Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Człowiek z 2-M

Najmniejsze mieszkanie świata

Wacław Ziółkowski któregoś dnia znalazł się na dworcu. Wacław Ziółkowski któregoś dnia znalazł się na dworcu. Marta Mazuś / Polityka
Przemiany społeczne zmuszają gminy do poszukiwania alternatywnych rozwiązań lokalowych. W Łabiszynie Wacław Ziółkowski w pionierski sposób zasiedlił 2,16 m kw. dworcowej poczekalni.
2,16 m kw. to dwa razy szerokość grobu, ale, jak twierdzi Wacław, skoro tamci nie narzekają, to i on nie ma powodu.Marta Mazuś/Polityka 2,16 m kw. to dwa razy szerokość grobu, ale, jak twierdzi Wacław, skoro tamci nie narzekają, to i on nie ma powodu.

Urzędujący już piątą kadencję burmistrz Łabiszyna (Kujawsko-Pomorskie) Jacek Idzi Kaczmarek z niepokojem patrzy na łabiszyńską społeczność, która choć liczebnie nieduża (blisko 4,5 tys. mieszkańców), to w swojej mikroskali wiernie odzwierciedla współczesne cywilizacyjne problemy. Wyjeżdżające do Anglii dzieci pozostawiają w samotności rodziców, synowie wieczni gniazdownicy po pięćdziesiątce po raz pierwszy konfrontują się z samodzielnym życiem w obliczu śmierci matki, rozpadają się małżeństwa, nawet te z wieloletnim stażem, a to pociąga za sobą pijaństwo oraz kłótnie o podział majątku, którym w łabiszyńskiej mikroskali najczęściej jest mieszkanie.

I tak od wielu już lat zostaje burmistrz Kaczmarek z tymi wszystkimi potrzebującymi własnego kąta singlami po życiowych przejściach, których w strukturze miasta musi jakoś na nowo osadzić. A strukturę, jak większość polskich gmin, lokalowo i budżetowo ma ograniczoną, co za każdym razem stawia go przed nierozwiązywalnym dylematem – powierzchnia czy człowiek? I problem być może nadal pozostawałby nierozwiązany, gdyby nie splotły się w Łabiszynie dwie okoliczności – zagmatwany życiowy przypadek Wacława Ziółkowskiego, tutejszego od ośmiu pokoleń, oraz opustoszały autobusowy dworzec.

Najpierw spaliła się Barbara. Szósta wieczór, 21 sierpnia, jeszcze było jasno. Siedzi Barbara na taborecie na podwórzu przyrynkowej kamienicy, w której miała mieszkanie, rozmawia sobie z sąsiadką i nagle sąsiad, który obok budował altankę, krzyczy: Dach się pali! Nawet nie było czego ratować, tylko się stało i patrzyło, jak dobytek zalewa woda z sikawek.

Barbara, kobieta po sześćdziesiątce, w wieku, kiedy wreszcie można by zacząć odcinać od życia kupony, a tu dwa kataklizmy ją dotknęły: śmierć męża, a pięć lat później ten pożar, i wszystko 21 sierpnia, pechowa dla niej data.

Orzeczono, że to było zwarcie instalacji elektrycznej na strychu, niby nic wielkiego, ale zostało Barbarze tylko to, co miała na sobie oraz ze ścian święte obrazy. No i zostało też czekanie na decyzję burmistrza, co właściwie teraz z nią będzie dalej.

Wtedy, w 2003 r., po raz pierwszy wzrok burmistrza padł na łabiszyński dworzec PKS. Pobudowany pod koniec lat 80., ostatnie tchnienie odchodzącego ustroju – pokaźny, dwupoziomowy, reprezentacyjny, choć właściwie nie wiadomo po co, bo obsługiwał od zawsze tylko autobusowe połączenia lokalne oraz przesiadkowe, których ubywało razem z liczbą pracujących w okolicznych fabrykach i zakładach, więc od kilkunastu lat stał praktycznie pusty, bo wszystkie dotychczasowe pomysły na niego, m.in. szwalnia i prywatne sklepiki, nie wypaliły.

Więc po krótkich konsultacjach w eksperckim gronie postanowiono, że spalonej Barbarze zaproponuje się dworzec. 20 m kw. po magazynku na parterze, zaraz obok rozdzielni prądu – przerobili na kawalerkę, aneks kuchenny i po schodkach pokoik; łazienka z ubikacją dworcowa, ale zamykana na klucz, wejście przez poczekalnię, w sam raz dla jednej osoby.

Przywieźli Barbarę pod ten dworzec, pokazali, zapytali, czy zechce? Nawet jej się spodobało. W szyby od poczekalni grzało słońce, będzie ciepło pomyślała, no i że będzie miała właściwie swojego prywatnego stróża, bo dzień i noc siedział jeszcze wtedy i pilnował dworca.

Ale pewnego razu, gdy po dłuższym pobycie w szpitalu Barbara wróciła na dworzec, czyli do siebie, stróża już nie było. W ciągu dnia było spokojnie, w poczekalni siedzieli ludzie, więc Barbara wychodziła do nich po sąsiedzku, było z kim pogadać, ale wieczory i noce już ją, jedyną lokatorkę w poczekalni, nieco przerażały. Budziły najcichsze skrzypnięcia falistej blachy albo przemykający pod oknami bezdomny Smarul, który regularnie uciekał z domu pomocy społecznej w Kołaczkowie i błąkał się po Łabiszynie, bo tu się urodził. Pukał w szyby poczekalni, czyli w okna Barbary, prosił o chleb i herbatę, a ona się litowała, dawała mu ze smalcem i z cukrem, bo wie, jak to jest być w potrzebie, no i może ktoś liczy te kromki i szklanki tam w niebie.

Ale i tak mniej się bała Smarula niż miejscowej młodzieży. Popołudniami albo wieczorami przychodzili do poczekalni, czyli pod jej drzwi, chłopaki z liceum z gimnazjalistkami, po dowody miłości połączone z konsumpcją piwa. Nawet nie wychylała głowy, bo najgorzej to zadrzeć z młodzieżą. Siku robiła do wiaderka, do toalety wynosiła dopiero nad ranem.

Na szczęście samotność Barbary na dworcu nie trwała bardzo długo. Bo burmistrz, zachęcony sukcesem zasiedlenia przez nią części obiektu użyteczności publicznej, rozpoczął na piętrze dalsze adaptacje mieszkaniowe, dzięki którym około siedmiu lat temu na całym łabiszyńskim dworcu zamieszkało w sumie dziewięć nowych rodzin, na metrażach lokali komunalnych od 20 do 60 m kw., więc przyzwoicie. Barbary mieszkanie dostało numer 10, tak jakoś achronologicznie.

Mniej więcej w tamtym czasie życie 72-letniego Wacława Ziółkowskiego zaczęło się niebezpiecznie zapętlać. Nie żeby wcześniej było wyjątkowo proste, bo Wacław od zawsze podejmował się prac wszelkich, od spawacza, radnego w radzie miasta, przez pszczelarza, po ochroniarza, oraz był głosicielem alternatywnych wersji wielu lokalnych historii, do tego stopnia, że swoim uporem i dociekliwością doprowadził m.in. do zmiany herbu miasta.

Jednak nagle, zupełnie dla niego niespodziewanie, bo już na emeryturze, jego żona postanowiła, że od teraz wybiera wolność i samorealizację, i przenosi się do swojej matki, jego 50-letnia córka na rencie już wcześniej tam mieszkała, i tak, z emeryturą 1,3 tys. zł i opłatami 700 zł za 48 m kw. mieszkania w bloku spółdzielczym, został sam.

Więc sprzedał w cholerę mieszkanie, pieniądze i większość rzeczy oddał córce, w końcu ma ją tylko jedną, i rozpoczął powolne redukowanie własnej przestrzeni życiowej. Jako że zawsze bardziej od ludzi cenił sobie przyrodę, jeszcze gdy było ciepło, przeniósł się nad rzekę. Nad Notecią sklecił sobie w brzózkach szałasik, na noc przykrywał się śpiworem. Ale zauważyli go tam w końcu miejscowi wędkarze, zgłosili na policję i musiał się wynosić.

Więc zajął sobie 8 m kw. chlewika przy rynku, w podwórzu kamienicy, której kiedyś, jako jeden z rodzinnych spadkobierców, był współwłaścicielem. Ale i tam go wypatrzyli. Znajoma z rady miasta podniosła u burmistrza alarm, że jak przyzwoity człowiek może tak w ogóle mieszkać, w dodatku zimą i jeszcze były radny.

I tak, podczas gdy łabiszyńscy urzędnicy szukali dla Wacława jakiegoś rozwiązania, Wacław któregoś dnia znalazł się na dworcu. Siedzi sobie w poczekalni i po sąsiedzku z mieszkania wychodzi Barbara. Dosiada się, rozmawiają. Barbara pokazuje mu pusty pokoik obok, przez jakiś czas działał tam punkt wydawania mieszkańcom Łabiszyna i okolic protez zębowych. Może tu byś zamieszkał? – zaproponowała, trochę dlatego, że chciała pomóc, w końcu znają się od dzieciństwa, ale może też dlatego, żeby nie być w tej poczekalni na parterze wciąż tak zupełnie sama. Wacław poprosił, i burmistrz się zgodził, przecież wszystkie dotychczasowe eksperymenty mieszkaniowe na łabiszyńskim dworcu zakończyły się sukcesem.

Na eksperymentalnej przestrzeni 2,16 m kw., wymykając się wszelkim prawnym i ustawowym wymogom oraz definicjom dotyczącym lokali mieszkalnych, socjalnych, komunalnych oraz tymczasowych, 11 lokator dworca PKS w Łabiszynie Wacław Ziółkowski mieszka już od ponad trzech lat.

2,16 m kw. to dwa razy szerokość grobu, ale, jak twierdzi Wacław, skoro tamci nie narzekają, to i on nie ma powodu. Ma tu swoją leżankę, ma od Barbary półki na książki i płyty oraz taborecik, który jest idealnym stolikiem, akurat pod miskę z zupą, gotowaną raz na dwa–trzy dni na jednopalnikowej kuchence w dworcowej męskiej toalecie (ta damska, po lewej, zarezerwowana jest dla Barbary), ma małą, rumuńską lodóweczkę i mikrofalówkę wypełnioną lekami, jest też odtwarzacz CD, na którym Wacław, miłośnik muzyki, słucha sobie niezbyt głośno przebojów Tercetu Egzotycznego, no i trzy wieszaki ubrań, akurat zmieściły się na klamce od jedynego okienka, które daje przewiew i, tak jak drzwi, wychodzi na poczekalnię. Ubranie Wacław zużywa dość oszczędnie, jeden komplet na tydzień, a w każdy piątek przyjeżdża pod dworzec samochodem córka, zabiera brudne i wydaje mu świeże pranie.

Da się pomieścić na 2,16 m kw. – to może Wacław powiedzieć wszystkim, którzy bez opamiętania powiększają wciąż wokół siebie przestrzeń, budując sobie pałace. Wacław swoją życiową przestrzeń powiększa własną wyobraźnią – kiedy tylko chce, jest piechurem Legii Cudzoziemskiej w Maroku, zbiera do wielkich koszy pomarańcze na Wyspach Kanaryjskich albo w tajemniczym lokalu w Warszawie spotyka się z masonami. Czasem opowiada ludziom swoje światowe przygody, a ludzie po wysłuchaniu mówią: Ty taki jesteś, że może to i prawda.

Przysiądzie się też czasem do Wacława Barbara, podpowie mu jakiś swój sprawdzony przepis na zupę, a Wacław odwdzięczy się potem kilkoma rybami, które złowił w Noteci. Niektórzy skarżą się na Wacława, że psa przygarnął, że śmierdzi, ale Barbarze jest lepiej z sąsiadem za ścianą. Odkąd się pojawił, zniknęła młodzież i lumpy z poczekalni dworcowej, bo Wacław przez cały dzień pilnuje, a na noc drzwi zamyka i wychodzi do dorywczej pracy w ochronie. Nawet Smarul ostatnio przestał wystawać pod oknami, bo pił denaturat i Wacław go przegonił. Barbara po kryjomu daje mu czasem kanapkę, bo nie chce, żeby potem sąsiad miał pretensję, że mu Smarula narowi. Jako lokatorzy muszą w końcu dbać o swoją poczekalnię, która wciąż częściowo działa w zgodzie ze swoim przeznaczeniem, choć nie wiadomo jak długo jeszcze.

Burmistrz Łabiszyna Jacek Idzi Kaczmarek przyznaje, że eksperyment z dworcem oraz Wacławem na 2,16 m kw. rozpoczął nowy rozdział w gminnej polityce lokalowej. Łabiszyn otworzył się w pełni na recykling własnej przestrzeni i w ostatnich latach pod cele mieszkaniowe, oprócz dworca PKS, zaadaptował również były posterunek policji, budynek zakładu gospodarki komunalnej i mieszkaniowej oraz starą szkołę, pozyskując w ten sposób dla miasta 30 dodatkowych lokali komunalnych. Coraz częściej wykorzystywane są też małe metraże, przede wszystkim dla singli po wypadkach życiowych, których, jak burmistrz wspominał, w gminie wciąż przybywa. I dla których na przykład – to dość świeży pomysł – nadają się dawne pralnie w przyrynkowych kamienicach, bo mają już doprowadzoną kanalizację oraz ogrzewanie. W zeszłym roku zaaranżowano w ten sposób minimieszkanko o powierzchni 7 m kw. dla jednego człowieka, a w tym roku, w kolejnym, 9 m kw., burmistrz umieścił drugiego. Kilka następnych osób już czeka, na razie tkwią w sądach, w procedurach rozwodowych, ale już niedługo i na nich przyjdzie kolej. Przestrzeni do podziału ubywa, a ludzi jej potrzebujących przybywa, w tym kierunku zmierzają cywilizacyjne przemiany, twierdzi burmistrz, choć zastrzega, że z minimetrażami na razie trzeba być jeszcze ostrożnym, bo nie wszyscy są tak otwarci na eksperymenty jak Wacław.

Polityka 15.2015 (3004) z dnia 07.04.2015; Społeczeństwo; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Człowiek z 2-M"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną