Wszyscy pamiętamy go z wybitnej, uhonorowanej Oscarem roli Trumana Capote sprzed 9 lat. Hoffman doskonale oddał ekscentryzm pisarza, objawiający się m.in. ostentacyjnym manifestowaniem odmiennej orientacji seksualnej na przekór obowiązującym w latach 50. purytańskim obyczajom. Spod narcystycznej pozy i maski, które w życiu towarzyskim i publicznym określały autora „Z zimną krwią”, wydobył skomplikowaną, neurotyczną osobowość. Dotarcie do tej nieznanej, ciemnej strony pisarza było największym odkryciem filmu i aktora.
Wcześniej przez kilkanaście lat Hoffman nie był uznawany za hollywoodzką gwiazdę, mimo że grał w hollywoodzkich filmach. Chętniej występował w produkcjach niezależnych. Widziano w nim świetnego aktora charakterystycznego, specjalistę drugiego planu, który z epizodów potrafi wykrzesać coś naprawdę wspaniałego. W „Happiness” Todda Solondza, oskarżycielskim dramacie o perwersjach i nieszczęściach skrzętnie zamiatanych pod dywan przez amerykańską rodzinę, gra emocjonalnie niezrównoważonego, obleśnego maniaka seksualnego, molestującego telefonami swoją sąsiadkę. Stworzył godną zapamiętania rolę playboya w „Utalentowanym Panu Ripley’u” Anthony’ego Minghelli, a także homoseksualisty w „Boogie Nights” u swojego ulubionego reżysera Paula Thomasa Andersona. Z wyjątkiem „Aż poleje się krew” zagrał we wszystkich jego filmach.
Przełom nastąpił po rewelacyjnym występie w „Hazardziście”, kanadyjskim dramacie psychologicznym Richarda Kwietniowskiego, inspirowanym autentycznymi wydarzeniami. Hoffman zagrał typową dla siebie postać: niczym się niewyróżniającego, przeciętnego urzędnika, który ukrywa przed światem kipiące namiętności, nad którymi nie potrafi zapanować. Stworzył kapitalny portret pracownika banku z Toronto, który przepuszcza miliony dolarów swoich klientów na grę w ruletkę w kasynach.
Po jeszcze większym sukcesie „Capote” Benetta Millera (Hoffman otrzymał w sumie 23 nagrody za ten film) kariera aktora przyspieszyła. Zaczął otrzymywać mniej zniuansowane, za to znacznie lepiej opłacane komercyjne propozycje z wielkich studiów. W trzeciej części „Mission Impossible” wcielił się z powodzeniem w czarny charakter, antagonistę Toma Cruise’a. Zagrał międzynarodowego handlarza broni, superinteligentnego, pozbawionego jakichkolwiek ludzkich uczuć psychopatę. W „Wojnie Charliego Wilsona” partnerował Tomowi Hanksowi jako agent operacyjny CIA, wspierający misję wyrzucenia Rosjan z Afganistanu.
Nie zmienił metod pracy. Czy grał charyzmatycznego przywódcę sekty („Mistrz”), księdza oskarżonego o molestowanie seksualne wychowanków („Wątpliwość”), czy Plutarcha („Igrzyska śmierci: w pierścieniu ognia”) – zawsze miesiącami analizował charakter postaci, jak entomolog badał ich zachowanie, sposób poruszania, wymowę. Aktorstwo – zwierzał mi się w wywiadzie dla POLITYKI – polega na ciągłym samoograniczaniu. W zależności od okoliczności, balansując na krawędzi prawdopodobieństwa psychologicznego, trzeba powściągać emocje, kontrolować oczywiste odruchy. Jakkolwiek nazwiemy ów proces, nie ma on wiele wspólnego z logiką, a już na pewno nie polega on na ocenie moralnej postaci.
Był równolatkiem Nicole Kidman, Julii Roberts i Benicio Del Toro. Niedźwiedziowaty, obdarzony tubalnym głosem, chyba najlepiej z nich opanował sztukę fizycznej transformacji. Do roli Capote’a schudł przeszło 20 kilogramów. To, co wyczyniał ze swoim głosem, zmieniając ciągle tonację, sposób mówienia, akcent – zasługiwały na osobnego Oscara.
Miał jedną słabość. Był nałogowcem uzależnionym od alkoholu i narkotyków. W wieku 22 lat po raz pierwszy poddał się kuracji odwykowej. Rok temu, w maju, po raz drugi. Spędził w ośrodku 10 dni. Przyznawał się w wywiadach, że „nie miał nad tym kontroli”. Prawdopodobnie to go zgubiło. Został znaleziony w nowojorskim apartamentowcu ze strzykawką wbitą w ramię. Osierocił trójkę swoich dzieci.
Miał szeroko zakrojone plany. Nie tylko filmowe. Grał na Broadwayu, reżyserował sztuki teatralne. Dwukrotnie był nominowany do nagrody Tony. Trzykrotnie do Oscara za role drugoplanowe.