Na początku u rodziców adopcyjnych są znaki. Świat wydaje się mówić: nie przegap, to twoje. Magda, pracownica sanatorium, zobaczyła w chłopcu, który przyjechał na leczenie z turnusem z bidula, swoje zmarłe dziecko. Syn, razem z mężem, zginęli w wypadku. Ośmiolatek z bidula lepił się do niej, patrzył tak jak syn, miał nawet takie samo imię.
Marek z żoną byli już dziadkami, prowadzili rodzinę zastępczą i nie myśleli o jej powiększeniu. Chcieli tylko zaprosić sierotę na święta. Siedmioletni Aniołek z marszu nazwał ich mamą i tatą. No i co?
Baśka, żona bezpłodnego, pamięta, że co prawda przy żadnej z propozycji ośrodka adopcyjnego nie było obiecywanego przez inne mamy adoptusiów drżenia serca, jednak w drodze do bidula wyraźnie coś poczuła. Wioząc samochodem Siostrzyczkę i Braciszka, pomyślała: a jednak.
(…)
Nie zastanawiało ich, że dom dziecka nie może odnaleźć dokumentacji medycznej rodzeństwa ani nie zna historii ich rodziny. To samo usłyszała Magda od sanatoryjnego sobowtóra jej syna. Marek z żoną – też.
Forumowe mamy adoptusiów piszą, że kiedy dziecko wybiera kogoś na rodzica i on się na to zgadza, już pozamiatane: dzięki witaminie M wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
W przypadku Siostrzyczki i Braciszka, Aniołka, który zamieszkał w rodzinie zastępczej u Marka, oraz sobowtóra zmarłego synka Magdy rozbiegówka do „żyli długo i szczęśliwie” była niepokojąco długa. Ale wszyscy, od pedagogów szkolnych po psychologów, radzili czekać. Z miłością w sercu, cierpliwością i nadzieją.
Kiedy po kilku miesiącach sobowtór synka Magdy zniszczył bezcenne pamiątki, czyli jasiek i ubrania po jej zmarłym dziecku, psycholog tłumaczył…
Cały artykuł Elżbiety Turlej w najnowszym numerze POLITYKI– dostępnym w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej!