Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Calineczka

Małe dziecko małej pani

Nazywam się Magda Ślipeńczuk, mam 23 lata, metr wzrostu i 30 kg wagi. Mieszkam we Wrocławiu. Nazywam się Magda Ślipeńczuk, mam 23 lata, metr wzrostu i 30 kg wagi. Mieszkam we Wrocławiu. Miłosz Poloch / Polityka
Karlica z Wrocławia urodziła dziecko. Takich sytuacji w zasadzie się nie przewiduje.
„Calineczkę” Andersena czytała codziennie. To było jakby o niej. Lubi, jak się tak do niej mówi.Miłosz Poloch/Polityka „Calineczkę” Andersena czytała codziennie. To było jakby o niej. Lubi, jak się tak do niej mówi.

Nazywam się Magda Ślipeńczuk, mam 23 lata, metr wzrostu i 30 kg wagi. Mieszkam we Wrocławiu. Pięknie proszę o opublikowanie mojej historii w gazecie, którą można kupić w Biedronce. Prośbę swoją motywuję tym, że jestem w szóstym miesiącu ciąży i lekarze mówią, że mogę nie przeżyć porodu, bo jestem karlicą. Dziecko jest zdrowe, będzie takie jak wy i chciałabym, żeby miało po mnie pamiątkę.

Trójkąt

To było pół roku temu. Poród jakoś poszedł i Magda może teraz godzinami odmieniać: Alan, Alana, o Alanie. I wyobrażać sobie, jakie wspaniałe życie będzie miał jej synek. Już samo imię pomoże mu wyjechać do USA, założyć biznes, kupić willę, poślubić kogoś w typie Rihanny. Będzie mu o niebo lepiej niż w Polsce. O której Magda myśli i pisze od małej litery, bo w tym kraju na pe nikomu nie zależy, żeby inwalidka drugiej klasy dogoniła normalnych ludzi. Żeby poszła do pracy, mogła normalnie chodzić w ciąży i urodzić w szpitalu.

Właściwie tylko Niko, czyli Zbyszek R., dał jej szansę na normalność – tak uważa. W liście do gazetki rozdawanej w Biedronce było też jedno zdanie, że R. miałby po niej pamiątkę. Metr osiemdziesiąt wzrostu, o 17 lat starszy od niej, troje dzieci z poprzednich związków. Jej wielka miłość. Bajkowa i trudna do zrozumienia – jak mówi. Dlatego ludzie ją niszczą. Tak jak każdą inność.

Na nią pewnie też nie byli gotowi. Jej matka w 1990 r. miała urodzić tylko jedno dziecko. Wszyscy – począwszy od lekarzy – byli zaskoczeni, że w brzuchu zmieściły się dwie dziewczynki. Siostra bliźniaczka urodziła się normalna, Magda ważyła mniej i nie rosła. W trójkącie bermudzkim, czyli tam, gdzie mieszka, nazywali ją krasnalem. A prościej – karlicą.

Długo myślała, że trójkąt bermudzki to prawdziwa nazwa dzielnicy Niskie Łąki i dopiero koledzy w szkole specjalnej jej uświadomili, że tu – jak w tamtym trójkącie – wszystko ginie. I ludzie, których martwych znajdowano na śmietniku, i auta, które znikały spod domów właścicieli. Nie, nie chciała mieszkać na Niskich Łąkach, nie chciała też chodzić do szkoły specjalnej. Wolałaby normalną podstawówkę, do której poszła jej siostra, ale dyrektor powiedział, że nie ma w niej warunków dla karłów. Najpierw była zła, ale potem przywykła. Szkoła specjalna oferowała rehabilitację, można było chodzić na organizowane przez opiekę społeczną sylwestry i andrzejki.

Ale Magda nie nauczyła się zbyt wiele. Myliły jej się przy czytaniu słowa, pod koniec kartki zapominała, co było na początku. Jedyne, co do niej naprawdę głęboko docierało, to „Calineczka”Andersena – dużym drukiem, dla dzieci. Czytała ją codziennie. To było jakby o niej. Lubi, jak się tak do niej mówi.

Chłopak

W ośrodku poznała chłopaka. Mężczyźni, rzecz jasna, również nie byli gotowi na kogoś takiego jak ona. Chłopak opowiadał, że olbrzymy kochają małe królewny, więc umówili się u niego w domu. Rodziców nie było, przygotował kolację, zapalił świece, wypili po małpeczce. A potem nie uważał, że karlice mają coś do powiedzenia w kwestii własnego ciała.

Rodzicom próbowała się poskarżyć, ale w ogóle nie chcieli przyjąć do wiadomości prostych faktów. Zbywali ją, że coś tam wyolbrzymia, bo przecież ten chłopak też jest inwalidą. A chłopak nie chciał się odczepić. – W szkole specjalnej ani w świetlicy nikt nie uczył, na czym polega współżycie niepełnosprawnych ani że mogą zakładać rodziny. Tak jakby te fakty w ogóle nie miały miejsca – opowiada. I dodaje, że ludzie wolą widzieć tylko lukier. Jedna sparaliżowana dziewczyna z jej szkoły chodziła z chłopakiem, który po prostu ją gwałcił, ale wszyscy woleli widzieć tylko tyle, że ją zabiera na wycieczki – no, taki wspaniały, bo zadaje się z chorą.

Mając takiego chłopaka, chciała się przynajmniej zabezpieczać. Wiadomo. To się wie z najprostszych gazet dla dziewczyn. Poszła do ginekologa we Wrocławiu, powiedział, że nie ma pojęcia, jaką dawkę hormonów powinny przyjmować karlice i woli nie ryzykować. Odmówił przepisania pigułek. Kilku następnych też. Tymczasem chłopak po pijaku usiłował zabić swojego ojca i trafił do więzienia. Kłopot sam się rozwiązał.

Miłość

Rok później kolega z ośrodka terapii zajęciowej zaciągnął ją na spacer po rynku. Niedaleko wieży stał chudy, zaniedbany facet ze sterczącą szopą włosów i sprzedawał kolorowe baloniki. – Z daleka wyglądała na trzyletnie dziecko, ale kiedy podeszła, zauważyłem, że to jednak kobieta – wspomina Zbigniew. On też ma swoją historię; błyskawicznie przechodzi od wzruszenia do wściekłości, kiedy opowiada, jak jego życie się spieprzyło. Jak był didżejem, znanym jako Niko, jak po koncertach wszyscy chcieli postawić mu kolejkę, więc pił, a potem nie pamiętał, gdzie spał, co robił. Jak przepił kasę za występy w Europie, wpadł w złe towarzystwo, a kolejne kobiety wrabiały go w dzieci, okradały z kasy i wyrzucały z domu. Matka umarła, ojciec nie chciał go znać i tak dalej.

Magda łaziła za mną, była uparta, więc z nią zostałem – opowiada. Najpierw denerwowało go, że wszyscy na nich patrzą, ale z czasem to polubił. W pubie ludzie zapraszali ich do swoich stolików, stawiali piwo, chcieli się z nimi fotografować, trochę tak, jak wtedy, kiedy był didżejem. Woził Magdę po Wrocławiu spacerówką albo nosił na rękach.

A ona przy nim poczuła, że dogoniła wreszcie normalne dziewczyny. Więcej – że może teraz już wszystko. Na przykład zostać kucharką; w szkole specjalnej i na zajęciach w ośrodku nauczyła się gotować. W restauracjach we Wrocławiu szukali ludzi do pracy – chodziła od jednej do drugiej, wszędzie jednak słyszała, że takiej zatrudnić nie mogą.

Ciąża

Tymczasem mieszkanie z rodzicami zrobiło się kłopotliwe. Byli zdania, że starszy od niej o 17 lat bezdomny z wyrokiem w zawiasach za kradzieże i znieważenie funkcjonariusza nie nadaje się na opiekuna i partnera. Starała się nie przejmować.

Gdy nadeszło skierowanie do sanatorium w Świeradowie-Zdroju, Niko przyjechał z tortem i szampanem. Żeby na nie zarobić, musiał przez kilka dni zbierać puszki – tak myślała. Po sanatorium pojechali jeszcze razem na festiwal Woodstock. Mieszkali w namiocie, słuchali muzyki, pili piwo, a kiedy na zakończenie zabrakło kasy na powrót, chodzili po obozowisku z kartką „Zbieramy na podróż do wioski smerfów”. – Niko trzymał mnie za rękę, a ja trzymałam kartonowe pudełko. Uzbieraliśmy 350 zł. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu – wspomina. – Kilka tygodni później okazało się, że jestem w ciąży.

Rodzice wyrzucili ją z domu. Bała się, że i Niko ją pogoni, ale powiedział, że może z nim zamieszkać w pustostanie niedaleko rynku. Nie było prądu ani gazu, myła się w zimnej wodzie, gotowali na butli. Nocą szperali w koszach na śmieci i szukali puszek. Żyli z tego i 600 zł jej renty inwalidzkiej. Niko dbał o nią, szanował. Powtarzał, że ma prawo do własnego zdania, do całego tego chcę, nie chcę, nie życzę sobie. Na ludzi, którzy próbowali wyrzucić ich z pustostanu, krzyczał, że inwalidce drugiej grupy coś się należy. I byłoby naprawdę bajkowo, gdyby nie strach o dziecko.

Bo zaczęły się pielgrzymki do ginekologów. Zapisywała się online, na wizytę czekała nawet po kilka tygodni, potem wysiadywała swoje w poczekalni. Niestety, żaden z lekarzy nie chciał prowadzić jej ciąży. Nie mamy doświadczenia z karłami – powtarzali. Jeden zasugerował nawet, że najlepszym wyjściem byłoby usunięcie płodu – bo prawdopodobnie nie donosi ciąży albo dziecko urodzi się takie samo jak ona, a inny przestraszył ją, że dziecko już i tak umarło. Pobiegła do kolejnego i okazało się, że wszystko jest okej i mogła nawet posłuchać, jak bije jego serce. – Wtedy poczułam, że muszę sama o siebie zawalczyć. Zadzwoniłam do telewizji.

Poród

Kiedy potem mówiła do kamery, że za dziecko oddałaby życie, dziennikarka powiedziała, że jest niezwykła i kamera ją kocha. Całe miasto widziało w tej telewizji Calineczkę. Zrobiło się jak za dotknięciem magicznej różdżki – ludzie ją rozpoznawali, a rodzice pozwolili wrócić do domu. Tym bardziej że Niko wrócił do więzienia.

A był już piąty miesiąc. W szpitalu, w którym – po emisji programu, jak mówi – dostała wreszcie kartę ciąży, trafiła zaraz na oddział patologii ciąży. Lekarze oglądali ją na wszystkie strony, robili mnóstwo badań i powtarzali, że nie zetknęli się jeszcze z ciążą u karlicy. Stwierdzili, że dziecko urodzi się normalne. Ale zaraz ktoś dorzucił, że matka ze swoją budową i cukrzycą może nie przeżyć cesarki.

To wtedy napisała kolejny list – do gazety telewizyjnej z Biedronki. Nikt z gazety jednak nie przyjechał. Ale nie umarła w szpitalu. Dr Artur Kłósek, który prowadził ciążę, przygotował za to publikację na temat jej przypadku i ma nadzieję, że tekst pojawi się w „Ginekologii Polskiej” albo innym piśmie medycznym. – Może przeczytają go moi koledzy po fachu, którzy boją się prowadzić podobne, nietypowe ciąże – mówi dziś. – Z jednej strony ich rozumiem, bo taki przypadek trafia się raz na całą karierę i wymaga dodatkowego wysiłku, lektur, konsultacji. Z drugiej strony jednak lekarz powinien pomagać każdemu człowiekowi, niezależnie od tego, jak bardzo odbiega od tzw. normy.

Alan – zdrowy i duży – urodził się przez cesarkę w ósmym miesiącu.

Trójkąt

Z perspektywy Calineczka najbardziej żałuje, że tamta gazeta z Biedronki jednak nie przyjechała. Bo jeszcze wiele w jej sprawie było do zrobienia. – Miałam pokarm, ale nie było nikogo, kto mógłby przystawiać mi dziecko do piersi. Ręce mam za krótkie. Dla mnie samej to był zbyt duży wysiłek. Dostałam w końcu jakieś proszki i mleko przestało cieknąć.

No i nie karmiła piersią. Choć z najprostszych gazet wiadomo, że się powinno. Powtarzała sobie, że Calineczkę z bajki Andersena też spotykało rozdzielenie z matką, porwania, niechciane małżeństwo z kretem – więc i Alan da radę.

Teraz, kiedy wychodzi z wózkiem na Niskie Łąki, powtarza sobie, że życie jednak ma piękne. Choć rączki wózka są umieszczone za wysoko i aby je uchwycić, musi stanąć na palcach – a i tak nie może zajrzeć do środka, by sprawdzić, czy Alan śpi, czy się obudził. Dla karlic nikt wózków nie robi.

Niko, odkąd wyszedł z więzienia i znalazł robotę przy sprzątaniu, mieszka z nimi i Magdy rodzicami. Tylko kasy na razie z Nika nie ma, bo jeden kierownik, ksywa Pokemon, oszukał go i nie zapłacił, a kolejny zalega. Żyją więc dalej z jej renty.

Calineczka powtarza jednak odwiedzającym ją paniom z opieki społecznej, że konkubent od miesiąca codziennie wychodzi do roboty i kocha Alana. W ciąży wystarczająco ją już nastraszyli, żeby nie rodziła, a potem, żeby dzieciaka nie dała, gdy, jako niepełnosprawnej, będą próbowali go zabrać. – A jeśli jednak zabiorą, to napiszę skargę do Trybunału Praw Człowieka – mówi. I dlatego właśnie zależy jej, żeby nie być anonimową. Najchętniej – żeby napisali o niej w tej gazetce z Biedronki. A jeśli nie, to choćby jakaś inna gazeta.

Polityka 37.2013 (2924) z dnia 10.09.2013; Kraj; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Calineczka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną