Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Manewrowi, okładkowi i zadaniowani

Policyjni informatorzy: kim są, jak żyją?

Prawo mówi, że współpracownik jest dobrem chronionym jak twierdza. Prawo mówi, że współpracownik jest dobrem chronionym jak twierdza. Julian Hibbard / Getty Images
Kto współpracuje ze służbami i policją, kto informuje, czasem denuncjuje albo donosi? I co dostaje w zamian? To najbardziej skrywany fragment pracy operacyjno-rozpoznawczej, a jednocześnie najbardziej frapujący.
Centrala ABW w WarszawieLukasz2/Wikipedia Centrala ABW w Warszawie

Po ujawnieniu, że Marek Falenta, biznesmen od afery taśmowej, współpracował jednocześnie z ABW, CBA i CBŚ, padło pytanie, jak to możliwe, że służby tak mało wiedzą o swoich informatorach. ABW nie wiedziało, że jej kontakt osobowy był wykorzystywany przez CBA i na odwrót. To wymarzona sytuacja dla kogoś, kto pod pozorem współpracy, napuszczając jedne służby na drugie, chce robić własne biznesy, lawirować, uzyskiwać ochronę swoich interesów, a w zamian wrzucać nieistotne informacje, bez możliwości ich procesowego wykorzystania. Nie wiemy, czy Marek Falenta miał właśnie taki know-how wykorzystania współpracy z organami bezpieczeństwa. Wiemy natomiast, że takie sytuacje z innymi informatorami służb i policji są na porządku dziennym. I służby, nawet wiedząc o złej woli swojego źródła, przymykają na manipulacje oczy. Dlaczego? Bo nawet z nieefektywnym źródłem warto podtrzymywać kontakt, pisać notatki ze spotkań, tworzyć raporty i utrzymywać fikcję – to poprawia statystykę, bo posiadanie agentury to jedno z kryteriów wewnętrznych ocen.

Dwa deale Jana K.

Jan Kowalski (dane zmienione) od lat był osobowym źródłem informacji (tzw. OZI) policjantów z pionu operacyjnego. W trakcie współpracy spotykał się z oficerami UOP (potem ABW). To on dotarł do nich, zaproponował usługi. Kiedyś był jednym z czołowych hazardzistów, bywalcem kasyn, a w czasach PRL organizatorem nielegalnych salonów gry. Znał wszystkich, których trzeba było znać. Pożyczał pieniądze na procent, głównie innym hazardzistom. – Dawniej byli bardziej honorowi, oddawali długi – wspomina. – Potem się znarowili.

To właśnie kłopoty ze ściąganiem należności spowodowały, że postanowił poszukać dodatkowego wsparcia ze strony UOP. Zawarł dwa deale. Pierwszy z policją, drugi ze służbą specjalną. Założono mu dwie teczki, dostał dwa pseudonimy, działał na dwa fronty. – Sprzedawałem wiedzę o ludziach z kasyn. Kto bywa, skąd ma pieniądze. Dla tamtych to było ciekawe, bo naprawdę ważni ludzie grali o wysokie stawki – opowiada. – Często za wysokie, jak na ich oficjalny stan posiadania. Ale nie o wszystkich donosiłem. Kilku wręcz chroniłem.

Kłopoty z opornymi dłużnikami skończyły się jak ręką odjął. Poszła fama, że z Kowalskim lepiej nie zadzierać, bo ma mocne plecy. Ale plecy chciały być jeszcze mocniejsze i Kowalski dostał propozycję nie do odrzucenia. Miał pożyczyć pieniądze bossowi jednego ze stołecznych gangów (dalej: Boss). – Wiedziałem, że tamten nie odda mi forsy, nie miał takiego zwyczaju. Ale mój pies się uparł. Pożyczysz i o resztę się nie martw, przekonywał.

Kowalski domyślał się, w jakim celu został – jak mówią służby – zadaniowany. Bossa postanowiono zwerbować do współpracy. Pożyczka miała być przekonującym argumentem. Suma była pokaźna, Kowalski w duszy aż jęczał, kiedy wypłacał Bossowi gotówkę. A już prawdziwy jęk wydał na wieść, że krótko potem Bossa zastrzelono. W mediach tę śmierć skwitowano: padł ofiarą gangsterskich porachunków. – Pieniądze straciłem, przecież nie pójdę do wdowy, aby rozliczyła dług męża. Obiecywano, że dostanę zwrot całej sumy z funduszu operacyjnego, ale wypięli się na mnie. Kiedy domagałem się przestrzegania umowy, mój agent spytał: Masz to na piśmie? – relacjonuje. – Nie miałem.

Dlatego zdecydował, że urwie się z podwójnej smyczy. Przestał chodzić na spotkania zarówno z policjantem, jak i z oficerem (już ABW, po przekształceniu z UOP), nie odbierał telefonów. Z zemsty opowiedział o wszystkim dziennikarzowi. Po pewnym czasie z kolei on padł ofiarą zemsty. W kasynach rozeszła się pogłoska, że Kowalski to uchol. Donosisz, jesteś tu spalony, kolego – poinformował go znajomy od ruletki. – To zabawne – ocenia Kowalski. – Przecież w tym środowisku co drugi był i pewnie nadal jest konfidentem. To sposób na przetrwanie. Ale świnią zrobiono tylko mnie.

Do dzisiaj nie wie, kto go wystawił – policjant czy agent ABW. Jednego jest pewien, zrobiono to, łamiąc procedury, bo prawo mówi, że współpracownik jest dobrem chronionym jak twierdza. Jego dane osobowe, adres, informacje o nim i rodzinie mają po wsze czasy być tajne, ale na nim też, pod rygorem kary, spoczywa obowiązek zachowania w tajemnicy danych funkcjonariuszy, z którymi się kontaktował.

Dla przygody, dla kasy

Wokół służb krąży wielu rozgoryczonych i w subiektywnym odczuciu skrzywdzonych OZI. Aleksander Gawronik, były senator i biznesmen (dzisiaj z zarzutem podżegania do zabójstwa poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary), zanim został w 2004 r. skazany za wyłudzenie, żalił się niżej podpisanemu, że służby wystawiły go na cel gangsterom z grupy pruszkowskiej. Cała wierchuszka gangu nachodziła Gawronika w jego warszawskim biurze przy ul. Zielnej, domagając się spłaty rzekomego długu (pieniądze miał pożyczyć od Pershinga, który już wtedy nie żył). Biznesmen zwrócił się po pomoc do CBŚ i UOP. Podjął współpracę na dwa fronty. Zlecono mu, aby negocjował z gangsterami, wszystko miała nagrywać kamera ukryta w telewizorze w jego sali konferencyjnej i bezpośrednio transmitować do oficerów prowadzących. Nie wiadomo, czy były kłopoty na łączach czy, jak podejrzewał Gawronik, służby go zdradziły – gangsterzy nadal bezkarnie przychodzili jak do siebie, grozili i wymuszali. Pieniędzy im nie dał, bo już wówczas był goły. Tak przynajmniej twierdził.

Ten przypadek to typowe nawiązanie współpracy ze strachu. Inną motywację miał policyjny informator Igor Pikus, Białorusin. Został, jak to się mówi, kontaktem osobowym w zamian za ochronę przed wydaniem go niemieckiej prokuraturze, która ścigała obywatela Białorusi m.in. za gwałt. Kilka lat później zginął podczas obławy w podwarszawskiej Magdalence, ale zdążył jeszcze wraz z Robertem Cieślakiem przyczynić się do śmierci dwóch policyjnych antyterrorystów.

Kierowca pewnego warszawskiego biznesmena, prowadzącego interesy z osławionym Henrykiem Niewiadomskim ps. Dziad, został zwerbowany do współpracy przez policjantów z komendy na Pradze. Jego motywem była chęć przeżycia przygody. Miał informować o poczynaniach Dziada. Poczuł się jak James Bond, w końcu we własnym mniemaniu wypełniał najważniejszą misję w swoim życiu. Z Dziadem nawet się zaprzyjaźnił, bywał u niego w domu, poznał jego rodzinę. O wszystkim składał meldunki. Także o kontaktach Dziada z politykami. Rozczarowało go, że owoce jego działań nie zostały wykorzystane. A jeszcze bardziej, że nie zapłacono mu obiecanej nagrody.

Co drugi gangster z grupy pruszkowskiej miał w życiorysie epizod współpracy albo z policją, albo (jak Pershing) ze służbami specjalnymi. Albo i z policją, i ze służbami. Późniejszy świadek koronny Jarosław S. ps. Masa od 1994 r. przez sześć lat był OZI słynnego warszawskiego policjanta Piotra Wróbla. W zamian przymykano oczy na jego sprawy, a on mógł opowiadać wspólnikom, że ma newsy z pierwszej ręki, czyli od własnego psa. W gruncie rzeczy były to informacje kontrolowane, czyli dezinformacje. Gangsterzy zostają konfidentami głównie, aby móc korzystać z bezkarności, a przy okazji topić konkurencyjne gangi. Niektórzy, jak Masa, twierdzą, że od dziecka marzyli o pracy w policji i tylko zły przypadek pokierował ich losem w przeciwną stronę. Teraz nadrabiają zaległości.

Tylko jeden z naszych rozmówców, niski szczeblem w grupie wyłudzającej kredyty i samochody leasingowane, ujawnił, że głównym powodem, dla którego zgodził się donosić, były pieniądze. – Co tu owijać w bawełnę, bez kasy milczałbym jak grób, człowiekowi musi się opłacać, żeby zostać kablem – oświadczył.

Dostawał nieduże stawki, po 200, 300 zł za meldunek, ale nie miał dużych wymagań. Do tego czasem obiady w dobrych knajpach i niezły alkohol. To go całkowicie zadowalało. Grupa, na którą donosił, została rozbita, a nasz rozmówca stracił małe, bo małe, ale stałe dochody. To go frustruje.

Ucho kręcące psem

Według funkcjonariuszy Policji, Straży Granicznej, Służby Celnej i Centralnego Biura Antykorupcyjnego, uczestniczących w badaniu ankietowym przeprowadzonym przez kryminologa dr. Zbigniewa Raua na przełomie lat 2013–14, najistotniejszym czynnikiem pozyskiwania osobowych źródeł informacji są pieniądze, którymi opłaca się konfidentów. Inna ważna metoda to użycie materiałów obciążających (inaczej mówiąc – szantaż).

Badani, pytani o czynniki utrudniające pozyskiwanie informatorów, przede wszystkim wskazali na strach i obawę przed zemstą grupy przestępczej. Ale drugim w kolejności powodem jest według nich niewiara w dochowanie tajemnicy przez pozyskującą służbę.

Bez OZI, jak uważają uczestniczący w badaniu, praca operacyjna nie może być skuteczna. Ale dr Rau uważa, że skuteczność działań operacyjno-rozpoznawczych jest coraz mniejsza, czy to z OZI czy bez nich. Niskie efekty procesowe tych działań to efekt braku odpowiedniej ustawy. W Polsce dziewięć instytucji ma uprawnienia do wykonywania czynności operacyjno-rozpoznawczych (prowadzenia agentury, operacji specjalnych, stosowania kontroli operacyjnej, czyli np. podsłuchiwania), ale każda ze służb korzysta z własnej ustawy lub rozporządzenia. Nie ma jednolitego aktu prawnego ustalającego jasne zasady dla wszystkich w tej branży. To powoduje, że funkcjonariusze często poruszają się na granicy prawa i są narażeni na zarzut o przekroczenie uprawnień. Prace nad jednolitą ustawą trwają od wielu lat, ale finału nie widać, bo służby nie potrafią dogadać się ze sobą. Najmniej zainteresowana taką ustawą jest ABW, która z racji obowiązującej ją klauzuli najwyższej poufności nie musi się obawiać oskarżeń o przekraczanie prawa. Nie ujawnia bowiem niczego o metodach swojej pracy, nie wiadomo więc, czy popełnia błędy i jakie. Na wszelki wypadek ABW odmówiła nawet udziału we wspomnianym anonimowym badaniu.

ABW utajnia nawet nazewnictwo. Na nasze pytanie, jak określani są współpracownicy tej służby, odmówiono odpowiedzi. Przyjmijmy więc, że podobnie jak w innych służbach korzysta się z usług OZI lub POZI (poufne osobowe źródła informacji), osoby współpracującej, agentów manewrowych i kontaktów służbowych. Osoby stale współpracujące to tzw. źródła okładkowe, czyli źródła zarejestrowane, posiadające swoje teczki. Agent manewrowy może być zadaniowany do specjalnych działań.

Dr Krzysztof Horosiewicz, inspektor policji i pracownik naukowy Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie, w swojej pracy „Zagrożenia towarzyszące współpracy policjantów z osobowymi źródłami informacji” jako zaletę pracy ze źródłami wymienia możliwość prowadzenia przy pomocy OZI działań ofensywnych. Źródło może bowiem przejmować inicjatywę i wpływać na bieg zdarzeń w sposób pożądany dla policji. Na tym właśnie polega zadaniowanie agenta.

Ale dr Horosiewicz wskazuje też na zagrożenia. Źródła mogą próbować instrumentalnie wykorzystywać policję, aby coś sobie załatwić. Mogą na przykład uzyskiwać wiedzę o działaniach policji i dzielić się nią z grupą przestępczą, manipulować lub ukrywać istotne informacje. Inaczej mówiąc, mogą być uchem, które kręci psem.

Konfidenci obrotowi

Nie wiemy, czy Marek Falenta był zadaniowany. Według naszych rozmówców prawdopodobnie nie był stałym zarejestrowanym źródłem informacji, czyli agentem okładkowym, ale informatorem doraźnym, kontaktem osobowym. Miał wiedzę o mechanizmach rynku handlu rosyjskim węglem, miał też własne interesy w tej branży, o które aktywnie się starał. Co ważne, to nie służby wystawiły go publicznie jako swego informatora, ale sam to ujawnił.

Brak jednolitej ustawy o pracy operacyjnej powoduje, że podobni do biznesmena od podsłuchów współpracownicy służb mogą być jednocześnie na stanie ABW, CBA i siedmiu innych instytucji. Nie ma żadnego centralnego rejestru, a służby same z siebie nie wymieniają się poufnymi informacjami. Żyją ze swoich konfidentów, czerpią wiedzę i nawet nie są w stanie zweryfikować, z kim dzielą swoje źródła.

***

Korzystałem m.in. z książki „Przestępczość w XXI wieku”, pod red. Emila Pływaczewskiego, Wojciecha Filipkowskiego i Zbigniewa Raua.

Polityka 32.2015 (3021) z dnia 04.08.2015; Społeczeństwo; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Manewrowi, okładkowi i zadaniowani"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną