strony. Tego rodzaju zabezpieczenia można omijać, zmieniając filtrowane słowa na ich odpowiedniki, można też szyfrować transmisje danych. Poza tym filtrowanie oparte na słowach kluczowych mogłoby również blokować niewinne dyskusje i ograniczać wolność wypowiedzi.

Owszem, istnieją i bardziej zaawansowane techniki – jak przypomina Robert Pająk – ale i te nie są pozbawione ograniczeń. A w kraju demokratycznym trudno forsować kontrowersyjne rozwiązania.

Zwolennicy reglamentowanej erotyki mają w dodatku jeszcze jeden argument, najbardziej pragmatyczny: korzystanie ze stron porno jest rzekomo niebezpieczne dla naszych komputerów. Parafrazując słynny cytat z Nietzschego: jeśli zaglądamy na stronę porno, to ona zagląda do nas. Co może mieć opłakane skutki.

Niezależnie od moich własnych poglądów w tej sprawie, gdybym stwierdził, że jedynie strony pornograficzne zagrażają użytkownikom, byłoby to nadużyciem – wyjaśnia Robert Pająk. – Wiele stron w Internecie, nie tylko pornograficznych, stanowi zagrożenie dla naszych komputerów. Często serwisy niewinnych ludzi i firm padają ofiarą włamania, a następnie za pomocą tak przejętych stron atakuje się nieświadomych użytkowników.

Uczyć, nie oślepiać

Cameron nie wygra tej wojny. Pornografia zawsze będzie nam towarzyszyć. Ludzie to istoty seksualne i stymulowanie wyobraźni erotycznej sprawia im przyjemność – mówi doktor Marty Klein, amerykański seksuolog, autor wydanej również w Polsce „Inteligencji seksualnej”. A także książki jak dotąd w języku polskim niedostępnej, zatytułowanej „America’s War on Sex: The Attack on Law, Lust and Liberty” (Wojna Ameryki z seksem: Atak na prawo, żądzę i wolność). Wynika z niej, że pomysł brytyjskiego premiera, który w Europie wydaje się nowością, w Stanach Zjednoczonych forsowany jest od dawna przez nadzwyczajną koalicję, której poza krucjatą przeciw goliźnie nic nie łączy.

Religijna prawica i konserwatywna część środowisk feministycznych mówią tym samym głosem – zauważa dr Klein. – A sprośne media i tchórzliwi politycy dają tłumowi to, czego ów się domaga, czyli nadymają się, potępiając pornografię. Tymczasem połowa populacji w tajemnicy pornografię ogląda.

Ale może to źle, że ogląda? Zdaniem części psychologów pornografia nie służy również dorosłym. Bo jest bardziej kolorowo i ekscytująco niż we własnej sypialni, bo stawia przed ludźmi nierealistyczne wymagania, bo ściąga uwagę na techniczne szczegóły, pomijając emocje. Może powinniśmy pozwolić władzom uwolnić nas od tych wszystkich pokus i związanych z nimi problemów. – Ludzie zawsze mieli nierealistyczne wyobrażenia na temat seksu – odpowiada Klein. – Wystarczy przywołać lata 50., epokę wiktoriańską, średniowiecze. Odpowiedzią na pornografię jest edukacja, dzięki której ludzie lepiej rozumieją to, co widzą, i potrafią sobie z tym poradzić.

Klein nie wierzy w cenzurę prewencyjną i irytuje się, kiedy walkę z pornografią dla dorosłych prowadzi się z troską o nieletnich na sztandarach. – Takie rozwiązania nie ochronią dzieci. Trzeba też pamiętać, że porno dla dorosłych i pornografia wykorzystująca nieletnich to dwie różne rzeczy – przypomina amerykański seksuolog. – Z kolei dzieciaki wystarczająco duże, by mieć telefon komórkowy, będą miały dostęp do pornografii, choćbyśmy nie wiem jak próbowali im tego zabronić. Trzeba je więc edukować, a nie próbować oślepić.

Polityka 32.2013 (2919) z dnia 07.08.2013; Ludzie i Style; s. 86
Oryginalny tytuł tekstu: "Duszno wokół porno"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną