Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Skażone procedury

Na co wojsko wydaje miliony?

Informacja o typie skażenia chemicznego ma dla żołnierzy wagę życia. Informacja o typie skażenia chemicznego ma dla żołnierzy wagę życia. Mieczysław Włodarski / Reporter
Na stworzenie polskiego rejestratora skażeń wydano z budżetu państwa prawie 6 mln zł. Na kilka miesięcy przed ukończeniem prac armia postanowiła kupić francuskie odpowiedniki.
Prototyp rejestratora skażeń polskiego konsorcjum.WB Electronics/materiały prasowe Prototyp rejestratora skażeń polskiego konsorcjum.
Francuski rejestrator skażeń chemicznych.materiały prasowe Francuski rejestrator skażeń chemicznych.

Ręczny rejestrator skażeń chemicznych mieści się w małej walizeczce. Wygląda jak spora latarka z dzióbkiem. I dla wojska malowany jest na obowiązkowy zielony kolor. Taki światowej klasy waży w okolicach 3 kg. Ale kosztuje tyle co dobrej klasy samochód. Średnio 100 tys. zł za sztukę. W wojsku są niezbędne, bo pozwalają szybko i precyzyjnie ocenić, czy nastąpił atak chemiczny i jakim środkiem. Dla żołnierzy to informacja na wagę życia.

Według wojskowych mnożników na armię tej wielkości, jaką ma Polska, potrzeba ich przynajmniej tysiąc. Łatwo policzyć, o jakich pieniądzach mowa. Do tego dochodzą jeszcze koszty serwisowania, części zamiennych. A w takich urządzeniach tanich elementów nie ma. Mały zasobnik na wodór kosztuje około 1,5 tys. zł. Jeden można ładować tylko 25 razy, później trzeba kupić kolejny.

Polska metoda

Koszty były wysokie, więc urządzenia kupowano małymi partiami. W sumie armia ma ich nieco ponad 200. Wojsko ustaliło, że przy takim zapotrzebowaniu i kosztach warto postawić na produkt polski. Tym bardziej że akurat w tej dziedzinie polskim naukowcom szło całkiem nieźle. Finansowany przez Ministerstwo Obrony Narodowej Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii (WIChiR) pracował nad tego typu urządzeniami już od ponad 20 lat. Stworzył nawet własną bazę próbników gazów bojowych. Trudno oszacować koszty, ale przez lata z kasy państwa poszły na ten cel miliony. Efekty były zadowalające, skoro w 2012 r. w czasie Międzynarodowego Salonu Obronności w Kielcach Instytut dostał nagrodę Prezydenta RP. W branżowej prasie chwalono ich prototypy za innowacyjność. Polacy opracowali własną, unikalną metodę badania skażeń. – Projekt był na tyle udany, że postanowiliśmy zainwestować w komercjalizację tej technologii. Ryzyko było ograniczone, bo technologia przeszła pozytywnie wszystkie testy – mówi Piotr Wojciechowski, prezes WB Electronics, jednej z największych prywatnych firm zbrojeniowych w Polsce.

Wydawało się, że WB właściwie nic nie ryzykuje. Wojsko samo zwróciło się do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR), żeby sfinansowało przenośny sygnalizator skażeń chemicznych. Do sprawy podchodzono poważnie, bo prace badawcze miały zakończyć się działającym prototypem gotowym do wdrożenia do seryjnej produkcji. Wojsko postawiło również warunek, że będzie właścicielem praw do pełnej dokumentacji urządzenia.

Takie podejście do kwestii wyników badań wcale nie było czymś oczywistym. Przez lata wojsko przekazywało po około 150 mln zł rocznie na badania związane z obronnością, ale zysk miało z tego niemal zerowy. – Za głowę się złapałem, jak zobaczyłem, co się działo z tymi pieniędzmi – wspomina gen. Waldemar Skrzypczak, były wiceminister obrony narodowej. Po analizie kosztów i efektów okazało się, że zaledwie 3 proc. poniesionych kosztów przełożyło się na konkretne rozwiązania, które mogły mieć realne zastosowanie w wojsku. Resztę wydano na półkowników – czyli projekty, które zakończyły żywot, tam gdzie go rozpoczęły – w laboratorium.

System tak działał, bo takie były procedury. Wojsko obowiązkowo przekazywało sporą część swoich pieniędzy na badania do agend państwowych odpowiedzialnych za finansowanie badań naukowych, żeby uniknąć kumoterstwa. A one decydowały, jakie projekty finansować. – Można było więc odnieść wrażenie, że wojsko jako instytucja nie do końca utożsamiało się z projektami realizowanymi na jego rzecz – mówi Krzysztof Łaba, który od kilku lat pracował w komisjach nadzorujących dofinansowywanie projektów związanych z obronnością. Wojsko odbijało piłeczkę, że nikt go specjalnie o zdanie nie pytał. Co akurat mija się z prawdą, bo zawsze w komisji był przedstawiciel wojska i to wysoki rangą. System był do tego stopnia postawiony na głowie, że najpierw dofinansowywano jakieś projekty, a dopiero później pytano wojsko, czy czasem coś mu się nie przyda.

Sztandarowym przykładem takiego podejścia był lekki czołg Anders. Na stworzenie tego demonstratora technologii wydano ponad 18 mln zł. Przemysł bardzo się cieszył, że wyszedł im taki piękny czołg. A ministerstwo zastanawiało się, co z tym sukcesem zrobić, bo w żadnych planach zakupów takiej pozycji nie było. I była to wiedza powszechnie dostępna.

Podobnie było z bezzałogowcami. Z publicznych pieniędzy finansowano kilka projektów badawczych tego typu urządzeń. Żaden nie przełożył się na wdrożoną do użytku wojskowego maszynę. Wydano na to w sumie dziesiątki milionów złotych. Wojskowi, przyciśnięci do muru, tłumaczyli, że dzięki projektom pozyskali wiedzę, czego do armii nie chcą. Strach pomyśleć, ile kosztowałoby podatnika rozciągnięcie takiej strategii na wszystkie projekty.

W poprzednim systemie występowały problemy na styku koordynacji oczekiwań wojska i finansowania projektów – mówi Krzysztof Łaba. – Ale według nowych wytycznych obowiązujących od 2011 r. takich problemów już nie mamy, bo to wojsko decyduje, co chce, a my w drodze konkursu wybieramy potencjalnego wykonawcę i nadzorujemy realizację projektu.

Okazuje się, że i to za mało, żeby nie marnować publicznych pieniędzy.

Nowe normy

18 grudnia 2012 r. NCBiR podpisało umowę na stworzenie ręcznego rejestratora skażeń. Przewidziano, że w trzech transzach konsorcjum (WIChIR, WB Electronic i Galwes Sp. z o.o.) wykonujące projekt dostanie 5,9 mln zł. W zamian do 18 grudnia 2014 r. dostarczy dokumentację gotowego i przebadanego urządzenia.

Żeby nie powtarzać wcześniejszych błędów, wojsko zagwarantowało sobie pełny wgląd w projekty na każdym etapie ich realizacji. – Za nadzór na projektami odpowiadają bezpośrednio zespoły nadzorujące i pośrednio Komitet Sterujący, w których zasiadają przedstawiciele MON – tłumaczy Krzysztof Łaba z NCBiR. W tym konkretnym zespole, nadzorującym pracę nad rejestratorem skażeń, było dwóch wojskowych. NCBiR nie chciało podać ich nazwisk. Ale ujawniło, że jeden z ekspertów był przedstawicielem Inspektoratu Uzbrojenia. A drugi Szefostwa Obrony przed Bronią Masowego Rażenia, czyli dwóch kluczowych instytucji odpowiedzialnych za zakupy tego rodzaju urządzeń.

Projekt realizowany był bez opóźnień i zgodnie z wymaganiami wojska. NCBiR regularnie i zgodnie z harmonogramem wypłacał nam środki. Żaden z członków komisji nie zgłaszał zastrzeżeń. Bardzo nas to wszystko cieszyło – mówi Piotr Wojciechowski, prezes WB Electronics.

Radość prezesa Wojciechowskiego trwała do 3 kwietnia. Wtedy ze strony unijnego publikatora zamówień publicznych dowiedział się, że polska armia zamierza kupić bez przetargu 550 ręcznych rejestratorów skażeń. Zakupy będą realizowane w latach 2014–17. A część sprzętu trafi do magazynów na wypadek sytuacji nadzwyczajnej. Zgodnie z informacjami zawartymi w zamówieniu przyjęto formę bezprzetargową, bo zamówienie „dotyczy wznowienia dostaw” francuskich rejestratorów AP4C. Uzasadniano również, że „zmiana wykonawcy mogłaby zobowiązać Zamawiającego do nabywania przyrządów o innych właściwościach technicznych, co powodowałoby konieczność poniesienia dodatkowych kosztów wynikających z prowadzenia testów i badań nowego sprzętu”.

W konsorcjum finiszującym nad polskim urządzeniem zapanowała ostra konsternacja. – Nie oceniam, czy kupowane urządzenie jest lepsze czy gorsze od tego, nad którym pracujemy. Ale wiem, że zamówienie wyczerpuje potrzeby polskiej armii i nasz produkt jest już właściwie bez szans i to na kilka miesięcy przed ukończeniem prac – mówi prezes WB Electronics.

Zakupy tak dużej partii rejestratorów są tym bardziej dziwne, że kilka miesięcy temu wojsko postanowiło stworzyć normę obronną na tego typu urządzenia. – Mówiąc językiem cywilów, norma to seria parametrów, które takie urządzenie musi spełniać. Zwykle najpierw się ustala normę, a dopiero później zgodnie z tą normą kupuje urządzenie – mówi proszący o anonimowość wojskowy. Nowa norma ma być gotowa w połowie tego roku, a o zakupach kolejnych rejestratorów poinformowano w kwietniu. Wojsko tłumaczy się, że kiedy zapadały decyzje o zakupach, o nowych normach jeszcze nie było mowy. – Jeżeli postanowienia tej normy obronnej będą inne od aktualnych wymagań Sił Zbrojnych, to zostaną uwzględnione w trakcie planowanych negocjacji technicznych – twierdzą wojskowe służby prasowe.

Wojskowa choroba dwubiegunowa

Można odnieść wrażenie, że w kwestii rejestratorów wojsko cierpi na dwubiegunowość. Z jednej strony twierdzi, że sfinansowanie projektu badawczego polskiego urządzenia było jak najbardziej celowe, bo „uzyskanie zdolności przez państwo do produkcji krajowych sygnalizatorów skażeń leży w interesie Sił Zbrojnych RP”. A z drugiej strony ogłasza masowe zakupy tego typu urządzeń na kilka miesięcy przed zakończeniem prac.

To zupełne nieliczenie się z pieniędzmi podatnika i logiką budowania potencjału obronnego – mówi gen. Waldemar Skrzypczak. Sprawą zainteresował się już Czesław Mroczek, wiceminister obrony odpowiedzialny za zakupy dla armii. Zażądał pełnej dokumentacji tego zakupu. A i wojskowi nie są już tak przekonani, że to była przemyślana decyzja. – Umowa jeszcze nie została ostatecznie podpisana. Planujemy ją tak skonstruować, żeby zakupy w każdej chwili można było przerwać i kupować polski produkt, jeśli będzie równie dobry – zapewnia jedna z osób zaangażowana w ten przetarg.

Życie dopisało do tej historii zakończenie. 9 maja polskie konsorcjum dostało informację, że technologia wykorzystana w ich rejestratorze skażeń została nagrodzona za innowacyjność. Dostała również wyróżnienie od ministra obrony narodowej.

Polityka 20.2014 (2958) z dnia 13.05.2014; Społeczeństwo; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Skażone procedury"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną