Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Zbrodnicza salowa

IPN może zrobić z ciebie esbeka

Jeżeli przy nazwisku numer identyfikacyjny zaczyna się od jednego zera, oznacza funkcjonariusza organów bezpieczeństwa PRL. Dwa zera informują, że mamy do czynienia albo z kapusiem, albo z ofiarą systemu. Jeżeli przy nazwisku numer identyfikacyjny zaczyna się od jednego zera, oznacza funkcjonariusza organów bezpieczeństwa PRL. Dwa zera informują, że mamy do czynienia albo z kapusiem, albo z ofiarą systemu. Maciej Jeziorek / Forum
O tym, jak na własnej skórze odczułem luki w ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej i zostałem kimś innym, niż byłem w istocie.
Znalazł się w gronie funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa państwa w latach 1944–90 tylko dlatego, że przez rok pracował w szpitalu MSW jako sanitariusz na oddziale ginekologicznym.Yola/Fotonova Znalazł się w gronie funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa państwa w latach 1944–90 tylko dlatego, że przez rok pracował w szpitalu MSW jako sanitariusz na oddziale ginekologicznym.

Jan mówi, że nie był elementem historii ani jako aparat represji, ani opozycja. Zwykły człowiek żyjący w określonym czasie i miejscu. W PRL. Wiedział, że jego nazwisko znajduje się na tzw. liście Wildsteina, ale nawet nie dopuszczał myśli, że to o niego chodzi. Do czasu kiedy teść, mocno już starszy pan, oświadczył, że nie chce, aby Jan bywał w jego domu, skoro wyszło szydło z worka. Byłeś esbekiem, twierdził teść, niszczyłeś ludzi, może i mnie szpiegowałeś.

Jan dowiedział się, że życzliwi donieśli teściowi, iż zięć figuruje na liście esbeków, gdzie obowiązuje prosty klucz. Jeżeli przy nazwisku numer identyfikacyjny zaczyna się od jednego zera, oznacza funkcjonariusza organów bezpieczeństwa PRL. Dwa zera informują, że mamy do czynienia albo z kapusiem, albo z ofiarą systemu. Przy nazwisku Jana widniało jedno zero. W rodzinie doszło do rozłamu.

Jan wystąpił do IPN o materiały na swój temat. Okazało się, że znalazł się w gronie funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa państwa w latach 1944–90 tylko dlatego, że przez rok pracował w szpitalu MSW jako sanitariusz na oddziale ginekologicznym.

Przy nazwisku nieżyjącej już matki Grzegorza też figurowało jedno zero. Grzegorz mamę słabo pamiętał, bo zmarła, jak miał cztery lata, ale był pewien, że nie miała nic wspólnego z SB. Zatrudniało ją w czasach PRL Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – ale jako sprzątaczkę. Próbował wyjaśniać to znajomym, ale ci się tylko uśmiechali. Grzegorz poczuł się upokorzony i bezradny. Nie wiedział, jak przekonać innych, że mama nie była esbecką wtyką. Nawet żona z powątpiewaniem spytała: to dlaczego jej teczka jest w IPN, skoro tylko sprzątała?

Znalezienie się w zasobach archiwalnych IPN stygmatyzuje. W wielu przypadkach to brzmi jak wyrok, chociaż bez sądu. Bo przecież ustawa określa jasno, że IPN powołano, aby ewidencjonował, opracowywał, udostępniał i publikował dokumenty organów bezpieczeństwa państwa wytworzone między 22 lipca 1944 r. a 31 lipca 1990 r., dotyczące zbrodni nazistowskich i komunistycznych oraz represji z przyczyn politycznych, których dopuścili się funkcjonariusze organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości oraz ich współpracownicy. Dokumenty żadnych przypadkowych osób, co przecież jasno wynika z zapisów ustawy, nie mogą być archiwizowane w IPN, a ich teczki nie mogą być nikomu udostępniane. Z ustawy wynika też, że IPN ma obowiązek chronić dane osobowe osób, których nazwiska znalazły się w zgromadzonych dokumentach, a które to osoby nie były funkcjonariuszami aparatu represji PRL, ich współpracownikami oraz ich ofiarami. Skoro więc Instytut przechowuje i udostępnia teczki dotyczące Jana czy matki Grzegorza, to musi oznaczać, że osoby te były kimś innym niż tylko sanitariuszem czy sprzątaczką. Przecież poważna państwowa instytucja, stojąca na straży prawdy historycznej, nie łamałaby ustawy.

Funkcjonariusz pod przykrywką

Twierdzę, na własnym przykładzie, że Instytut Pamięci Narodowej łamie ustawę. Proszę czytelników o wybaczenie, że zajmę się moją osobistą sprawą, ale uważam, że ponieważ dotyczy wielu osób w podobnej sytuacji (np. wspomnianych wyżej Jana i Grzegorza), nie jest to historia jednostkowa.

Po moim artykule o książce „Resortowe dzieci. Służby”, która powstała w oparciu o archiwa IPN, zastępca dyrektora Biura Prezesa IPN Andrzej Arseniuk przysłał do redakcji list, z którego wynikało, że skoro jestem w sporze prawnym z tą instytucją, nie powinienem o niej pisać, bo – jak wynikało z kontekstu – nie będę obiektywny. To poważny zarzut, dlatego wyjaśniam, że nie jestem przeciwnikiem IPN. Uważam, że Instytut jest potrzebny, a prace naukowe wielu historyków związanych z IPN są niezwykle wartościowe. Domagam się jedynie respektowania praw osób krzywdzonych przez tę placówkę.

Moje nazwisko znalazło się na tzw. liście Wildsteina. Numer ewidencyjny zaczynał się od jednego zera, znaczy funkcjonariusz. Poprosiłem znanego dziennikarza, który zbierał materiał do książki i korzystał z dokumentów zgromadzonych w IPN, aby wystąpił o udostępnienie mu teczki osoby noszącej moje imię i nazwisko. Otrzymał ją już po tygodniu. Z opisu wynikało, że wcześniej z tej teczki korzystali inni dziennikarze: Dorota Kania i Maciej Marosz (oboje z „Gazety Polskiej”, współautorzy serii „Resortowe dzieci”). Teczka dotyczyła nie jakiegoś innego Piotra Pytlakowskiego, ale mnie osobiście. Były to akta osobowe salowego (w oryginale: salowej) oddziału neurologicznego Centralnego Szpitala Klinicznego MSW. Podanie o pracę, kwestionariusz osobowy, krótki życiorys, prośba o rozwiązanie umowy o pracę i opinia. Wstyd przyznać, ale opinię wystawiono mi pozytywną: życzliwy dla pacjentów, z obowiązków wywiązywał się należycie. Koniec.

Byłem przez niecałe trzy miesiące 1972 r. sanitariuszem na etacie salowej. Nie dostałem się wówczas na studia i podjąłem pierwszą z brzegu pracę, aby doczekać do kolejnego terminu egzaminów. Szpital MSW szukał ludzi, a że zlokalizowany był blisko mojego osiedla, nie wahałem się, kiedy jeden z kolegów zaproponował, abyśmy się tam zaczepili. Po kwartale rzuciłem to zajęcie, głównie dlatego, że na neurologii, gdzie mnie skierowano, leżeli chorzy na raka mózgu i osoby po wylewach. Umierali na moich oczach. Nie mogłem się z tym stresem oswoić. Nigdy nie sądziłem, że po latach szpitalna salowa może być sklasyfikowana w kategorii funkcjonariuszy aparatu represji PRL. Mylić się jest rzeczą ludzką.

Być może oswoiłbym się z myślą, iż jako salowa uczestniczyłem w procederze nazwanym zbrodnią komunistyczną, gdyby nie publikacje na mój temat, bazujące na aktach personalnych salowego Pytlakowskiego udostępnianych przez IPN. Wypisywano straszliwe bzdury (m.in. w „Gazecie Polskiej” oraz w książkach „Resortowe dzieci. Media” i „Media wobec bezpieki”). Wynikało z tych tekstów, że etat salowej to przykrywka, w gruncie rzeczy byłem ukrytym funkcjonariuszem wypełniającym jakieś tajne zadania. Z autorami tych dzieł spotkałem się w sądzie. W efekcie musieli mnie publicznie przeprosić i zapłacić stosowne kwoty. Adwokat Paweł Zieliński podjął się jeszcze jednego zadania. Wystosował w moim imieniu wniosek do IPN o usunięcie z archiwum tej instytucji, a tym samym zaprzestanie udostępniania akt dotyczących mojej skromnej osoby. Stąd twierdzenie dyr. Andrzeja Arseniuka o moim sporze prawnym z IPN.

Winne Biuro „C”

Mec. Zieliński uzasadniał swój złożony w sierpniu 2014 r. wniosek faktem, że szpital MSW nie podlegał Służbie Bezpieczeństwa, nie został po 1990 r. rozwiązany jako podmiot wchodzący w skład szeroko rozumianego aparatu represji, nie ma więc podstaw prawnych, aby dokumenty dotyczące jego klienta, czyli Piotra Pytlakowskiego, były archiwizowane i udostępniane osobom trzecim. Tym bardziej że w archiwach IPN nie przechowuje się i nie udostępnia na przykład akt funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej zatrudnionych po 14 grudnia 1954 r. Skoro nawet MO nie jest w rozumieniu ustawy organem bezpieczeństwa państwa komunistycznego, tym bardziej takim organem nie jest resortowy szpital, a salowe i sanitariusze nie mogą być uważani za funkcjonariuszy.

IPN w połowie września 2014 r. poinformował: „Odpowiedź zostanie udzielona w terminie do dnia 15 października 2014 r. po przeprowadzeniu pełnej analizy przedstawionej sprawy”. Analiza musiała być bardzo dokładna, bo terminy przekroczono. 21 października wpłynęło kolejne pismo powiadamiające, iż „wobec pozyskania przez IPN dodatkowych informacji w przedmiotowej sprawie” odpowiedź zostanie udzielona do 3 listopada 2014 r. Faktycznie, tego dnia nadeszło pismo z IPN, ale nie spełniało wymogów formalnych – nie było w sensie prawnym decyzją prezesa IPN o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku. Tym samym nie dawało możliwości zaskarżenia. Dlatego 14 listopada mec. Zieliński złożył u prezesa IPN zażalenie na bezczynność jego podwładnych oraz wezwanie do usunięcia naruszenia prawa, polegającego na uporczywym nierozpoznawaniu wniosku.

10 grudnia 2014 r. prezes IPN dr Łukasz Kamiński wreszcie odpowiedział. Zgodził się, że szpital nie był organem bezpieczeństwa państwa, a Piotr Pytlakowski nie był funkcjonariuszem tych organów. Ale wniosek o usunięcie akt uznał za niezasadny, po tym bowiem, jak Pytlakowski zrezygnował z pracy w szpitalu, dokumentację dotyczącą jego zatrudnienia przekazano do archiwum resortu w Biurze „C” MSW. A to Biuro było organem bezpieczeństwa PRL. Zgodnie z ustawą, jak uzasadniał prezes, archiwizacji w IPN podlegają nie tylko dokumenty wytworzone przez organy bezpieczeństwa (używając tej terminologii, dział kadr szpitala, który wytworzył dokumenty, nie był – jako się rzekło – takim organem), ale też zgromadzone i przechowywane przez organy, a takim było Biuro „C”. Stwierdzenia o niezasadności wniosku o usunięcie danych osobowych Piotra Pytlakowskiego nie można zaskarżyć, bo prezes w związku z brakiem odpowiedniego przepisu w ustawie o IPN nie może wydać decyzji o odrzuceniu wniosku. Jedyne, co może, to poinformować, że danych Pytlakowskiego nie usunie. W lutym 2015 r. prezes wydał jednak decyzję (nr 184/15) o umorzeniu sprawy. Adwokat, zgodnie z prawem, się od niej odwołał.

Skarga do Europy

Według logiki prezesa sam fakt przechowywania akt osobowych byłego pracownika szpitala przez organ bezpieczeństwa państwa jest wystarczającym powodem, aby jego teczkę traktować jako dokumenty funkcjonariusza aparatu represji i udostępniać chętnym, którzy, jak w moim przypadku, wykorzystują to do szkalowania i poniżania, powołując się przy tym na źródło, czyli IPN. W ustawie, na którą tak chętnie powołuje się prezes Kamiński, jest mowa o dokumentach „wytworzonych oraz gromadzonych” przez organy bezpieczeństwa państwa. Gromadzenie wynika więc z wytworzenia, nie jest działaniem niezależnym. Gdyby ustawodawca chciał, aby sam fakt przechowywania dokumentów był powodem, by obywatel mający nieszczęście wczesnego urodzenia trafiał do obiegu publicznego za pośrednictwem IPN, użyłby sformułowania o dokumentach „wytworzonych albo gromadzonych”. Potwierdzi to każdy językoznawca, wbrew opinii prezesa i jego prawników.

Wymiana korespondencji trwa nadal. Mec. Paweł Zieliński zapowiada, że w razie zamknięcia w tej sprawie drogi prawnej w Polsce złoży skargę w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Wspomniani na wstępie Jan oraz Grzegorz czekają na rozstrzygnięcie mojej sprawy, bo od tego zależą kroki, jakie sami podejmą.

PS Korzystając z tej drogi, proszę o kontakt wszystkich, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji.

Polityka 28.2015 (3017) z dnia 07.07.2015; Społeczeństwo; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Zbrodnicza salowa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną