Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Z powrotem i tam

Emigranci nie chcą wracać

Reemigranci z klasy średniej nie potrzebują zasiłków z pomocy społecznej. Mają za to problemy przez psychologię dawno już zdiagnozowane. Reemigranci z klasy średniej nie potrzebują zasiłków z pomocy społecznej. Mają za to problemy przez psychologię dawno już zdiagnozowane. Galina Peshkova / PantherMedia
Decydują się wrócić do Polski, a potem znów emigrują. Wtedy już często z przekonaniem, że na zawsze.
Państwo, poza słynnym „Wracajcie!” premiera Tuska, nie za bardzo wspiera reemigrantów.Marek Kwiatkowski, Corbis Państwo, poza słynnym „Wracajcie!” premiera Tuska, nie za bardzo wspiera reemigrantów.
Jest grupa reemigrantów, która powroty uważa za udane. To ci, którzy wyruszyli w latach 80. za ocean.Marek Kwiatkowski, Corbis Jest grupa reemigrantów, która powroty uważa za udane. To ci, którzy wyruszyli w latach 80. za ocean.

Łukasz Stoj od 9 lat mieszka w Dublinie, a od czterech zastanawia się nad powrotem do Polski. I właśnie to wahanie – wracać czy zostać – było inspiracją do założenia portalu powrotnik.eu. W zamyśle Łukasza było rozpostarcie nad powrotnikami czegoś w rodzaju parasola ochronnego, by powrót do kraju stał się dla nich mniej stresujący. Jednak, jak sam przyznaje, poniósł porażkę: portal zdominowali ci, którzy bardzo żałują, że w ogóle spróbowali, albo ci, co chcieliby wracać do Polski, ale nie widzą sensu ani szans.

Statystyki mówią, że wraca ich mało. Nawet tak na próbę. Jedno z prawideł socjologicznych głosi, że z każdej emigracyjnej fali po pewnym czasie do ojczyzny sprowadza się mniej więcej co trzeci. Skoro od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej wyjechało z Polski ponad 2 mln Polaków, to oznacza, że ponad 600 tys. powinno już wrócić. Szacunki GUS wskazują na zaledwie 299 tys. takich, których nie było w kraju rok i dłużej, a wrócili. Połowa tych, co teoretycznie powinni.

Standard i niedopasowanie

Najmniej skłonny do powrotu jest emigracyjny plebs, żyjący ledwo, ledwo, zarabiający na poziomie minimum socjalnego. To np. w Wielkiej Brytanii aż 75 proc. polskiej emigracji. Zarabiają najniższą stawkę – 6,31 funta za godzinę; lepiej uposażeni polscy emigranci nie wierzą, że za takie pieniądze da się w ogóle wyżyć. Ale plebs daje radę – i tak żyjąc lepiej, niż mogliby w kraju. Robią zakupy w Tesco i Primarku, jeśli wyjście na miasto, to po piwie na głowę i frytki na spółkę – ale w Polsce w ogóle nie mieliby pieniędzy na takie „wyjście”.

Jak się żyje emigranckim życiem, chciał się przekonać Artur Dębski, poseł Twojego Ruchu i kandydat do europarlamentu, który nie mógł zrozumieć, dlaczego Polacy wybierają biedę na emigracji zamiast życie u siebie. Wybrał się do Londynu ze 100 funtami w kieszeni, co miało mu wystarczyć na tydzień – na rozruch, poszukanie mieszkania i pracy. Trwający dwa tygodnie eksperyment zakończył się jednym wielkim szyderstwem na polonijnych portalach, że poseł taki niezaradny życiowo. Zarabiający najmniej Polacy, wynajmujący nielegalnie pokoje od Cyganów (jedynka – 60 funtów, dwójka – 100 za tydzień), naśmiewali się, ile wlezie, że poseł zapłacił aż 24 funty za dobę za miejsce na podłodze ze śpiworem.

Ale eksperyment posła jeszcze bardziej nie spodobał się polonijnej elicie, która swoje mieszkania kupiła bądź wynajmuje. Czasem za równowartość kilku tysięcy złotych miesięcznie. Komentowała eksperyment Dębskiego z niesmakiem, że poseł robi wiochę, paradując po Londynie z kwiaciastym śpiworem pod pachą – co skrzętnie obfotografowały wszystkie brytyjskie gazety.

Polska middle class, względnie upper middle to kolejna (mniej liczna) grupa emigrantów, która nie znajduje powodów, by wracać. Ją trzyma za granicą niższy niż w Polsce poziom codziennej udręki drobiazgami. Al-Szamanka na forum Powrotnika pisze, że gdy już spróbowała wrócić, każdy następny dzień okazywał się większym koszmarem niż poprzedni. Że zniosłaby fatalny poziom służby zdrowia, przedziwne układy w urzędach, inne, obce już smaki i zapachy... ale poziomu ludzkiej frustracji nie była w stanie znieść. Po dziewięciu miesiącach wróciła. Jak napisała to na forum dużymi literami: DO SIEBIE.

Darek, który rok temu po 12 latach wrócił z Londynu na Mazury, jest raczej wyjątkiem – ale zakochał się. Z centrum Londynu, z klimatycznej Angel Street, wylądował na Mazurach. Swojej działalności gospodarczej nie zamierza jednak przerejestrowywać z Wysp do Polski – bo tam się wszystko załatwia przez telefon. Rozliczać z podatków też będzie się dalej w UK, jak wszyscy, bo to się po prostu bardziej opłaca. A 16 tys. zł na rozkręcenie własnego biznesu – bo tyle można dostać z jedynego programu rządowego dla powracających Klaster Przedsiębiorczości – to trochę mało, żeby coś tutaj zacząć. Zresztą on akurat pieniądze z Londynu przywiózł. Na Wyspach miał własne małe studio filmowe (zaczynał od reportaży z wesel i rodzinnych uroczystości, potem doszły zlecenia na reportaże i filmy dokumentalne od różnych portali internetowych i stała współpraca z agencją reklamową), tu problemem jest zbyt mały rynek zbytu na takie produkcje. Zwłaszcza na Mazurach, gdzie narzeczona ma dobrze prosperujący biznes. Teraz myślą raczej, czy nie otworzyć filii jej firmy w Londynie i być tak trochę tu, trochę tam. Może nawet bardziej tam.

 

Marzenia i nierealizacje

Ale właśnie klasa średnia to ten typ emigranta, który najczęściej myśli o powrocie. Nie uprawiają odmóżdżającej harówki od rana do nocy, nie mają otępiającego poczucia prowizorki w podzielonym na pokoje mieszkaniu. Średniacy chcieliby wieść normalne życie, jak ich koledzy z pracy, miejscowi. Mówią: Londyn, Rzym to świetne miejsca dla 20- i 30-latków, potem już łażenie po knajpkach, klubach i pubach przestaje tak bawić. A zostaje poczucie osamotnienia i niedopasowania. I nie chodzi tu o żadną dyskryminację, po prostu ta brytyjskość, niemieckość, włoskość są trudne. A cały bagaż kultury, historii, tradycji – nieprzetłumaczalny mimo świetnej znajomości języka. I to zarówno w jedną, jak i w drugą stronę.

Mają też poczucie, że goni ich czas. Gdy się jest po trzydziestce, nie ma już złudzeń, że na kompletną zmianę życia, jaką jest przeprowadzka do innego państwa, zawsze jest czas. Paula – lat 35, emigracyjny sukces na koncie, mieszkanie w dobrej dzielnicy Londynu – sama przed sobą usprawiedliwia się, że musi wracać głównie ze względów rodzinnych: rodzice się starzeją, ale tak naprawdę rodzice mają się świetnie, to ona ma ze sobą problem.

Choć jeśli jednak wracają, akurat często chodzi właśnie o rodziców. Jak w przypadku Marka, chirurga naczyniowego, stan zdrowia ojca był rzeczywistym powodem realnej próby powrotu do kraju. Przyjechał, gdy ojcu zdiagnozowano alzheimera. Od prawie 10 lat był w Szwecji, gdzie doszedł do funkcji ordynatora oddziału szpitala, w którym raz na odprawie urolog dla żartu rzucił, że mogliby przejść na polski; było czterech polskich lekarzy i trzech szwedzkich rezydentów. No, ale urolog zawsze lubił się ze Szwedami podrażnić, bo go denerwowali. Uważał, że nie mają poczucia humoru. Dziś po trzech latach opieki nad ojcem w Polsce – i już po pogrzebie – znów jest na walizkach. Do Szwedów ma stosunek idealnie obojętny, ale do tamtego życia – pozytywny. Na grób ojca będzie po prostu przyjeżdżał.

Schematy i nieporozumienia

Prócz pytania, dlaczego nie podejmują prób powrotu, jest więc kolejne, może ważniejsze. Dlaczego opuszczają Polskę jeszcze raz?

Sami mówią: gdy się przyjeżdża z kultury, w której ceni się wysiłek, pracę, do kultury, w której ciągle słyszą, że już sam wyjazd był postępkiem niepatriotycznym, a z ojczyzną łączy ich relacja powinności – mają trochę dość. – Reemigranci podkreślają też, że wyczuwają wrogie nastawienie do „konkurencji”, bo tak postrzegają ich potencjalni szefowie i koledzy w pracy – mówi prof. dr hab. Halina Grzymała-Moszczyńska, psycholog kultury i religii z Uniwersytetu Jagiellońskiego, badająca problemy migracji.

Ale system wartości to nie wszystko. Reemigranci z klasy średniej nie potrzebują zasiłków z pomocy społecznej. Mają za to problemy przez psychologię dawno już zdiagnozowane. Coś, co nazywa się szokiem kulturowym i jest typową reakcją adaptacyjną. Składa się na nią wiele różnych mechanizmów psychospołecznych, z których jeden polega na czymś w rodzaju depresji adaptacyjnej.

Na początku faza „miesiąca miodowego”. Spotkania z przyjaciółmi, rodziną, mama robi pierogi, odwiedza się ulubione miejsca, wspomina. Takie trochę dłuższe, pełne euforii i zachwytu święta, trwające do trzech miesięcy. Potem pojawiają się pierwsze symptomy negatywne. A ludzie wokół nich rzadko chcą słuchać, bo skoro ktoś poradził sobie tam, to tym bardziej niech radzi sobie tutaj.

W dodatku to wszystko dzieje się w sytuacji permanentnego stresu, któremu podlega człowiek powracający. Trzeba od nowa nauczyć się tej całej miękkiej wiedzy – w jakim sklepie kupić szczotkę do paznokci, zagadywać w kolejce czy nie (w Polsce raczej nie, można wręcz zostać obrażonym), jaki rodzaj poczucia humoru uchodzi, a jaki niekoniecznie? To źle wpływa na samopoczucie i na umiejętność dobrej oceny sytuacji.

Co więcej, w wypadku reemigrantów jest to kolejna fala szoku, bo pierwszą zaliczyli w ciągu pierwszego roku na emigracji. Druga zwykle przebiega ostrzej niż pierwsza. – Ci ludzie potrzebują wsparcia psychologicznego, a niektórzy nawet psychoterapeutycznego – twierdzi prof. Grzymała-Moszczyńska. Potrzebują wiedzy, co się z nimi dzieje. Inaczej – całą tę polskość poczują jako złość, zawiść, małostkowość. Kraj nie do życia. I wyjadą.

Badania ankietowe, jak te prowadzone np. na Śląsku i w Małopolsce, m.in. za fundusze unijne – nie pokazują prawdziwego obrazu sytuacji psychicznej powrotowców, bo prowadzono je w pierwszej, euforycznej fazie. W kolejnych reemigranci już nie chcieli rozmawiać.

 

Najmłodsi i nieudani

Oczywiście nie dla wszystkich adaptacja jest tak samo trudna. Są pewne cechy osobowościowe, które sprzyjają zakorzenieniu w nowej rzeczywistości bądź je utrudniają. Na to, jak ktoś odnajduje się na emigracji, ma wpływ miejsce, do którego trafi, czyli środowisko, tradycje kulturowe, ludzie, z którymi ma kontakt, oraz jego osobowość.

Zawsze najtrudniej jest dzieciom. Co roku granicę z Polską przekracza ich kilka tysięcy. Emigrują z rodzicami. Wracają z nimi albo bez nich – a to jeszcze gorzej. – Dla nich czas biegnie dużo szybciej. 10-latek po pięciu latach w Londynie spędził przecież na emigracji pół życia – mówi prof. Grzymała-Moszczyńska. – Taki dzieciak idzie z jednej wojny na drugą. Jego życie zostaje dwa razy wywrócone do góry nogami, a on sam wyrwany z korzeniami. Ledwo się zaadaptował do nowych warunków, zwyczajów w innej grupie rówieśniczej, nawiązał jakieś przyjaźnie, poczuł się zaakceptowany, a już przerzucają go do innej rzeczywistości, w której jest postrzegany jako obcy, inny. Śmieją się z niego, docinają, przedrzeźniają. A w dziecku narasta frustracja i agresja.

Tak prawdopodobnie było z Agatą, 13-letnią gimnazjalistką z Krakowa, uznawaną i tam, i tu – ale wcześniej – za szczególnie zdolną i wrażliwą uczennicę. Po rocznym pobycie na emigracji w Szkocji i powrocie do kraju zaatakowała nożem koleżankę.

Rodzice zostawili dziewczynkę samą sobie, co jest typowe, bo przecież oni sami borykają się z tym samym problemem szoku kulturowego. Nie dają rady. Ci rodzice skarżą się tymczasem, że w Polsce ciężko nawet dobić się o dodatkowe lekcje języka polskiego dla dzieci, które kilka lat spędziły za granicą i mają z polskim problem. Finansowanie takich zajęć to obowiązek gmin, ale samorządy mają często pilniejsze wydatki. Także organizacje pozarządowe, które w wielu innych dziedzinach wspierają bądź wręcz wyręczają państwo, raczej nie zajmują się reemigrantami.

Dopiero od roku zajmuje się tym fundacja Sto Pociech z Warszawy. W ramach projektu Powroty organizuje spotkania z psychologami dla rodzin wracających z zagranicy. Powracający mogą wymienić doświadczenia, podzielić się obawami, zwyczajnie pogadać. Jedno miejsce, jedno miasto w Polsce. Tyle.

Szczególnie trudno wraca się też pokonanym. Czyli tym, którzy wrócić powinni, bo w alternatywie mają zasilenie szeregów bezdomnych imigrantów. A nie udaje się bardzo różnym ludziom, z różnych przyczyn – także kulturowych. Tak było np. z Barbarą, architektką. Bez problemu dostała kontrakt w biurze projektowym w Danii. I merytorycznie nie miała żadnych problemów. Jednak pracodawca nie przedłużył umowy – Barbarze zarzucono małą innowacyjność, bierność i niezaangażowanie. Problem polegał na tym, że przez lata pracy w Polsce Barbara przyzwyczaiła się, że szef ma zawsze rację, a podwładny ma wykonywać polecenia, zgadzać się i nie dyskutować. Nawet więc, jeśli miała jakieś uwagi, pomysły, zatrzymywała je dla siebie. Po trzech latach wróciła do Polski, z podkulonym ogonem i poczuciem, że się nie nadaje. Zaczęła nawet wątpić w swoje kwalifikacje zawodowe. Do tej pory nie starała się o żadną stałą pracę. Utrzymuje się z tego, co przywiozła, i drobnych zleceń, które może wykonywać samodzielnie w domu.

Zadowoleni i bezproblemowi

Państwo, poza słynnym „Wracajcie!” premiera Tuska, nie za bardzo wspiera reemigrantów. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeprowadziło w 2013 r. dwa programy. Pilotażowy program dla 200 uczestników (cel: zwiększenie atrakcyjności reemigranta w oczach potencjalnych pracodawców; każdy z uczestników dostał asystenta i ryczałtowy bon na ok. 5 tys. zł). Drugim pomysłem na wsparcie powracających był Klaster Przedsiębiorczości Migrantów Powrotnych zrealizowany przez Wspólnotę Polską dla około setki osób. Było 10-godzinne szkolenie na temat prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce: od rejestracji, rozliczania dochodów, po ubieganie się o różnego typu dotacje i sposoby ich wykorzystania, 15 godzin warsztatów poświęconych tworzeniu własnych biznesplanów i podręcznik „ABC przedsiębiorczości”. Dwudziestu, którzy przedstawili najlepsze projekty, otrzymało dofinansowanie w wysokości 16 tys. zł na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. I tyle. Choć reemigranci raczej nie wracają zakładać biznesów. Szacunki mówią o około 10 tys. tych, którzy wrócili z zamiarem rozpoczęcia działalności; biznes znacznie łatwiej mieć poza Polską.

Jest jednak grupa reemigrantów, która powroty uważa za udane. Przywożą pieniądze i nie mają większych kłopotów z adaptacją. To ci, którzy wyruszyli w latach 80. za ocean. Najczęściej mają amerykańską czy kanadyjską emeryturę i marzenie: przyjeżdżają, bo chcą być pochowani u siebie. Dla nich państwo też ma niewiele, począwszy od służby zdrowia, która nie jest w stanie sprostać ich wymaganiom. Ale radzą sobie, korzystając z prywatnej.

Jest nadzieja, że ci, którym powroty po trzydziestce nie udadzą się, wrócą raz jeszcze po siedemdziesiątce. Pytanie, czy o to chodziło.

Polityka 20.2014 (2958) z dnia 13.05.2014; Społeczeństwo; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Z powrotem i tam"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną