Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Pielęgniarka zamiast kamery

Dr Paweł Waszkiewicz o tym, jak mądrze zapobiegać przestępczości

„Poza garażami i parkingami wielopoziomowymi nigdzie nie udało się ustalić związku między montażem kamer a spadkiem liczby przestępstw”. „Poza garażami i parkingami wielopoziomowymi nigdzie nie udało się ustalić związku między montażem kamer a spadkiem liczby przestępstw”. Hustvedt / Wikipedia
Rozmowa z dr. Pawłem Waszkiewiczem o tym, dlaczego programy zapobiegania przestępczości nie działają, i co zrobić, by było inaczej.
„Kamery montowane są wysoko, obraz jest ziarnisty, a gdy do tego sprawca ma czapkę, okulary czy szalik, identyfikacja jest bardzo trudna”.Paweł Waszkiewicz „Kamery montowane są wysoko, obraz jest ziarnisty, a gdy do tego sprawca ma czapkę, okulary czy szalik, identyfikacja jest bardzo trudna”.
Paweł Waszkiewicz – doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu WarszawskiegoAD Paweł Waszkiewicz – doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego

Joanna Podgórska: – Twierdzi pan, że na przełomie XX i XXI w. bezpieczeństwo stało się towarem. Dlaczego?
Dr Paweł Waszkiewicz: – To zjawisko ma kilka wymiarów. Po pierwsze, powstał potężny rynek dostarczycieli takich usług, zarówno prywatnych, jak i instytucji państwowych, których oficjalnym zadaniem jest zapewnianie bezpieczeństwa. Tę podaż kształtuje rosnący popyt na usługi agencji ochroniarskich i detektywistycznych, rynek przeróżnych zabezpieczeń, alarmów, systemów monitoringu wizyjnego. Tego typu systemy działają już nie tylko na ulicach, w sklepach czy na stacjach benzynowych, ale nawet w przedszkolach, by rodzice mogli na odległość śledzić, co się dzieje z ich dziećmi. Sektor państwowy też bardzo się rozszerza. Widać to po liczbie pączkujących trzyliterowych instytucji i służb. W ich domenie znajduje się coraz więcej zadań i mają coraz więcej uprawnień. W Polsce niemal każde ministerstwo już ma lub chce mieć przynajmniej jedną służbę quasi-policyjną. To trend ogólnoświatowy. W Stanach Zjednoczonych liczba organów ścigania przekracza już sto, i to tylko na poziomie federalnym.

Czy rosnąca liczba agencji to efekt tego, że bezpieczeństwo jest także towarem politycznym?
Według mnie tak. Umowny koniec XX w. i atak na wieże WTC w Nowym Jorku sprawiły, że stało się nim bardziej niż kiedykolwiek. Duża część przemysłu, który w świecie zachodnim przed 1989 r. i rozpadem ZSRR produkował na potrzeby militarne, bardzo szybko przekwalifikowała się na dostarczanie usług podmiotom prywatnym i cywilnym. To wypełniło próżnię po zniknięciu wroga zewnętrznego w postaci bloku wschodniego. Ale jest to paradoks, bo w tym okresie liczba przestępstw w świecie zachodnim i tak spadała. Ten strach i popyt na bezpieczeństwo zostały w znacznym stopniu wykreowane.

Przez kogo? Przez media, które karmią się złymi wiadomościami?
Jestem daleki od szukania jednego odpowiedzialnego. Oczywiście w mediach stopniowo przybywało tego typu materiałów. Te dwie osie się przecinają: z jednej strony spadająca liczba przestępstw, a z drugiej rosnąca liczba newsów dotyczących przestępczości we wszelkiego rodzaju mediach. Są kanały telewizyjne, które zajmują się wyłącznie tym. A materiałów dostarczają im m.in. systemy monitoringu. To atrakcyjne dla mediów materiały – brutalne, drastyczne obrazki, w dodatku za darmo. Nie trzeba nawet wysyłać ekipy z kamerą. W każdym społeczeństwie, jakkolwiek by było spokojne, zdarzają się przestępstwa. Nawet z najmniejszej ich liczby można wybrać tyle, by zapchać jakoś ramówkę.

