Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Przehandlowana Wielkanoc

Wielkanoc: tradycja miesza się z folklorem i komercją

Pisanki, święcone, kurczaczki, baranki, palmy, lany poniedziałek tak mocno wrosły w decorum wielkanocne, że nikt chyba spontanicznie nie kojarzy ich z historią przedchrześcijańską. Pisanki, święcone, kurczaczki, baranki, palmy, lany poniedziałek tak mocno wrosły w decorum wielkanocne, że nikt chyba spontanicznie nie kojarzy ich z historią przedchrześcijańską. Michał Kość / Reporter
Polacy coraz mniej przejmują się religijnym aspektem tych kościelnych przecież świąt, podstawowym motywem wciąż pozostaje tradycja. Pytanie zasadnicze brzmi: jaka tradycja?
EAST NEWS
EAST NEWS

Od dobrych kilkunastu lat obserwujemy to samo: ledwie się zacznie Wielki Post, a już rozmaici oferenci zalecają się w internecie do klienteli z różnorakimi atrakcjami wielkanocnymi. W tym roku pojawiły się anonse, z których wynika, że w jednym malowniczo położonym miejscu zażyjemy równocześnie współczesnych rozrywek i odpowiedniego pokrzepienia tradycją. Na przykład pensjonat w Poroninie zachęca do kupna pięciodniowego pakietu z noclegiem, bufetem, śniadaniem wielkanocnym, obiadem wielkanocnym, ogniskiem przy muzyce góralskiej, automatami do gier, tenisem stołowym i bilardem. Zakopiański dom wczasowy zaprasza na uroczystą obiadokolację w regionalnej karczmie. W innych jeszcze podhalańskich i beskidzkich kurortach będzie można zobaczyć, jak dawniej w Tatrach i Beskidach wyglądał śmigus-dyngus, natomiast na nizinach wielkanocne ucztowanie uzupełnią atrakcje SPA.

Generalnie – jak Polska długa i szeroka – Wielkanoc ma być huczna i obfita: jeszcze zanim zaczną się święta, w Warszawie i innych wielkich miastach Polski organizuje się świąteczne jarmarki, a co bardziej znane restauracje urządzają nawet „wielkanocne brunche”. Nie tylko jedzenie wchodzi w grę, bo oto w stolicy Ratusz Bemowa zorganizował warsztaty etnograficzne, gdzie można się było zaznajomić ze zwyczajami związanymi z Wielkanocą oraz sprawdzić się w sztuce wykonywania palemek. Zaproszono dzieci i rodziców. W ten sposób mogli wziąć udział w procesie – jak mówią badacze – wtórnej folkloryzacji świąt.

Świąteczne artefakty

Polacy coraz mniej przejmują się religijnym aspektem tych kościelnych przecież świąt, podstawowym motywem wciąż pozostaje tradycja. Pytanie zasadnicze brzmi: jaka tradycja? W przypadku Wielkanocy nie jest to bynajmniej oczywiste. W kalendarzu liturgicznym Kościoła katolickiego uznana została za najważniejsze święto chrześcijańskie, lecz w polskich (i nie tylko polskich) zwyczajach wielkanocnych wątki biblijne i nowotestamentowe osobliwie splatają się z pogańskimi. Gdy podczas soboru nicejskiego w 325 r. biskupi ustalili, że Wielkanoc będzie się obchodzić w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca, kryła się w tej decyzji milcząca zgoda na zbieżność z obrzędami przedchrześcijańskimi związanymi z początkiem wiosny. Pogaństwo wystaje niemal z każdego obrzędu wielkanocnego. Nie chodzi już nawet o ewidentnie prasłowiański Śmigus i Dyngus – uważane kiedyś za grzeszne święto płodności i oczyszczenia.

Również pisanki, najpowszechniej znany artefakt świąteczny, mają – jak się okazuje – rodowód przedchrześcijański. Malowanie jajek było praktykowane w kulturach prasłowiańskich. Co ciekawe, jednym ze stałych motywów umieszczanych na owych pogańskich pisankach był solarny symbol swastyki. Wzór ten znała właściwie cała dawna słowiańszczyzna, od Dalmacji aż po Ruś zachodnią, Morawy i ziemie leżące dziś w granicach Polski. Święcenie jedzenia też tkwi korzeniami we wczesnośredniowiecznym pogaństwie i pierwotnie wiązało się z magią uzdrawiającą.

A jednak pisanki, święcone, kurczaczki, baranki, palmy, lany poniedziałek tak mocno wrosły w decorum wielkanocne, że nikt chyba spontanicznie nie kojarzy ich dzisiaj z historią przedchrześcijańską. Kojarzy się je za to nagminnie z rozmaicie rozumianą ludowością. W czasach PRL skojarzenie takie wydawało się rządzącym ze wszech miar słuszne. Chodziło bowiem o to, by folklor przyćmił, a nawet zastąpił obrzędowość kościelną.

Polska historia stylizacji na ludowość obfituje w przykłady wpisywania się tradycji rustykalnej w aktualne zapotrzebowanie polityczne. Najpierw – co nie dziwi – promotorem takich praktyk był na przełomie XIX i XX w. ruch ludowy. Potem, po 1918 r., II Rzeczpospolita. W latach 20. i 30. ubiegłego wieku tradycje kultury chłopskiej uaktywniały się nie tylko przy okazji dożynek, ale także na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Dbało o to, specjalnie powołane, państwowe Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego. Dzieła sztuki ludowej świetnie nadawały się na prezenty pod choinkę, ale można też było nabywać fachowo robione pisanki, a na przykościelnych stoiskach bazarowych wspierani przez TPPL producenci oferowali wielkanocne palmy, a przy okazji też kilimy i dywaniki. Jak wyjaśnia w książce „Ludowość na sprzedaż” Piotr Korduba, działalność TPPL miała na celu między innymi walkę z wiejskim bezrobociem. Produkcja świątków, makatek, kilimów nabrała w związku z tym charakteru faktycznie przemysłowego.

Folkloryzm w epoce PRL był już inny. Nie tylko dlatego, że powstała państwowa Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego Cepelia, a zespoły pieśni i tańca musiały wykonywać – oprócz tradycyjnych – także nowo tworzone hymny na cześć aktualnej władzy, ale też dlatego, że w polityce kulturalnej państwa starano się – jak wspominaliśmy – przeciwstawiać folklor tradycjom religijnym.

Najwyraźniej można to było zauważyć nawet nie w najbardziej ponurych i zwalczających religię, w imię stalinowskiej wersji komunizmu, czasach Bieruta, ale później, za Gomułki i Gierka, w świątecznych programach telewizji. Święta kościelne, zarówno Boże Narodzenie, jak i Wielkanoc miały zawsze oprawę ludową – z góralami, łowickimi zapaskami, folkowymi kolędami, malowaniem jajek, dyngusowym zwyczajem – co wnosiło wrażenie, że mamy właśnie do czynienia z kulturowym reliktem, czymś, co należy do przedprzemysłowej przeszłości. Ot, malowniczy obrazek ze skansenu. Eksponowało się w telewizji zwyczaje świąteczne jakby w oderwaniu od ich sensu chrześcijańskiego. Wielkanoc była zatem świętem wiosny, a nie Zmartwychwstania.

Teraz towarzysząca świętom wielkanocnym folkloryzacja ma jeszcze inny charakter. Z regularnie robionych badań socjologicznych wynika, że z roku na rok nasza Wielkanoc coraz bardziej się laicyzuje. Z punktu widzenia praktykujących katolików Boże Narodzenie i Wielkanoc zamieniły się poziomem doniosłości. Boże Narodzenie wydaje się ważniejsze, natomiast większość z nas traktuje Wielkanoc bardziej jak święta rodzinne niż religijne. Powód wydaje się oczywisty: Boże Narodzenie – łatwiejsze pod tym względem – zostało dużo wcześniej skomercjalizowane, w hipermarketach zaczyna się tuż po dniu Wszystkich Świętych. Wielkanoc dopiero – choć bardzo intensywnie – nadrabia te komercyjne braki.

Coraz więcej rodaków spędza ten czas poza domem, na zasadzie wczesnowiosennego urlopu. Ktoś jedzie po atrakcje do kurortów krajowych, ten, kogo stać, wybiera kraje egzotyczne i wiele wskazuje, że sygnalizowana przez sondażownie „rodzinność” Wielkanocy też stoi pod znakiem zapytania.

Okazjonalny folkloryzm

Co zatem pozostaje dla tych, którzy świętują w domu? Zawsze telewizja, a w niej bracia Golcowie i Zakopower, niby-familijne klimaty z udziałem znanych i lubianych prezenterów, a przy tym wszystkim obowiązkowa folkloryzacja. Musi być ktoś, kto opowie o regionalnych potrawach świątecznych, ktoś inny o pisankach i kraszankach, a z Krakowa będzie transmisja z Targów Wielkanocnych. Stosowny anons głosi: „Słomiane zajączki z Orawy, pisanki krakowianki i górala, a nawet drewniane bociany. W Krakowie wybrano najładniejsze ozdoby wielkanocne. Warunek był jeden – dekoracje muszą nawiązywać do tradycji regionu”.

W tym czasie niemal wszyscy usługowcy – kucharze, piekarze, muzycy rozrywkowi, krawcy i fryzjerzy – zamienią się w ambasadorów polskiej kultury ludowej. Bo przecież jak Wielkanoc, to Polska, z obrzędami kalwaryjskimi, lokalną kuchnią, polskim jadłem, wieszaniem Judasza, topieniem Marzanny i polewaniem się wodą. Co charakterystyczne: cały ten okazjonalny folkloryzm, jak to folkloryzm, ma cel komercyjny – idzie o to, by jak najwięcej tego ludowego towaru sprzedać. I potraw, i muzyki, i najrozmaitszych wyrobów tak zwanego rzemiosła artystycznego. I w tym przegląda się nasza Polska wielkanocna, nasze świętowanie.

Warto zapytać o sens tego wielkanocnego zbiorowego autoportretu. Wnikliwa etnolożka Ewa Klekot opublikowała w zeszłym roku w „Kulturze Współczesnej” esej pod oryginalnym tytułem: „Samofolkloryzacja. Współczesna sztuka ludowa z perspektywy krytyki postkolonialnej”. Wedle jej analiz praktyki folkloryzacyjne w kulturze dzisiejszej niemal zawsze powielają relację dominacji i podporządkowania. Klient to biały sahib, gość z kasą, a zarazem reprezentant i symbol tak zwanej kultury dominującej. Wszystko jedno, czy jest z Warszawy czy z Nowego Sącza. Płaci, więc wymaga. Sprzedawca natomiast jest/może być dostarczycielem ludowej egzotyki, lokalności, bezużytecznego pamiątkarstwa, pogańskiej magii. W efekcie – zauważa Ewa Klekot – ta ludowa reprezentacja kalkuje wymyśloną przez miejskich inteligentów formułę sztuki ludowej wraz z wpisaną w nią przemocą symboliczną. W końcu twórczość chłopska to jednak ta gorsza, a chłop niech się trzyma szacunku dla pana.

Dobrze też fenomen samofolkloryzacji ilustruje wypowiedź respondenta badań przeprowadzonych dekadę temu przez Izabelę Bukrabę-Rylską. Artysta ludowy przekonuje badaczkę, że „chłop po ciężkiej pracy szuka wypoczynku przy akompaniamencie cichej i spokojnej muzyki kapeli ludowej, lubi zatańczyć walczyka, krakowiaka czy nawet polkę, lubi posłuchać bajań czy baśni wiejskich bajarzy, lubi poczytać czy też posłuchać recytacji wierszy rymowanych ludowych poetów”. To dokładnie tak jak z wodzem indiańskim Geronimo, który zamknięty w rezerwacie, odgrywał rolę emblematycznego Apacza, pozując – za pieniądze – do zdjęć.

Rzeczywiście, Wielkanoc zdaje się dziś coraz większej liczbie Polaków bardziej turystyczna niż domowa, niewykluczone zatem, że nawet ta spędzana w polskich Tatrach będzie postrzegana na zasadzie egzotycznej atrakcji. Pasować będzie do tego i sztuczny miś na Krupówkach, i „góralski” grzaniec w motelu, no i oczywiście kapela góralska. Szkoda tylko, że nie towarzyszy tym praktykom jakaś minimalna choćby samoświadomość twórców i odbiorców co do tekstu i kontekstu. Ewa Klekot pisze: „Folkloryzm to język, jakim na skutek kilkupokoleniowej przemocy symbolicznej nowoczesnego państwa narodowego mieszkańcy wsi nauczyli się mówić o sobie jako o ludzie. Był on w PRL popierany instytucjonalnie, więc mieszkańcy wsi na folkloryzacji zyskiwali; obecnie jest popierany przez mechanizmy rynku turystycznego i rynku dóbr kultury”. Tak, te święta to triumf kolorowego, hałaśliwego folkloru nad czarno-białym religijnym przekazem ukrzyżowania i zmartwychwstania.

Trudno powiedzieć, czy polska Wielkanoc stanie się ostatecznie rezerwuarem skomercjalizowanych obrzędów, o których pierwotnym sensie i genealogii nikt ze świętujących nie będzie pamiętał. Jedno wydaje się pewne: tradycja, sfera sacrum i aktualne praktyki kulturowe oddzielają się od siebie na naszych oczach. Nie wiadomo, jakie będą kolejne skutki tego zjawiska, warto jednak zachować krytyczny dystans przynajmniej wobec komercjalizacji także i tych świąt. Handlowe Boże Narodzenie wciąż ma wyższość nad świętami Wielkanocy, ale ta różnica szybko się niweluje.

Polityka 14.2015 (3003) z dnia 30.03.2015; Temat na Święta; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Przehandlowana Wielkanoc"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną