Za bramą cmentarza w październikową sobotę, tuż przed Świętem Zmarłych, strzygli trawę nożycami krawieckimi. Bramę zdominowała kamienna czaszka z krucyfiksem wbitym w ciemię i obietnicą, że wszyscy pomrą w Adamie; naprzeciwko cmentarza budowano ośrodek zdrowia, wiatr rwał czapki, proboszcz robił gospodarski obchód kościoła, między grobami szczękały nożyce, prosiło się o groteskowość. Troje ludzi strzygło trawę koło kwatery pani Mrożkowej, matki Sławomira.
Tyle na temat Mrożka. W niedzielę do Borzęcina przyjechał jasny poeta Józef Baran.
Borzęcki
Nie mówi się borzęciński, tylko borzęcki. Borzęcką antologię wydały poecie borzęcka biblioteka gminna z brukselskim funduszem rolnym; przedmowy zamówiono u wójta, bibliotekarki i krakowskiego krytyka, co dało dwie proste wypowiedzi od serca i jedną umiejętnie pogmatwaną. Według niej Baran pogłębia metaforyzację szczegółu oraz obdarza konkret szerszym wymiarem; umiejętnie rzeźbi słowem. Krytyk policzył też, że słowo Borzęcin pojawia się z częstotliwością czterech tytułów wierszy i dwudziestu trzech didaskaliów na antologię.
W niedzielę rano przyjechał z Krakowa mężczyzna z wyglądu skromny i zakłopotany. Ma swój domek nad rzeką, ale nawet nie zrobił sobie herbaty, rzucił torbę, poszedł posiedzieć u brata Gienka, pszczelarza i inseminatora bydła. Kiedyś włączył brata do literatury: Gienek, bohater wiersza, pilotował telewizor, dawał się porwać rozbieganym obrazom.
Teraz siedzieli we czterech, bo przyszli jeszcze dwaj koledzy po alkoholu. Wielu kolegów ze wsi także dawno Baran zmetaforyzował. W poezji Fredek Czarny siadywał pić pod borzęckim sklepem, a w rezultacie chodząc, użerał się z narowistym rowerem, słuchał opowieści importowanych ze świata na wieś przez podróżującego poetę, ale głupi nie był i swoje wiedział: żyje, świat się kręci, umrze, przestanie się kręcić, kropka filozoficzna.