A na to wykreowane w mediach poczucie zagrożenia czują się w obowiązku reagować politycy.
To są tzw. szeryfowie, którzy po części odpowiadają na to zapotrzebowanie, a po części sami je kreują. I to nie jest tylko domena polityków prawicowych. Gdy ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński, prof. Jan Widacki przeprowadził bardzo ciekawą analizę, z której wynikało, że w ciągu kilku miesięcy w Polsce wzrosło poczucie zagrożenia, mierzone obiektywnymi metodami. A w tym samym czasie spadała liczba rejestrowanych przestępstw. Według niego – i ja się z nim zgadzam – odpowiadała za to praktycznie codzienna obecność ministra sprawiedliwości komentującego w mediach niemal każde poważniejsze przestępstwo. A w 40-milionowym kraju przecież codziennie można znaleźć zabójstwo, napad, zgwałcenie czy rozbój, które wywołają emocje. W ten sposób kreowany jest obraz świata niebezpiecznego, w którym strach wyjść na ulicę, bo szaleją tam przestępcy. Określanie sprawców przestępstw w sposób odczłowieczony wzmaga jeszcze poczucie zagrożenia.

Ma pan na myśli tzw. ustawę o bestiach, która pozwala dożywotnio izolować na przykład seryjnych zabójców po zakończeniu wyroku?
„Ustawa o bestiach” to świetny przykład na to, jak także centrowe czy liberalne partie reagują na zagrożenia. Nawiasem mówiąc, prawdopodobieństwo, że mieszkaniec Polski stanie się ofiarą zabójstwa popełnionego przez seryjnego sprawcę, jest mniejsze niż trafienia szóstki w lotto. Nie twierdzę, że wszyscy politycy robią to cynicznie. Pewnie w większości przypadków wierzą w to, co robią, ale efektem ich działań jest wywołanie paniki moralnej. Jak w przypadku „ustawy o bestiach” zupełnie bezsensownej, bo dotyczyła dwóch sprawców w skali kraju. To sprzeczne ze wszelkimi zasadami legislacji, których uczymy studentów prawa już od pierwszego roku.

„W traktacie o dobrej prewencji kryminalnej” pisze pan, że żyjemy w najbezpieczniejszym ze światów; że nigdy jeszcze w historii nie było tak bezpiecznie jak dziś. Naprawdę?
Tak. Mimo że żyjemy w poczuciu zagrożenia. Jest w psychologii tzw. cebulowa teoria szczęścia autorstwa prof. Janusza Czapińskiego, zgodnie z którą najgłębszą warstwą jest wola życia, która pozwala nie załamywać się nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. Ponadto idealizujemy w pamięci obraz przeszłości, wypieramy jej najgorsze momenty, co pozwala zachować nam zdrowie psychiczne. Dlatego przeszłość łatwo ulega mitologizacji. Weźmy przykład powstania warszawskiego. Wielu jego uczestników opisuje, że to był wspaniały czas, a przecież to były 63 dni piekła, gdy ludzie głodowali, cierpieli, ginęli. To pamięć euforii po latach, bo ludzie tak to wolą wspominać. Na podobnej zasadzie idealizujemy plemienne światy szlachetnych dzikusów czy idylliczną codzienność średniowiecznych miast. Dzieci szanowały dorosłych, złodziejom ucinało się ręce i wszystko grało. Badania archeologiczne i antropologiczne pozwalają określić odsetek osób, które zginęły wskutek działań osób trzecich. W każdej społeczności, bez względu na to, czy mówimy o Słowianach, plemionach Afryki czy Azji, odsetek ofiar zabójstw był nieporównywalnie większy niż dzisiaj. W społecznościach pierwotnych czy w średniowieczu ok. 20 proc. ludzi ginęło z rąk osób trzecich. Gdyby przełożyć to na bardziej współczesne realia, konflikty XX w. pochłonęłyby nie 100 mln ofiar, ale 2 mld. Wniosek jest optymistyczny – cywilizujemy się.

Czy dlatego, według pana, większość realizowanych współcześnie programów prewencji kryminalnej to absurd?
Nie, one po prostu nie działają. Gdy rzetelnymi, naukowymi metodami przebadać ich skutki, okazuje się, że nie mają większego wpływu na rzeczywistość. Łącznie ze słynnym programem „Zero tolerancji”, zainicjowanym przez komisarza Williama Brattona i burmistrza Rudolpha Giulianiego w Nowym Jorku. Nie tylko nie przynosi efektów, ale dodatkowo może powodować szkody w postaci obrażeń ciała lub nawet śmierci osób cywilnych, bo policja interweniuje zbyt brutalnie.

Ale przecież w latach 90. w Nowym Jorku zrobiło się bezpieczniej pod rządami burmistrza Giulianiego.
W tym czasie rzeczywiście statystyki się poprawiały, ale nie można tego wyrywać z kontekstu, bo zaczęły się poprawiać jeszcze za poprzedniego burmistrza. Co więcej, poprawiały się we wszystkich dużych amerykańskich miastach; w niektórych nawet bardziej niż w Nowym Jorku, mimo że polityka „Zero tolerancji” nie była tam realizowana. Co oznacza, że nie był to efekt tej polityki.

Ówczesny spadek przestępczości próbowano tłumaczyć wyrokiem w sprawie Roe vs. Wade z 1973 r., który dał kobietom w USA pełny dostęp do aborcji. Nie urodziło się pokolenie niechcianych dzieci, które w latach 90. weszłoby w dorosłość.
To ciekawa i przewrotna koncepcja, ale gdy się ją głębiej przeanalizuje, wygląda na to, że jest chybiona. Z prawa do aborcji skorzystało wówczas dużo więcej kobiet z klasy średniej niż z klas najniższych. A w konflikt z prawem w USA znacznie częściej wpadają osoby z klas najuboższych. To nie aborcja stała za spadkiem przestępczości. Taki był trend, wynikający pewnie z dobrego stanu gospodarki i zmian cywilizacyjnych.

Krytykuje pan również te programy, które mają prowadzić do spadku przestępczości poprzez tworzenie bezpiecznej przestrzeni, specjalne projektowanie osiedli, ulic, otoczenia. To też nie działa?
Zanim dokładniej się tym zająłem, CPTED, czyli Crime Prevention throug Enviromental Design (zapobieganie przestępczości poprzez kształtowanie przestrzeni), wydawał mi się bardzo atrakcyjną metodą; bliskim mi ideowo miękkim sposobem ingerencji. Jest to jeden z popularniejszych dziś nurtów prewencyjnych po obu stronach Atlantyku. Gdy czyta się artykuły na ten temat, na początku wszystko się zgadza. Przemawiają do wyobraźni, są logiczne. Ale gdy zaczyna się szukać głębiej, okazuje się, że sama ta koncepcja jest wewnętrznie sprzeczna. Albo należy zwiększać przejrzystość i transparentność terenów, albo je zamykać i blokować. A te wątki pojawiają się jednocześnie.

Faktycznie fajnie i prosto to brzmiało, że im więcej pięter w bloku, tym większy odsetek przestępstw.
CPTED przypomina trochę poszukiwania Świętego Graala. Zbudujemy w określony sposób środowisko mieszkalne, a ludzie będą zachowywać się lepiej i nie będą popełniali przestępstw. Gdyby się okazało, że jest pod tym względem różnica między 10- a 8-piętrowym blokiem, bylibyśmy w domu. Niestety, to nie takie proste. Kolejny problem z programem CPTED jest taki, że skupia się wyłącznie na sprawcach zewnętrznych, pomijając sprawców lokalnych. A około 50 proc. rejestrowanych przestępstw jest popełnianych przez samych mieszkańców. Dopiero CPTED drugiej generacji włączył do programu czynnik społeczny, ale to nie rozwiązuje problemów samej koncepcji, bo jej definicja jest kompletnie niejasna. Dla mnie całkiem niezrozumiałe było dołączenie do tego wszystkiego jeszcze ekologii, chyba wyłącznie w celach marketingowych. Dziś każde działanie może być określane jako CPTED, bez względu na to, czy jest związane z przestępczością czy nie. A rynek certyfikatów CPTED świetnie się kręci. Policja brytyjska wydaje je deweloperom za darmo. W niektórych krajach trzeba za nie płacić, podobnie jak za udział w szkoleniach. Świetny biznes. Nie twierdzę, że ci, którzy je sprzedają, robią to ze świadomością, że CPTED nie działa, jak handlujący leczniczymi kołdrami. Oni w to wierzą, ale to nie zmienia faktu, że program nie działa.

Z pana badań wynika, że także całkiem niepotrzebnie obwieszamy miasta kamerami monitoringu.
Wynika to z badań prowadzonych na całym świecie: poza garażami i parkingami wielopoziomowymi nigdzie nie udało się ustalić związku między montażem kamer a spadkiem liczby przestępstw. Wielokrotnie można się spotkać z informacjami, że instalacja kamer powoduje 40- czy nawet 80-procentowy spadek przestępczości. To całkowicie bezpodstawne. Gdyby tak to działało, przestępczość byłaby w zaniku. A nie działa, bo sprawcy zazwyczaj nie kalkulują. Większość z nich to nie bohaterowie filmów sensacyjnych, drobiazgowo planujący swoje działania, tylko młodzi mężczyźni pod wpływem środków odurzających, którzy będąc w grupie rówieśniczej, często działają bezmyślnie.

Może dzięki kamerom można ich potem łatwiej zidentyfikować?
Też nie. To materiał dobry dla mediów, rzadziej dla policji, a jeszcze rzadziej dla sądu. Kamery montowane są wysoko, obraz jest ziarnisty, a gdy do tego sprawca ma czapkę, okulary czy szalik, identyfikacja jest bardzo trudna. Kilka lat temu opublikowano badania, w ilu przypadkach nagrania pomogły w identyfikacji sprawców rozbojów popełnianych w Londynie, który naszpikowany jest setkami tysięcy kamer. Okazało się, że w kilku procentach.

To frustrujące. Wyrzucamy tylko pieniądze w błoto na programy prewencyjne. Nic nie działa?
Jest wiele programów, które były bardzo dokładnie i wielokrotnie ewaluowane i badania naukowe potwierdziły ich wysoką skuteczność. Najprostszy to poprawa oświetlenia. Inny to hot spot policing, czyli szczególny rodzaj policyjnych patroli. Nie chodzi o to, by dwóch policjantów pojeździło po okolicy radiowozem. Najpierw trzeba dokładnie zidentyfikować, gdzie znajdują się miejsca niebezpieczne, i trzeba to oprzeć nie na stereotypie, ale statystyce. Patrol powinien tam przebywać około kwadransa, dobrze, gdyby funkcjonariusze weszli w interakcje z mieszkańcami, bo to buduje zaufanie. Dopóki policjanci się tego nie nauczą, mamy kłopot. A w większości znanych mi miejsc policja funkcjonuje na telefon. Jest wezwanie, to jadą. To za mało. Wreszcie programy wczesnej prewencji w rodzinie, z których sztandarowy nazywa się „partnerstwo pielęgniarek i rodzin”.

Pielęgniarki mają zapobiegać przestępczości?
To jeden z najbardziej fascynujących programów, z jakimi się zetknąłem. W czasie ciąży i kilka miesięcy po urodzeniu dziecka pielęgniarka środowiskowa składa rodzinie zagrożonej zjawiskami patologicznymi dwadzieścia kilka wizyt. Mówi o zdrowiu, uczy metod opieki i żywienia niemowląt. Uczy i przygotowuje na różne możliwości.

I to decyduje, że dziecko nie wejdzie potem na drogę przestępstwa?
Nieoczywiste, prawda? A skala wpływu tych dwudziestu paru wizyt nie tylko na życie dziecka, ale całej rodziny, jest niesłychana; można powiedzieć, nie do uwierzenia. Gdyby ewaluację przeprowadzali tylko twórcy tego programu, można by mieć zastrzeżenia. Ale ten program był wielokrotnie, w wielu miejscach i w długiej perspektywie czasowej, sprawdzany przez niezależnych badaczy. Przypadek jest wykluczony. Matki unikają w ciąży używek, dzieci rodzą się zdrowsze od tych z grupy kontrolnej, ojcowie rzadziej porzucają rodzinę. Jest znacznie mniej przypadków śmierci łóżeczkowych, które często w istocie są dzieciobójstwami. Zaczyna działać efekt śniegowej kuli. Proste początkowo korzyści, czyli lepszy stan zdrowia matki i dziecka, powodują, że w rodzinie jest lepiej, ojciec daje wsparcie i matki często decydują się na kontynuowanie edukacji. Zdobywają wyższy kapitał kulturowy, mogą wspierać swoje dzieci w tym, żeby też kontynuowały edukację. Efekty programu sprawdzano do 23 roku życia tych dzieci. Uczyły się dłużej, miały lepsze wyniki i dużo rzadziej wchodziły w konflikt z prawem. Może wynika to z tego, że nie musiały zabiegać o uwagę rodziców poprzez zachowania patologiczne. Przestawienie kilku małych elementów na początku z każdym rokiem przynosi większe efekty. Ten program to majstersztyk.

Skoro badania naukowe jasno i logicznie dowodzą, które programy działają, to dlaczego politycy wciąż stawiają na te, które nie działają?
Przeceniamy ludzką racjonalność. Poszukujemy tego, co potwierdza nasze tezy, a inne rzeczy przeoczamy. Jeżeli nasz program, w którego skuteczność wierzymy, koreluje z oczekiwanym efektem, czyli spadkiem przestępczości, to przypisujemy skutek naszym działaniom. Natomiast jeżeli przestępczość nie spada, a może nawet rośnie, stwierdzamy, że gdybyśmy nie wprowadzili programu, byłoby jeszcze gorzej. To zamknięte koło. Jako podatnik wolałbym, żeby za środki przeznaczone na prewencję opłacić wizyty pielęgniarek środowiskowych, zamiast topić pieniądze w monitoringu. Ale politycy wolą działania efektowne niż efektywne. Spektakularne akcje, które mają zaspokoić chwilowe emocje opinii publicznej, w stylu kastrujmy pedofilów albo zróbmy coś, co widać. Kamery widać. Trudno też przyznać, że wydaliśmy miliony złotych na coś, co nie działa. Powszechną praktyką jest również to, że programy typu „Bezpieczna Polska” są przygotowywane i uchwalane, a potem nic się nie dzieje. Tak jakby ogłoszenie programu miało wystarczyć za realizację. To myślenie trochę życzeniowo-magiczne. Kolejny problem to brak ewaluacji. Ocena programów prewencyjnych metodami naukowymi to raczej wyjątek niż reguła. Dlatego prewencja, która powinna opierać się na badaniach naukowych, w rzeczywistości opiera się na intuicjach czy prywatnych przekonaniach osób za nią odpowiedzialnych.

rozmawiała Joanna Podgórska

***

Paweł Waszkiewicz – doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, profesor wizytujący Rutgers School of Criminal Justice, absolwent kierunków: prawo i stosowane nauki społeczne. Laureat wielu nagród polskich i międzynarodowych. Autor kilkudziesięciu publikacji naukowych i około stu wystąpień konferencyjnych. Kierował realizacją badań dotyczących prewencji kryminalnej. Książka „Traktat o dobrej prewencji kryminalnej” dostępna jest bezpłatnie na portalu społecznościowym dla naukowców: academia.edu.

Polityka 42.2015 (3031) z dnia 13.10.2015; Społeczeństwo; s. 29
Oryginalny tytuł tekstu: "Pielęgniarka zamiast kamery"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną