To domniemanie, ale gdyby porucznik SB Tadeusz M. nie fałszował przed laty dokumentów, Irena Gietka nie musiałaby dzisiaj udowadniać, że nie była kapusiem.
To domniemanie, ale gdyby w 2010 r. prokurator Instytutu Pamięci Narodowej Jarosław Skrok świadomie nie pominął ważnego dowodu, nie mógłby postawić Irenie Gietce zarzutu popełnienia kłamstwa lustracyjnego, a ona byłaby dzisiaj spokojną emerytką, a nie kobietą na bezrobociu, włóczącą się po sądach.
Pozyskał czy nie?
W 2011 r. opisaliśmy jak IPN wytropił agentkę SB we własnych szeregach. Irena Gietka, urzędniczka działu kadr Instytutu Pamięci Narodowej, została zwolniona dyscyplinarnie za kłamstwo lustracyjne. Stwierdzono, że nie ujawniła, iż w czasach PRL była kontaktem operacyjnym Służby Bezpieczeństwa MSW i używała pseudonimu Iwona. Tak rzekomo wynikało z jej teczki znalezionej w zasobach IPN.
Broniła się, że to nieprawda, ale nikt nie chciał słuchać. Powiedziano jej, że esbeckie dokumenty nie kłamią. Zrozumiała, że jej instytucja, powołana do tropienia zbrodni komunistycznych popełnionych przez SB, uważa policję polityczną z czasów Polski Ludowej za organizację wiarygodną i uczciwą. W przeciwieństwie do niej, Ireny Gietki, z nadanym przez IPN mianem kłamcy lustracyjnego.
Jej teczkę zbadał prokurator z IPN Jarosław Skrok i to jego opinia przeważyła. Kadrową Gietkę w okresie ochronnym przed przejściem na emeryturę wywalono na bruk. Oddała sprawę do sądu pracy. Domagała się przywrócenia do obowiązków, twierdząc, że zarzucono jej kłamstwo lustracyjne na podstawie innego kłamstwa. Sąd zawiesił jednak postępowanie do czasu rozstrzygnięcia sprawy lustracyjnej.