Kalabria nie jest takim samym włoskim regionem jak Piemont, Toskania czy nawet leżąca na południu Puglia. Po pierwsze, tutejszy dialekt różni się od języka włoskiego jak kaszubski od polszczyzny używanej przez Mickiewicza. Miałem więc niemałe kłopoty z pełnym zrozumieniem tego, co do mnie mówili Kalabryjczycy. Czasem można z tego powodu napytać sobie biedy. Zwłaszcza jeśli rozmówca jest w czarnym garniturze, przeciwsłonecznych okularach i selekcjonuje tych, których wpuszcza do trattorii, w której akurat trwa wesele córki jego szefa.
Po drugie – i ta różnica bardzo mi przypadła do gustu – kalabryjskie colazzione (tak dla zmyłki nazywa się śniadanie) to nie jest ciasteczko, kawałek tortu czy słodki croissant popijane kawą. Ulubione danie śniadaniowe, które daje Kalabryjczykom niezbędne w ciągu dnia siły, nazywa się murseddu i jest to pasztet zrobiony z drobno mielonego mięsa wieprzowego i podrobów wieprzowych. Mięso mielone dusi się wolno na małym ogniu w wytopionym boczku, następnie dodaje zioła i pomidory. Aby danie rozbudziło nawet największych śpiochów, przyprawia się je dużą ilością pipazzu, czyli czerwonych jak ogień piekielny i diabelsko ostrych papryczek. Kalabryjczycy spożywają swoje murseddu najchętniej w najbliższej gospodzie, oczywiście w kręgu przyjaciół i rodziny. Pasztet można zastąpić wędliną przypominającą naszą metkę. To miękka wędzona wędlina z nieprawdopodobną ilością papryki. To cudo, do którego spróbowania zachęcam, ale co delikatniejsze podniebienia przestrzegam, nazywa się ’nduja (czyt. enduja).
Kolejnym daniem budzącym mój zachwyt była zapiekanka z bakłażanów z mięsem i parmezanem.