Jak się dowiaduję, parafianie jednej z podwarszawskich parafii domagają się klauzuli sumienia zwalniającej ich z konieczności przestrzegania nauk miejscowego proboszcza i niektórych polskich biskupów.
Na miejscu o powody inicjatywy pytam grupę osób czekających przed kościołem, aż proboszcz skończy wygłaszać kazanie.
– Przez takich jak on wielu z nas nie może z czystym sumieniem chodzić do kościoła – skarży się młoda parafianka z dzieckiem w nosidełku.
– Ten człowiek chce, żeby wszyscy wierzyli w to, co on i jego biskup. Twierdzi, że musimy – dodaje druga.
– Musi to na Rusi – unosi się towarzyszący jej mężczyzna w rowerowym kasku na głowie.
Jego zdaniem rzeczy, które mówią publicznie niektórzy biskupi, są nie do przyjęcia i nie można w nie wierzyć.
– Nie oszukujmy się, one stoją w sprzeczności z naszym światopoglądem i wyznawanymi przez nas wartościami – oburza się wytatuowany parafianin z kolczykiem w uchu. – Jeśli biskupi chcą, niech sami w to wierzą, ale nas niech nie zmuszają.
– Jestem osobą kulturalną, wykształconą i nikt nie może ode mnie wymagać, żebym wierzyła w to samo co nasz proboszcz i biskupi – oburza się parafianka w fantazyjnym kapeluszu na głowie. – Wydaje im się, że jeśli coś mówią, to znaczy, że Bóg tak myśli. Nie ukrywam, że wolałabym wejść w kontakt z Bogiem bez pośrednictwa proboszcza i biskupów.
Parafianin w rowerowym kasku jest zdania, że Bóg w swojej dobroci nie może nikomu kazać wierzyć w to, co wygaduje ksiądz Oko czy ojciec Rydzyk.