Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Moje miasto

Goździk dla włókniarek

Na czym polega groźna feminizacja łódzkiej biedy

Kobiety w Fabryce Wyrobów Bawełnianych (początek XX w.) Kobiety w Fabryce Wyrobów Bawełnianych (początek XX w.) Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi
Łódź kiedyś – miasto stu kominów, koszary armii włókniarek. Wiadomo, skąd się wzięły, nie wiadomo, gdzie przepadły.
Zręczne damskie dłonie były w tym przemyśle niezbędne.CAF/PAP Zręczne damskie dłonie były w tym przemyśle niezbędne.
Famuły wybudowane jeszcze przez Izraela Poznańskiego mają być remontowane. Trzeba z nich wyprowadzić całe rodziny, wśród nich te byłych włókniarek.Małgorzata Kujawka/Agencja Gazeta Famuły wybudowane jeszcze przez Izraela Poznańskiego mają być remontowane. Trzeba z nich wyprowadzić całe rodziny, wśród nich te byłych włókniarek.

Poniższy tekst ukazał się w POLITYCE w 2013 r.

Kilka lat temu Katarzyna Dacyszyn, projektantka mody, dała ogłoszenia do łódzkich gazet, że zatrudni włókniarki w pracowni – nie zgłosiła się ani jedna. Dr Inga Kuźma, antropolożka z Uniwersytetu Łódzkiego, mówi, że włókniarki – najliczniejsza łódzka grupa robotnicza od ponad 130 lat – wymknęły się badaniom społecznym w czasie zmiany ustrojowej lat 90., gdy traciły pracę w padających fabrykach. Plajta i grupowe zwolnienia nie były wtedy badane pod względem płci – dawne włókniarki wróciły do zainteresowań socjologów niedawno, ale już z klucza kręgu „bieda łódzka”, a dokładniej feminizacja biedy.

Senator Ryszard Bonisławski, prezes Towarzystwa Przyjaciół Łodzi, znawca miasta, łodzianin i potomek łódzkich pionierów, ma w swoich zbiorach zdjęcie wykonane na podwórzu robotniczego domu w początkach XX w. – stoi pięć włókniarek, koleżanki babci. Babcia, też włókniarka, dotykała palcem każdej z nich i objaśniała wnukowi: to jest Niemka, to Czeszka, dalej Polka, Rusinka, Żydówka. Taka była Łódź, gdy mówili o niej ziemia obiecana – wielokulturowa i kobieca. Babcia Bronisławska robiła pierogi ruskie, których nauczyła ją Rusinka, w fabryce dzieliła się kanapkami z żydowskimi dziewczynami, które koniecznie chciały spróbować szynki, za to one przynosiły babci rybę w szarym sosie z rodzynkami.

Przemysł XIX w. przyciągał kobiety

do Łodzi, mówi senator, wcześniej nie garnęły się do pracy fabrycznej – to był pierwszy etap emancypacji. Była to emancypacja nie tyle ideowa, co użytkowa: kobiety ze wsi i małych miasteczek przybywały do łódzkiego molocha, by poprawić sobie warunki życia. Awans społeczny był wówczas w Łodzi błyskawiczny – po krótkim przyuczeniu stawały przy maszynach i już były z miasta, zarabiały niewiele, ale znikał wiejski głód przednówka, który tak dobrze znały. Fabrykant dawał mieszkanie na fabrycznym osiedlu – niby drewniane domki jak przy fabryce Juliusza Kuntzera, ale ze wspólną ubikacją na podwórku, która uchodziła za luksus. Ubrania i jedzenie kupowało się w fabrycznych sklepach, po robocie można było tańczyć w balecie fabrycznym albo grać w fabrycznym teatrzyku.

Panowie fabrykanci – Niemcy, Żydzi, rzadziej Polacy – handlowali głównie z Rosją i Chinami, ale w czasach łódzkiej prosperity atakowali także rynki zachodniej Europy zdominowane przez Anglików. Lodzermensch – mówiło się o łodzianach, a o ile na ziemiach zamieszkanych przez Polaków brzmiało to obraźliwie, angielscy fabrykanci z Manchesteru wymawiali to słowo z szacunkiem – jak o konkurencji, przed którą czuje się obawę. Bowiem Łódź jako miasto powstała z niczego, na pustym polu, powołana do życia decyzją gospodarczą – a więc dla drapieżnego zarabiania pieniędzy na właśnie otwartym wielkim rynku rosyjskim. W krótkim czasie lodzermensche-fabrykanci dorabiali się fortun, ale że chcieli zarabiać więcej, potrzebowali więcej ludzi do pracy.

Kobiety były w pracy przy maszynach niezbędne. Chodziło głównie o rozmiar palców – sama obsługa maszyny włókienniczej była prosta i jednostajna, ale zręczne dłonie mogły produkować materiał lepszej jakości, więc droższy. Poza wszystkim jednak – a tego nie mówiło się głośno przez kolejne dziesięciolecia – kobiecie można było płacić za pracę mniej niż mężczyźnie. Uchodziły też za pokorniejsze i mniej zorientowane politycznie – nieskore do buntów i strajków przerywających

ciągłość produkcji.

Dr Izabela Desperak, socjolożka z Uniwersytetu Łódzkiego, założycielka nieformalnej grupy Łódź Gender, urodzona w dzielnicy Bałuty, pamięta zajęcia z proorientacji zawodowej w szkole podstawowej. Zaprowadzono ich klasę do fabryki im. Juliana Marchlewskiego (czyli dawnej Izraela Poznańskiego, później zwanej Poltexem, a obecnie znanej jako Centrum Handlowe Manufaktura i luksusowy hotel Andel’s), by zapoznać z pracą włókniarki.

Pył w powietrzu i potworny hałas maszyn, jak huk startującego odrzutowca, mówi dr Desperak, mnóstwo kobiet, z których każda obsługiwała kilka maszyn, biegało po hali utartymi ścieżkami. To było jak memento – koniecznie iść do liceum, żeby tylko nie wylądować w fabryce. Bo można było podjąć pracę już w wieku 15 lat – fabryka od dziesięcioleci organizująca włókniarkom całe życie, oferowała też przyuczenie zawodowe w przyfabrycznej szkole, a później także mieszkanie, opiekę zdrowotną, dom wczasowy, kółka zainteresowań – w tym balet i teatr, jak za pierwszych kapitalistów. Dla wielu dziewczyn był to atrakcyjny plan na życie.

W latach 60. i 70. Łódź wciąż była „miastem w procesie”, nikt jeszcze nie przeczuwał, że tak daleko posunięta opiekuńczość fabryki wyhodowuje ludzi bezradnych – bez umiejętności społecznego przystosowania do zmian rynkowych, o których też nikomu się nie śniło. W Łodzi było stabilnie: włókniarki pracowały na trzy zmiany, a że była to praca na akord, maszyn nie wyłączano wcale, zmiany przekazywały sobie robotę z rąk do rąk; zbyt zagwarantowany w bratnich republikach ZSRR; widoki na mieszkanie zakładowe w wymarzonych blokach; goździk i przemówienie dyrektora z okazji Dnia Kobiet – brak powodów do buntowania się. A także brak wykształcenia i czasu na buntowanie się. Co prawda od dawna były już symptomy fabrycznego totalizmu – bo jak wytłumaczyć, że na podstawie uchwały z 1952 r. „W sprawie zwiększenia stanu zatrudnienia kobiet” włókniarki matki oddawały dzieci do tygodniowych żłobków i przedszkoli fabrycznych, by mieć czas na stanie przy maszynie? Jak wytłumaczyć, że – gdy fabryka z racji nadmiaru zamówień przejmowała na hale produkcyjne stołówki zakładowe i przedszkola – matkom doradzano czasowe oddawanie dzieci do domów dziecka? Na początku lat 70., aby uprościć drogę pracowników do fabryk, wprowadzono w Łodzi nowy sposób kształcenia pracujących: podstawowe i średnie studium zawodowe, bo przecież i tak większość uczniów nie dostanie się na studia – wtedy pójdą od razu do maszyn.

Było w tym niebezpieczeństwo uwięzienia w jednej klasie społecznej na pokolenia, bo w robotniczych, fabrycznych rodzinach łódzkich – wywodzących się z biedoty wsi i miasteczek – panowało przekonanie, że należy „mieć porządny fach w ręku”. A skoro fabryka potrzebuje włókniarek, to na co komu dziwactwo studiów? W ten sposób, jak pisała POLITYKA w 1974 r., szeregowych lodzermenschów determinowało kryterium ich urodzenia – w Łodzi dziedziczyło się pozycję społeczną, która za 20 lat miała być już tylko odziedziczonym ubóstwem. W połowie lat 90. gazety pisały o włókniarkach:

pokorne mięso fabryczne.

Dziś ulica Ogrodowa w Łodzi dzieli okolicę na luksus i biedę – po jednej stronie blichtr centrum handlowego Manufaktura i hotelu, gdzie cena pokoju jedynki wynosi prawie 500 zł; po drugiej famuły, czyli przyfabryczne domy familijne budowane przez Izraela Poznańskiego dla jego siły roboczej, obecnie w stanie „śmierci technicznej”, a także ruina fabrycznej przychodni zdrowia. Famuły psują widok z okien hotelu i mają być wyremontowane – a w związku z tym trzeba wyprowadzić całe rodziny, wśród nich te byłych włókniarek. W famułach marzeniem jest, jak w latach 70. XX w., blok z wielkiej płyty oraz, jak w latach 20., własna ubikacja.

Bo famuły to wielkie studzienne podwórza pełne ludzi w środku dnia. Tu już fabryki nie ma, już się ludzie wymieszali – ale jeśli rozmawiają pod klatką starsze, skromnie ubrane panie z siatkami zakupów, to jest elita – byłe włókniarki z prawem do emerytury. Ich córki, których wychowywanie fabryka rozpoczęła według starego schematu, zanim upadła, już takiego prawa nie miały – w latach 90. zwalniano je masowo w wieku ok. 40 lat. Często później czekały całymi dniami pod zamkniętą na głucho bramą zakładu na pieniądze za pracę, których nie dostały z powodu plajty fabryki w nowym polskim kapitalizmie. I nawet nie wiedziały – co dzisiaj jest już dla genderowych socjolożek jasne – że są ofiarami zwolnień płciowych, niszczących ich utarty od pokoleń łódzki tryb życia, a także tryb ich dzieci.

Były już za stare, według ewentualnych pracodawców, mówi dr Izabela Desperak, w dodatku same uważały się za skażone Peerelem. Czterdziestka była dla kapitalizmu lat 90. cezurą – i wiekową, i psychologiczną – młodsze włókniarki nie potrafiły aktywnie szukać pracy, znajdowały preteksty, żeby nie szukać wcale: nie znam angielskiego, nie nauczę się obsługi kasy fiskalnej. A choć Łódź, mimo zamykania fabryk, szyć nie przestawała, włókniarki stały w kolejkach po zasiłek, bo cenniejszymi od nich pracownicami okazały się np. Wietnamki szyjące na akord w ośrodku pod Łodzią, który w mieście nazywano obozem pracy.

A starszym paniom – rozmawiającym o cenach jedzenia i o tym, kto ma szanse w pierwszej kolejności wyprowadzić się z famuł i już oddał meble do sklepu z antykami na rogu – całe życie zawodowe w fabryce odzieży zlało się we wspomnieniu w jeden, wciąż powtarzający się dzień. Pobudka o wpół do czwartej, herbata zrobiona wczoraj, pita na śniadanie z termosu, żeby nie obudzić męża i dzieci. Kanapki dla męża też zrobione wczoraj trzeba położyć na stole, żeby nie zapomniał. Zrobić świeże kanapki dla dzieci do szkoły. Ubranie przygotowane wczoraj. Mąż wstaje, ale milczą oboje, żeby nie obudzić dzieci. Ona jedzie przez szare miasto tramwajem do swojej fabryki, on do swojej. Ona po fabryce pójdzie w kolejkę po mięso, kiedy on wróci po fabryce, to może ona się już wyrobi z obiadem. Ale najpierw pościeli łóżka po powrocie. Oni są oboje bez wykształcenia, ale córkę by chcieli wysłać na studia. Ale też boją się, że ona się nie dostanie, będzie wstyd na całe famuły, więc mówią córce ze strachu: do fabryki pójdziesz, praca nie jest od podobania, tylko od potrzeby. I córka idzie do przyzakładówki i teraz się dla niej właśnie niesie te zakupy w siatach – żeby wnukom zrobiła obiad, to i babcia, stara włókniarka, się pożywi.

I tylko dwa razy babcia poczuła się w zakładach Marchlewskiego na swoim, choć to teraz śmiesznie wspominać. To było wtedy, kiedy

wreszcie się zbuntowały.

Musiało być zdziwienie w Komitecie Centralnym partii, kiedy Łódź stanęła w styczniu 1971 r.: 10 tys. ludzi, głównie kobiet włókniarek, odeszło od maszyn. Zbuntowały się, bo usłyszały, że mężczyźni stoczniowcy z Wybrzeża wywalczyli podwyżki przez swoje bunty. W grudniu 1970 r. ogłoszono podwyżki żywności – robotnik stawał się z dnia na dzień nędzarzem. Strajk kobiet był stanowczy i nieustępliwy. „Wrażliwość i uczuciowość potęgowana trudnymi warunkami życiowymi” – pisano po latach. Na bramie fabryki włókniarki rewidowały wchodzących – rekwirowały alkohol. Tak samo było w 1980 r., kiedy strajkowały solidarnościowo ze Stocznią Gdańską, wtedy w belach materiału przyszły z Wybrzeża ulotki „jak strajkować”. Za każdym razem wywalczyły podwyżki, a to dało im na chwilę poczucie sprawczości – w Łodzi ukuł się slogan: „Kto nie staje, ten nie dostaje”. Po latach zauważono także, że te kobiece strajki w Łodzi „nie miały elementów dewocyjnych” – nikt nie wywieszał na bramach krzyży i świętych obrazów, jak to było w Gdańsku – tylko po strajku włókniarki złożyły się na kościelną chorągiew, dziękując, że obyło się bez ofiar w ludziach.

Strajk 1971 r. nagle zainteresował Łodzią ludzi ze szczytów władzy państwowej. W latach 70. oficjalna propaganda promowała w mediach etos łódzkiej włókniarki – częste migawki w „Dzienniku Telewizyjnym”, uśmiechająca się zalotnie znad maszyny dziewczyna, w tle pieśń „Prząśniczka” Moniuszki. Maszyny fabryczne wymieniano na współczesne. Przeprowadzono pierwsze poważne badania socjologiczne wśród włókniarek – ich wyniki były przerażające. Np. okazało się, że łódzka tkaczka sypia 5,5 godziny na dobę, co trzecia ciąża włókniarki wymaga szpitala z powodu powikłań, co dziesiąte dziecko jest wcześniakiem, w dodatku umieralność noworodków sięga 20 proc. z powodu ciężkiej pracy, jaką panie w tym mieście wykonują od ponad 100 lat. Socjologowie pisali o „drastycznym zdaniu kobiet na własne siły”, że niektóre z nich pracują tak ciężko w domu, że pracę w fabryce uważają za odpoczynek: „idę odpocząć do pracy”. Kobiety w tym przemyśle – nie wiadomo dlaczego nazywanym lekkim – chorowały na astmę, choroby wzroku, głuchotę, żylaki. Ścigały się ze sobą na wypracowane normy, a w nagrodę dostawały przybory do makijażu, których nigdy nie używały.

W 1980 r. wynikło z badań, że większość włókniarek spędza wolny czas na szyciu, aż 90,7 proc. odpowiadała, że najważniejszym obowiązkiem kobiety jest dbałość o dom, 78 proc. uważało, że kobieta powinna odciążać męża od zajęć domowych, by mógł on wykonywać swoją pracę – jej praca to „zło konieczne”. Jedna piąta kobiet twierdziła, że nie ma

żadnych życzeń i marzeń.

W 1853 r. Oskar Flatt, autor pierwszej monografii Łodzi, napisał: „Łódź to najbardziej amerykańskie miasto Europy”. Takie amerykańskie porównania nigdy już Łodzi nie opuściły – jest w wieku miast amerykańskich, ma amerykański prostopadły układ ulic, na początku XX w. rozwijała się w tempie znanym tylko z Chicago i Los Angeles, a ostatnio pisze się o Łodzi nawet jako o polskim Detroit – mieście bankrucie.

Tylko że nad ogłoszeniem bankructwa Łodzi zastanawiano się już w 1992 r. Upadek fabryk już to miasto widziało – panowie w surdutach strzelali sobie z tego powodu w głowy lub podpalali zakłady, chcąc wyłudzić odszkodowania. Ale teraz – mimo upadku największego w historii – nikt się nie zastrzelił, bo padały zakłady państwowe. Wśród kobiet bezrobocie wynosiło na początku lat 90. aż 70 proc.

To był dziwny czas powrotu do wilczego kapitalizmu, z którego przecież to miasto zostało wyhodowane. Rosja była w kryzysie gospodarczym – wschodnie rynki się zamknęły. Polskę zalewała tandeta odzieżowa z Chin i druga tandeta z lumpeksów zachodniej Europy. Federacja NSZZ Przemysłu Lekkiego walczyła przeciw temu nawet bronią ekologiczną – podnoszono, że sprowadzane do Polski tekstylia mają szkodliwe dla środowiska domieszki sztucznych tkanin. Pod koniec lat 90. Federacja proponowała Straży Granicznej, że za darmo przeszkoli celników pod kątem tych szkodliwych materiałów. Straż odpowiedziała, że i tak nie ma pieniędzy na wydelegowanie strażników na szkolenia do Łodzi.

Ten nowy kapitalizm przyniósł ze sobą także wolne związki zawodowe oraz zmianę mentalności klienta łódzkiego. To z kolei powodowało, że kulejący przemysł miasta, nazywany „monokulturą przemysłową”, dobijał się własną pięścią. W ostatnich rozmowach z dziennikarzami ostatni dyrektorzy ostatnich państwowych zakładów włókienniczych skarżyli się, że latem, kiedy spływa najwięcej zamówień na nowe kolekcje ubrań, związki zawodowe żadają urlopów dla załogi. Równocześnie tępione przez związki zawodowe lumpeksy chętnie były odwiedzane przez łodzian, w tym przez zredukowane oraz wciąż pracujące włókniarki, ponieważ w przeciwieństwie do rodzimej produkcji były tam ubrania tanie i modne.

Nikt nie szanował pracy, wspomina senator Bonisławski, z przyczyn ekonomicznych kupowano ubrania tańsze z importu. A kiedy już rynek w Łodzi upadł, nic nie mogło go uratować. Bonisławski uważa, że całe lata 90. Łódź straciła na gonienie swej włókienniczej legendy z przeszłości, zamiast inwestować w przyszłość. Podpowiadał stworzenie centrum konferencyjno-naukowego – wszak już pierwsi kapitaliści w XIX w., np. pan Karol Scheibler, uważali, że rozwijanie przemysłu w jednym tylko kierunku jest niebezpieczne i dla przemysłu, i dla ludzi, i dla miasta.

Trudno w Łodzi o włókniarki, potwierdza senator Ryszard Bonisławski, bo przecież tyle już lat minęło od potęgi łódzkiego przemysłu. Ale, mówi też senator, to miasto od zarania polegało na tym, że tu ludziom się chciało mieć pomysły i rozwijać – więc teraz która włókniarka chciała, przekwalifikowała się.

Tak naprawdę

stukot maszyn w Łodzi nie ucichł,

nie wiadomo tylko, gdzie stukają. Bo wciąż się w ­mieście szyje, ale dużo w szarej strefie – w garażach, piwnicach, chałupniczo. Albo w małych zakładzikach – te zresztą często przenoszą się poza miasto, bo tu i drożej, i wszystko rozkopane, że trudno przejechać. Skąd biorą panie do pracy?

Izabela Desperak uważa, że tak jak pokutuje jeszcze w Polsce przekonanie, że praca kobiety jest mniej warta, tak samo uważa się powszechnie, że każda kobieta potrafi szyć na maszynie. Więc może wiadomość o pracy rozchodzi się szeptanką? Bo że się w Łodzi szyje, można się przekonać, kiedy pojechać do centrum Ptak pod miasto, do Rzgowa – kilka ogromnych hal z ubraniami, ciągły ruch tirów i furgonetek, drogie samochody właścicieli sklepów, jest i podaż, i popyt.

U zarania tego nowego kapitalizmu powtórzyły się wszystkie XIX-wieczne mechanizmy. Jak zauważyła dr Desperak, nawet włókniarki, które przekwalifikowały się i założyły własne firmy, przejęły styl zarządzania znany im z fabryk, w których wcześniej pracowały. Niektóre garażowe zakłady co dnia organizowały nabór na szwaczki, zgłaszały się kobiety, sadzano je przy maszynach, by przez pierwszy dzień pokazały, co potrafią. Pracowały za darmo – następnego dnia przychodziły nowe kandydatki na próbę i tak w kółko. Dziś dominuje w okolicach Łodzi włókiennicza anonimowość – materiały na ubrania krążą po Unii Europejskiej, wykroje przychodzą mailem, polskie szwaczki zszywają kilka skrawków materiału i ekspediują towar dalej – guziki przyszywa inny kraj, metki inny. Jakie metki i gdzie można kupić gotowy strój – nie wiadomo.

Inga Kuźma opowiada, że pewien NGO próbował ostatnio w Łodzi zdefiniować etos tutejszej robotnicy. Dyskusja zatrzymała się na trudnościach ze sformułowaniem źródeł etosu – nie wiadomo, czy będzie dalszy ciąg. Dr Kuźma jest wolontariuszką w noclegowniach łódzkich – spotyka tam dawne włókniarki. Po życiowych sztormach, bezdomne, po rozwodach i chorobach – sieroty po ziemi obiecanej. Niektóre rano idą do pracy przy szyciu, ale zarabiają za mało, żeby starczyło na mieszkanie, a za dużo, żeby w noclegowni przyznać, że pracują.

Obie panie – Desperak i Kuźma – działają w nieformalnym kolektywie feministycznym Kobiety znad Łódki. Współtworzyły Łódzki Szlak Kobiet – zestaw tras miejskich inspirowanych łodziankami, bo Łódź zawsze była kobietą. Ale ostatnio ktoś dostał mandat, gdy w happeningu zmienił tablicę z nazwą Aleja Włókniarzy na Aleja Włókniarek.

Polityka 50.2013 (2937) z dnia 10.12.2013; Portrety miast: ŁÓDŹ; s. 59
Oryginalny tytuł tekstu: "Goździk dla włókniarek"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama