Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Polak w delegacji

Pracownicze podróże motywacyjne

Polak delegacyjny pije więcej niż na co dzień. Polak delegacyjny pije więcej niż na co dzień. Benis Arapovic / PantherMedia
Tylko w ubiegłym roku w służbowe podróże ruszyło blisko 4 mln Polaków. Co właściwie robi Polak w delegacji?
Wyjazdy delegacyjne napędzają jedną z nowszych enklaw gospodarki – tzw. przemysł spotkań zatrudniający kilkaset tysięcy pracowników.Galina Peshkova/PantherMedia Wyjazdy delegacyjne napędzają jedną z nowszych enklaw gospodarki – tzw. przemysł spotkań zatrudniający kilkaset tysięcy pracowników.
Kadr z filmu „Wyjazd integracyjny”Maciej Dyczkowski/Kino Świat Kadr z filmu „Wyjazd integracyjny”

Poseł Adam Hofman, Polak w delegacji Anno Domini 2014, bawił się z kolegami i ich żonami w Madrycie, a na delegacji próbował zarobić – i tak stracił pracę. Tylko w ubiegłym roku w delegację ruszyło prawie 4 mln Polaków. Głównie w Polskę, ale kilkaset tysięcy bawiło za granicą. Wzięli udział w spotkaniach biznesowych, ale także w prawie 10 tys. kongresów i konferencji, pięciu tysiącach imprez korporacyjnych, w tym motywacyjnych.

Wyjazdy delegacyjne napędzają jedną z nowszych enklaw gospodarki – tzw. przemysł spotkań zatrudniający kilkaset tysięcy pracowników. Baza serwisu konferencje.pl zawiera ponad tysiąc obiektów z zapleczem noclegowo-konferencyjnym i wciąż przybywają nowe, rocznie po ok. 150 adresów z obowiązkowymi salami spotkań. W 2012 r. uczestnicy konferencji, kongresów, targów itd. wykupili 4,5 mln noclegów, zostawiając w kasach hoteli i pensjonatów prawie 1,5 mld zł.

Polak kongresujący, względnie integrujący się, sam nie musi planować – bo dbają o to zatrudniani w firmach organizatorzy konferencji czy szkoleń, względnie któraś z kilkuset działających na rynku agencji eventowych (zrzeszonych m.in. w Stowarzyszeniu Branży Eventowej) czy agencji incentive travel (zrzeszone w Stowarzyszeniu Organizatorów Incentive Travel). Oczywiście w delegacji (zwłaszcza biznesowej) jakieś sprawy trzeba załatwić. Ale ogólnie robi się też inne rzeczy.

Pije się

Jedno wiadomo: z pewnością Polak delegacyjny pije więcej niż na co dzień. Zdaniem pracowników branży: najczęściej whisky (kadra zarządzająca), wódkę (handlowcy) i piwo (młodziaki, czyli stawiający pierwsze kroki w firmie). Pan W., współwłaściciel firmy specjalizującej się w tzw. incentivach, czyli wyjazdach motywacyjnych (od incentive – motywacja), przyznaje, że najwięcej piją przedstawiciele branż zdominowanych przez mężczyzn – budowlanka i motoryzacja, ale tuż za nimi na podium wdrapuje się debiutująca w segmencie wyjazdów motywacyjnych „spożywka”. Płci obojga. Czwarte miejsce, ex aequo z branżą IT, zajmują pracownicy firm farmaceutycznych i prawnicy.

Każda z branż pije jednak inaczej.

Jak mówi W., ogólnie przeważa model husarii, czyli „hej, szable w dłoń”, oraz, popularne szczególnie wśród prawników i konsultantów, „nocne Polaków rozmowy”. Spożywka, czyli wyróżnieni przez pracodawcę wyjazdem np. do spa na Mazurach pracownicy sieci sklepów, preferuje własny model w klimacie weselno-discopolowym. W ubiegłym roku, jak wynika z danych Poland Convention Bureau, organizacji zajmującej się promocją polskiej turystyki biznesowej, w podróż motywacyjną ruszyło 327 tys. Polaków – a wielu z nich zaczęło pić już w wynajętym autobusie.

Delegacyjna drobnica, która – w odróżnieniu od masówki – lata samolotami, ale do niedrogich destynacji, jeśli zamierza się napić, to dopiero na pokładzie, korzystając z najnowszego patentu, czyli Polish coli: tuż po przejściu do strefy wolnocłowej należy zakupić pół litra coca-coli i ćwiartkę whisky, następnie połowę butelki coli wylać i uzupełnić alkoholem. Tak przygotowana Polish cola wniesiona na teren pokładu samolotu nie budzi podejrzeń i, co najważniejsze, jest tańsza od sprzedawanych drinków. Można się wyluzować.

Michał Wojciechowicz, szkoleniowiec i autor wydanej właśnie książki „Życie podziemne mężczyzny”, zauważa: „na delegacji pijemy dwa razy więcej niż na imprezach prywatnych. I piją dosłownie wszyscy, niezależnie od wieku, płci i stanowiska”.

Im wyżej na drabinie, tym kwestia picia okazuje się bardziej wrażliwa. X., pracownik dużej firmy, która od pięciu lat wysyła pracowników na wyjazdy motywacyjne, opowiada, jak ostatnio jeden z handlowców z kilkunastoletnim stażem został zwolniony, bo już w taksówce upił się i wywołał burdę na lotnisku. – Dla dyrektora działu czy prezesa (bo i oni są zapraszani na takie wyjazdy) sposób, w jaki pracownik spożywa alkohol, to test jego przydatności w firmie – przyznaje X. – Ci, którzy szybko się upijają i wylewnie opowiadają o swoich prywatnych sprawach, raczej zostaną pominięci przy awansach. Szanse mają ci, którzy piją ostrożnie i zajmują miejsce przy szefie.

Zdradza

Co trzeci badany przez Centrum Profilaktyki Społecznej przyznał się, że przynajmniej raz zdradził żonę. Ale do skoków w bok na delegacji przyznają się niemal wszyscy ze stale pracujących w rozjazdach.

Delegowani AD 2014 często wrzucają na portale społecznościowe informacje, że w danym terminie będą w Gdańsku czy Krakowie – i zapewniają rozrywki i nocleg na koszt firmy. No i czekają na oferty. Jest też aplikacja Tinder, która z dokładnością do metra wyznacza odległość do kobiety czy mężczyzny gotowych na spotkanie. Ta łatwość przekłada się nawet na język, bo dziś ludzie – spotykając się po delegacji – nie mówią, że poszli z kimś do łóżka, ale, że „przytulili się” albo „komuś pomogli”. – Zdradza się bez namiętności i wyrzutów sumienia – mówi Michał Wojciechowicz, szef Vip Coaching. – Za to z dbałością o odpowiedniego partnera, po to, żeby coś ugrać i przy okazji nie zagrozićmałżeństwu spółce z o.o.”.

Z obserwacji Wojciechowicza wynika jednak, że Polak – w zależności od celu i czasu wyprawy służbowej – zdradza inaczej. Delegacyjna drobnica, czyli najczęściej handlowcy podróżujący solo po Polsce, często są zbyt zmęczeni, żeby szukać koleżanek na Tinderze. Wielu z nich idzie na łatwiznę i korzysta z usług dam do wynajęcia. A rynek doskonale wyczuwa koniunkturę, bo wiele agencji towarzyskich czy tzw. klubów swingersów działa przy legalnie prowadzonych prywatnych hotelikach, które, wypisując rachunek, nie wyszczególniają – jak jeden z gdańskich swingers clubów – w usłudze hotelowej noclegu 90 zł i udziału w sesjach relaksujących za 150 zł.

Ułatwianie towarzystwa miłych pań to również domena dużych hoteli. Z., pracownik jednej z firm motoryzacyjnych, opowiada, że consierge dużego hotelu w Poznaniu zapytał, czy wie, że w budynku jest jeszcze jedna osoba „z jego firmy, pewnie koleżanka”, i czy może podać jej numer jego pokoju? Zgodził się, a po godzinie w jego drzwiach stanęła miła pani. Gotowa świadczyć usługi – w ramach oferty hotelowej.

Co oczywiste, w przypadku wyjazdów zbiorowych, w grę wchodzą raczej autentyczne koleżanki z pracy – i koledzy. A – jak mówi Michał Wojciechowicz – zdrada pracownicza ma swoje ważne funkcje społeczne. Służy utwierdzaniu istniejących podziałów albo tworzeniu nowych. Bywa przypieczętowaniem sojuszu albo spektakularnym przejściem do obozu wroga. Bywa wydajnym sposobem zastraszania pozostałych; gdy podczas jednego ze szkoleń szef dużej firmy zamknął się w pokoju z jedną z czterech sekretarek, pozostałe rozdygotały się, bo uznały, że w razie czystek szef pracę zostawi tamtej. A ci z nizin biurowych podczas takich firmowych wypiętrzeń spadają jeszcze niżej: zaszywają się w pokoju z laptopem i nadrabiają zaległości z pracy.

Pokazuje się

Żeby przemysł delegacyjny się rozwijał, musi pracowników dowartościować. A to nie takie proste, bo – jak mówią zawodowi organizatorzy – czarter zabił destynację. Samo słowo Marrakesz czy Barcelona nie robi już wrażenia, pracownikom należy zorganizować coś wysublimowanego. Czyli jeśli Gruzja, to – oprócz wina oczywiście – przejażdżka konna pod ośnieżonymi szczytami. Jeśli Budapeszt (pierwsze miejsce na liście destynacji konferencyjnych w Europie), to ze szkoleniem z floretu, niedostępnym dla normalsów. Tak samo ekskluzywnym jak udział w wyścigach na torze Formuły 1 w Dubaju albo ukryty przed światem (i wujkiem Google, a to daje wrażenie ekskluzywności) prowadzony przez Anglików hotelik w Zanzibarze. Górna półka to 47 tys. za 12-dniową podróż do Nowej Zelandii.

Dziś dobrze widziane na zbiorowych wyjazdach służbowych (ale bywa też wpisane w politykę firmy jako CSR, czyli Corporate Social Responsibility – z ang. społeczna odpowiedzialność biznesu) jest włączenie się w działalność dla lokalnej społeczności. I tak, po kilkugodzinnym szkoleniu, które pozwala odpowiednio rozliczyć koszty, pracownicy malują ściany w ulokowanych na końcu świata szpitalach albo karmią wymierający gatunek żółwia. Dokumentacja fotograficzna takich wydarzeń trafia na stronę firmy, ale też na prywatne walle np. na Facebooku. I nieważne, że na wsi w Birmie, gdzie firma Z. kopała studnie dla miejscowej ludności, wszyscy mieli bieżącą wodę. To nic, że w szkole na Bali, gdzie pracownicy polskiej filii koncernu X. zawieźli pudła pełne ołówków i długopisów, każde dziecko ma do dyspozycji tablet. Grunt, że ociepla się wizerunek firmy i pracownika na Facebooku.

W korporacjach modne są teraz tzw. plany pięcioletnie. Na przykład „pięć kontynentów w pięć lat” oznacza, że najlepsi, tuż po powrocie z USA, powinni zacząć zaciskać pasa i walczyć o wyniki w sprzedaży na kolejny rok, aby móc pojechać do Chin. A firma nie pozwala im o tym zapomnieć, zakładając strony, wrzucając informacje o wynikach konkurencji, podkręcając tempo.

Jednak wyjazdy z elementem zbawiania świata to zaledwie (a może aż?) 20 proc. ogółu pracowniczych podróży motywacyjnych. Reszta jeździ skromniej. Jak zapewnia W., organizujący takie incentivy, sektor niższego szczebla wystarczająco dowartościowuje się samą ideą all inclusive (można pójść do baru/spa i korzystać do woli). – Ale i tutaj widzę zmiany – zapewnia W. – Nadal zdarzają się jednostki, które łapią po kilka darmowych drinków i zabierają do pokoi, żeby było na później. Ale też coraz częściej Polak potrafi dać barmanowi dolara czy euro, bo wie, że dzięki temu dostanie prawdziwe mohito z lodem i listkami mięty, a nie sprajtem pomieszanym z syropem miętowym – mówi W. – Coraz częściej zdobywamy się też na zostawienie dolara dla pokojówki czy boya hotelowego.

Kombinuje

Polak w delegacji kombinuje, czyli – uwaga, nowe hasło wśród delegowanych – hofmani (oczywiście od nazwiska posła Adama Hofmana). Jak zapewnia Y. (handlowiec z dużej firmy, kilkanaście razy w miesiącu w podróży służbowej), kręcenie delegacji to jednak bardziej rodzaj sportu niż sposób na dorobienie. Owszem, najbiedniejsi, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w podróżowaniu służbowym, mogą ściągnąć z firmy diety żywieniowe (30 zł powyżej 12 godzin) i noclegowe (45 zł), np. śpiąc u znajomych i jedząc kanapki. Wychodzi – przyjmując, że handlowiec jest np. 10 dni w miesiącu w delegacji – 750 zł górką. Część młodych w ten sposób zarabia na raty kredytu, jeśli z pensji nie wystarcza. Nieliczni szczęściarze, którym trafia się wyjazd w delegację zagraniczną, odkładają dzięki niej przynajmniej 100 euro, czyli dwa dni diety (w zależności od kraju może być więcej). W jednej z firm krąży historia o młodym, który żałował dwóch euro na toaletę i jeździł z butelką po wodzie mineralnej. Również po to, by zyskać na czasie, bo plan podróży wyliczono mu, używając, nieuwzględniającego korków i remontów, internetowego planera tras.

Zdaniem branży w hofmanieniu przoduje budżetówka. Autor bloga urzedowezlo.blogspot.com przyznaje jednak, że w urzędach miast czy gmin kręcenie delegacji to rozrywka na granicy życia i śmierci. – Ryzyko wpadki jest ogromne – opowiada. – Po pierwsze, każdy wyjazd jest zatwierdzany przez górę, a potem skrzętnie rozliczany przez księgowość. Po drugie, urzędnik, szczególnie z kadry dyrektorskiej, jest znany w terenie oraz rozliczany przez szeroko rozumiane społeczeństwo. Dwa lata temu ofiarą obywatelskiej gorliwości padł mój ówczesny dyrektor. Miał być w Z., a widziano go – o czym natychmiast doniesiono do urzędu – w W. Dostał naganę z wpisem do akt.

Ale co jednych stopuje, innym jedynie podnosi poziom adrenaliny – jak w życiu. I tak drugi dyrektor, zamiast się przestraszyć, w godzinach pracy i z blankietem delegacyjnym pojechał do innego miasta, żeby kupić sobie materiały budowlane. Podbił pieczątkę w zaprzyjaźnionym urzędzie, a potem rozliczył kilometrówkę – całe 30 zł. Tak bezczelne, jak mówi autor bloga, że aż piękne. I przywracające wiarę w Polaka.

Polityka 49.2014 (2987) z dnia 02.12.2014; Społeczeństwo; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Polak w delegacji"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną