Tortownia Małgorzaty Dullin w dwa lata zdobyła bydgoskie podniebienia. Obsługiwała już eventy familijno-firmowe o takim zasięgu, że ledwo wyrabiała się ze słodkim. Tymczasem podniebienia nalegały, by weszła w słone. Chętnie zaopatrywać się będą u Dullin w galanterię piekarniczą typu zapiekanka. Ośmieliła się spróbować. A ponieważ czasowo i emocjonalnie całkowicie pochłaniało ją słodkie, do słonego stworzyła nowy etat, korzystając z unijnej dotacji.
Od tamtej pory ogląda się za siebie, zastraszana groźbami ze strony niezainteresowanych zarejestrowanych, zmuszonych przez urząd pracy pofatygować się na przepytanie. Tę historię można by opisać w kilku smakach.
Słodko
Rodzinę Dullin ciągnęło do mąki od pokoleń. Cukierniczyli dziadkowie, wujostwo – mimo że z zawodu chemicy, oraz ojciec – mimo że inżynier. W latach 80. rozwijał się w segmencie mącznym jako prywaciarz, za co odbierany był przez władze per ten zły. Żadne przedszkole nie chciało mieć do czynienia z Małgorzatą. Formowała się zatem na zakładzie, w oparach wypieków. Ojciec, bard słodkiego w starym stylu, szukając nowych trendów, latał nawet na szkolenia francuskie. W naszym sparciałym ustroju w torcie dominowała wówczas przaśność.
Małgorzata ma w pamięci kadry z targów Stowarzyszenia Karmelarzy i Lodziarzy. Jak członkowie mlaskają przy stanowisku degustacyjnym ojca. Że rewolucjonista. Jako jeden z pierwszych wszedł w torty dziecięce, sprowadzając ze Stanów formy disnejowskie: do Myszki Miki siedzącej na nawierzchni prowadziły schodki z poręczą w lukrowej koronce.
Na targach, w anturażu starych członków, ona zawsze taka słodka. Wzruszony karmelowy prezes podarował jej nawet prywatne cukiernicze odznaczenie najwyższej rangi. Już 15-letnia sama wykańczała tortowe wierzchy.