Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Drapacze z biur

Ostatni oddech pracującego Polaka

Mirosław Gryń / Polityka
Polacy są jak sportowcy wyczynowi. Wyżyłowani, wyeksploatowani, przepracowani. Chcą odpocząć. W kampanii wyborczej politycy zauważyli to zjawisko. Pytanie: co dalej?
Mirosław Gryń/Polityka

Artykuł w wersji audio

Drapanie pazurami. Tak najczęściej mówią o swoim życiu. Najpierw drapali, żeby wspiąć się wyżej. Potem już tylko, żeby się nie obsunąć. – Od zawsze jest trwoga o przetrwanie, niepewność jutra – stwierdza Anna, pracownica firmy ubezpieczeniowej, na samozatrudnieniu. – Ale jestem kobietą dojrzałą. Źle już znoszę to ciągłe wystawianie się na przetarg. To, że się ludzie ode mnie opędzają jak od muchy. Młodzi agenci mają jeszcze siłę i odporność, a mnie te odmowy osłabiają. Opowiada: od lat odgrywa entuzjazm. Jak wielu ludzi w jej firmie, ciągle w masce. Bilans życia wychodzi jej dodatni. Ale jak na włożony wysiłek – efekt jest taki sobie.

Żeby była praca

Prof. Sylwiusz Retowski, psycholog pracy i organizacji z Uniwersytetu SWPS, przywołuje wyniki badań swego magistranta, który badał sytuację w jednej z trójmiejskich korporacji. Zwolniła jedną trzecią pracowników. Doświadczenie okazało się bardzo traumatyczne nie tylko dla zwolnionych, ale także tych, którzy pozostali. „Ocaleńcy” odczuwali mniejszą satysfakcję z pracy i mieli złą opinię o firmie. Zwolnienia potraktowali jako nielojalność ze strony pracodawcy.

A to przecież powszechne polskie doświadczenie. Mało który naród ma za sobą coś takiego w takiej skali; najpierw wojna, PRL, żadnych oszczędzonych w rodzinach zasobów. Pokolenie później – w latach 90. – bezrobocie dobijające do 20 proc. i realna groźba utraty dachu nad głową, środków do życia, bankructwa. Realny lęk o siebie.

Różna jest indywidualna odporność na zawirowania. Badacze podkreślają, że model: „troszcz się sam o siebie” nie jest dla każdego. W każdym społeczeństwie jest część, zwykle znaczna, która drapać pazurami zwyczajnie nie jest w stanie. Jeśli nimi pokierować, będą uczciwie pracować. Lecz sami nic dla siebie nie wyszarpią. Tymczasem my wybraliśmy taki model.

Co więcej, dziś już nie tylko utrzymanie pracy przysparza niepokojów. O pracę ostatnio łatwiej, bezrobocie maleje. Jednak praca coraz słabiej chroni przed biedą – niepopłaconymi rachunkami, ryzykiem utraty mieszkania. Umowy cywilnoprawne, które w wielu miejscach wypierają umowy o pracę, pozwalają płacić ludziom mniej, niż wynosi minimalna płaca krajowa (teraz 1750 zł brutto, netto niecałe 1300 zł), mająca chronić przed nadmierną eksploatacją finansową.

W dodatku okazuje się, że ludzie, którzy mając w perspektywie cykliczne kłopoty z zatrudnieniem, wybierają model alternatywny – bez pracy i ryzyka jej utraty – wygrywają z tymi, którzy wciąż walczą, by z rynku pracy nie wypaść. Badania prowadzone na Uniwersytecie Gdańskim wykazały, że tym trwale nierobotnym (od lat nieposzukującym pracy, żyjącym z zasiłków, wsparcia rodziny, drobnych prac dorywczych) jest tylko trochę gorzej niż Polakowi statystycznemu. A od bezrobotnych, którzy wytrwale pracy poszukują, pod różnymi względami mają się lepiej. Są bardziej zadowoleni z życia, lepiej oceniają swoje stosunki z najbliższymi i – co dziwne – także sytuację finansową rodziny oraz perspektywy na przyszłość. Nawet stan kraju postrzegają w jaśniejszych barwach.

O co w tym wszystkim chodzi? Badacze tłumaczą, że o kontrolę nad życiem, o klarowność sytuacji. Alternatywni w zamian za egzystencję biedną, ograniczoną do najprostszych potrzeb, zyskują minimum równowagi psychicznej, poczucia, że świat jest przewidywalny, choć nieprzyjazny i niesprawiedliwy. Słowem, przedkładają wariant zły, ale pewny, nad niewiadomą. Jednak większość Polaków wybiera życie z niewiadomą w tle i z nadzieją, że będzie lepiej.

Żeby była klitka

Marek – wykształcenie średnie, pracownik ochrony, wcześnie zaczął. Drapie od ponad dekady. Ma 32 lata i wielokrotnie czuł, że dociera do kresu sił. Przez kilka lat pracował na umowę-zlecenie, po 5 zł na rękę za godzinę. Gdyby pracował tyle, ile trzeba na etacie (160–170 godzin), miałby miesięcznie 800 zł. Pracował 240 godzin, żeby wyciągnąć swoje 1200 zł. Funkcjonował w rytmie 24 godziny dyżuru i 48 godzin wolnego. Ale często kogoś trzeba było zastąpić. Wracał wyczerpany. Cały następny dzień egzystował na pograniczu jawy i snu. – Człowiek niewiele wtedy myśli – opowiada. – Głównie, jak przetrwać. I czy za dwa lata dam jeszcze radę pracować w takim trybie.

Miał świadomość, że innym jest gorzej: mają dzieci albo chorego małżonka. Ale to żadna pociecha. Jak i to, że obok, też za piątaka, pracują młodzi po studiach, bo nie znaleźli nic lepszego. Albo zredukowany nauczyciel historii. Mimo mizernej pensji Marek w statystykach do kategorii „pracujący biedni” się nie łapał. Według statystyk jako singiel miał się całkiem nieźle. Ale żeby za te pieniądze wyżyć, wynajmowany pokój musiał dzielić z kimś albo – jeśli chciał mieszkać sam – była to klitka (450–600 zł za wynajem i opłaty).

W 2008 r. pracujących biednych wziął pod lupę CBOS. Zaliczył do nich tych, których dochód na członka rodziny wynosił mniej niż 640 zł. Stanowili 6,6 proc. ogółu pracujących, ponad 2 mln ludzi (najwięcej w województwach lubelskim i podkarpackim, najmniej w zachodniopomorskim i śląskim). Ponad połowa była powyżej czterdziestki, 70 proc. mieszkało we wsiach i małych miasteczkach. Choć zarabiali tak mało, zdecydowana większość postrzegała swoją pracę jako wartość, miała poczucie ważności i sensu tego, co robi. Później CBOS tych badań już nie powtarzał. Ale dzięki raportowi, który w 2011 r. opublikowała Komisja Europejska, wiemy, że Polska znalazła się w czołówce krajów o największym udziale osób zagrożonych ubóstwem wśród pracowników. Zagrożenie to dotyczyło 12 proc. pracujących (podobnie jak w Portugalii). Gorzej wypada tylko Rumunia (17 proc.) i Grecja (14 proc.). Mocno odstajemy in minus od Czech (4 proc.), Belgii, Danii, Węgier, Holandii, Słowenii i Finlandii (5 proc.).

Do Marka los się w końcu uśmiechnął. Związał się z kobietą (służba zdrowia, 2 tys. zł). Choć w branży ochroniarskiej umowy o pracę wciąż są rzadkością, dochrapał się etatu – najniższej krajowej za 160–170 godzin miesięcznie. Dzieci nie przewidują, choć ona może by i chciała. Etat Marek zawdzięcza lekarzowi orzecznikowi, który po tych latach eksploatowania stwierdził u niego niepełnosprawność w stopniu umiarkowanym. Pracodawca otrzymuje dopłatę z PFRON.

Dwa lata temu media pokazały, że zdarzają się oferty pracy za 2,50 zł na godzinę. Podniosły się wtedy głosy, by wzorem płacy minimalnej wprowadzić minimalną stawkę godzinową. Dopiero podczas tej kampanii wyborczej nad sprawą pochyliły się PO i PiS, obiecując tę minimalną w wysokości 12 zł brutto.

Żeby był świat poza pracą

Marta też mówi, że jest przemęczona, choć ma dopiero 28 lat. Polonistka, zaocznie studiuje prawo – płatne 700 zł miesięcznie. Podjęła pracę za minimalną krajową w firmie, która miała zapewnić jej rozwój, czyli kontakt z prawem. Żeby zaspokoić podstawowe potrzeby, brała dodatkowe zlecenia. Pracowała do 21.00. A w weekendy – nauka. – Kołowrotek, nie odróżniałam dnia od nocy – opisuje. – Cały czas liczyłam. Nie starczało na książki, na wyjście ze znajomymi na pizzę. Wytrzymałam trzy miesiące. Schudłam 5 kg, choć nie miałam z czego chudnąć. Przeszła do agencji reklamowej: 2 tys. na rękę. Dalej ciągnie studia.

Według Eurostatu od lat jesteśmy w czołówce zapracowanych Europejczyków. Średnia wynosi 40,6 godz. tygodniowo, ale składają się na nią także zatrudnieni w niepełnym wymiarze. Średnia unijna to 37,5 godz. W europejskich statystykach Polacy uchodzą za nieskorych do inwestowania w rozwój, robienia dodatkowych kursów, kolejnych kwalifikacji. Zwłaszcza ci z kwalifikacjami najniższymi. Może dlatego, że – jak podaje Work Service, firma zajmująca się zarządzaniem zasobami ludzkimi – najwięcej tyrają w Polsce ludzie z płacowych biegunów. Z jednej strony ci, którzy nie osiągają 3 tys. zł miesięcznie i muszą związać koniec z końcem. Z drugiej ci, którzy przekraczają 7,5 tys. zł.

Dla nich świat poza pracą dramatycznie się kurczy. Słabną kontakty towarzyskie. W 2013 r. regularnie spotykało się ze znajomymi 52 proc. Polaków, 10 lat wcześniej o 12 proc. więcej (dane GUS). Mniej czasu przeznaczamy też na pracę w organizacjach społecznych.

Zapracowanym zdarzają się bolesne rozdarcia, poczucie, że zawodzą na innej linii – zaniedbują rodzinę. Z myślą o zapracowanych w dużych miastach powstają całodobowe żłobki i przedszkola.

W kieracie trudno złapać dystans, wejrzeć w siebie, zdobyć się na refleksję, określić priorytety. Ta refleksja pojawia się zwykle dopiero, gdy coś się posypie – zdrowie, kariera, dom.

Żeby się wyrwać z pułapki

Beata, psychoterapeutka, za swój najważniejszy sukces życiowy, okupiony ogromną pracą nad sobą – oraz pracą w ogóle – uważa to, że dobrze śpi. Że nie jest na antydepresantach. Prawdopodobnie już do końca życia pracować będzie właściwie tylko na kredyt za mieszkanie, w którym nie mieszka, bo jej nie stać. 43 lata, dwa fakultety, bogate doświadczenie zawodowe, w tym także w korporacji. Choć w okolicach 35. urodzin podjęła radykalne kroki, by poluzować pęta, wciąż jej się nie udaje.

Kredyt brała przy kursie franka 2,30 zł (– 80 m kw., fajnie urządzone, modernistycznie, jak lubię). Tuła się po wynajętych kawalerkach na przedmieściach, w standardzie stary regał i paprotka. Za czasów korporacji spłaciła już jeden kredyt mieszkaniowy na kawalerkę, wzięty w euro, ale pieniądze zainwestowała w to nowe mieszkanie. Dziś chętnie wróciłaby do stanu posiadania z 27. urodzin, czyli kawalerki, ale to niemożliwe. Mimo że i z nowego kredytu spłaciła już ponad 200 tys. zł zadłużenia. – 16 lat mojej pracy oddałam bankowi – powiada.

Kredyty w bankach ma prawie co drugi dorosły Polak. W tym te najpoważniejsze – na mieszkanie, które jak za komuny pozostaje dobrem deficytowym. Pod względem liczby mieszkań na 1 tys. mieszkańców daleko nam nie tylko do europejskiej czołówki, ale także do Czech i Węgier. Przyjęte rozwiązania systemowe nie sprzyjały budownictwu na wynajem, tak by powstała jakaś pula stabilizująca rynek najmu i życie tych, którzy wynajmują. Przez lata lansowano tezę, że Polacy chcą tylko własności, więc się przyjęło, że to słuszne chcenie. Stąd preferencje kredytowe na zakup mieszkania dla młodych. Zyskali deweloperzy i banki. Z klientami bywa różnie. Część odkryła, że tkwi w potrzasku. Bo praca dziś jest, a jutro może nie być.

Beata w swoim gabinecie miewa teraz do czynienia z ludźmi podobnie zapętlonymi jak ona, tylko w gorszej kondycji. – Z zewnątrz to wygląda fajnie: jeżdżą ładnymi samochodami, mieszkają w ładnych domach. Trudno im współczuć – opowiada. – A przychodzą z wypaleniem, stanami lękowymi, z tunelowym myśleniem, że życie się skończyło. Patrząc na znajomych, Beata ma wrażenie, że łatwiej żyje się tym, którzy mają w sobie dużą lekkość bytu. – A mnie system wyrzuca – konstatuje. – Pracuję od 22. roku życia, mam power, podejmuję wyzwania, ale w kategoriach ekonomicznych nic mi się nie sumuje. System oczekuje ode mnie dużego wysiłku i nie proponuje nic w zamian. Jestem w takim wieku, że czas, żeby odcinać kupony. A tu nie ma co odcinać.

Żeby dojść do domu

Anna (55 plus, pedagog, późna samotna matka) mówi, że 11 lat temu, gdy kolejny raz musiała szukać pracy, coś w niej pękło. Nie mogąc znaleźć nic innego, weszła w ubezpieczenia. Pracodawca wymagał samozatrudnienia. Ona, po przeprowadzce, w obcym mieście, bez przyjaciół, którzy mogliby ją polecić, wiedziała, że na starcie nie zarobi na ZUS. Jakiś czas pracowała bez pieniędzy – bo nie założyła firmy. Firma to, co zarobiła, odkładała gdzieś na koncie, czekając, aż zarejestruje działalność. Dopadła ją depresja. Kolega powtarzał: musi z was bić entuzjazm. A ona nie mogła go wykrzesać. W pracy depresję ukrywała, w domu nie miała siły. Kiedyś syn, wtedy jeszcze nieduży, napisał na lodówce „ryczenie zakazane”. Wyszła z tego po roku, dzięki lekom i psychoterapii.

Inna kobieta, 54 lata, tak opisuje swoje zmęczenie: „Po dziesięciu godzinach intensywnej pracy akordowej szłam ulicą do domu i nie mogłam zmieścić moich kroków w szerokości chodnika – szłam jak pijana. W uszach, w głowie odczuwałam odgłos świerszczy, powieki opadały, czułam się jak w letargu”. Mężczyzna, 28 lat: „Raz czy dwa zdarzyło się, że straciłem świadomość. Na szczęście byłem wtedy sam i nikt tego nie widział”.

To wyznania osób z badania „Diagnoza zmęczenia Polaków – Bodymax”, przeprowadzonego w czerwcu br. przez Orkla Health. Co czwarty badany pracuje 6–7 dni w tygodniu, często dłużej niż 8 godzin, nierzadko od lat bez urlopu. Spora część weekendy, zamiast na wypoczynek, przeznacza na nadrabianie zaległości, służbowych albo domowych. Z badania wynika, że zmęczenie przynajmniej kilka razy w tygodniu odczuwa prawie dwie trzecie z nas, co piąty – prawie codziennie. Aż 26 proc. badacze zaliczyli do kategorii przemęczonych. Do wypoczętych – 15 proc. Reszta to: zmęczeni, znużeni i osłabieni.

– Może jako państwo dobrze sobie radzimy na tle innych, mamy wzrost gospodarczy itd., ale jako społeczeństwo płacimy za to wysoką cenę – stwierdza prof. Sylwiusz Retowski, psycholog pracy z SWPS. W maju br. w Izraelu prof. Retowski uczestniczył w konferencji „Stres i lęk”. Zapoznał się tam z badaniami porównawczymi prof. Johannesa Siegrista, socjologa zdrowia, przeprowadzonymi w 2014 r. wśród mieszkańców 13 państw europejskich. Polska ze stresem w pracy, określonym na poziomie 30,2 proc., jawi się jako plama czerni na tle różnych odcieni szarości. Najbliżej nam do Włochów (26,6 proc.), Greków i Hiszpanów (po 23,2 proc.). Pozazdrościć możemy Niemcom (8,5 proc.), a jeszcze bardziej Duńczykom i Szwedom (ponad 4 proc.). – Podejrzewałem, że możemy być zestresowani, ale nie, że aż tak – mówi prof. Retowski, podkreślając, że to solidne i wiarygodne badania. – Nie dziwi nasz brak innowacji. Czy mocno zestresowani ludzie mogą być innowacyjni? To się nie bierze z niczego.

Co więcej, dziś praca sama z siebie obciąża coraz bardziej. Dawniej – wskazuje prof. Retowski – dominowała praca fizyczna. Obecnie przybywa pracy w administracji i usługach, gdzie klientem jest drugi człowiek. Nierzadko w złym nastroju. I trzeba dać sobie z tym radę. Obciążenie poznawcze wiąże z koniecznością podejmowania szybkich decyzji przy ogromie informacji. Do tego dochodzą inne nowe właściwości pracy – oczekiwanie niemal stałej dostępności pracownika, wielozadaniowość (konieczność zajmowania się w tym samym czasie różnymi sprawami). No i rozpowszechnione w Polsce złe traktowanie podwładnych. Nawet nie mobbing, ale zwykłe ich lekceważenie.

Żeby działała sygnalizacja

W 2013 r. liczba samobójstw skoczyła raptownie do poziomu wcześniej nienotowanego i w następnym roku jeszcze trochę wzrosła. Specjaliści takie nagłe skoki interpretują jako znak, że ze społeczeństwem dzieje się coś niedobrego. Niepokojący wynik dały też przeprowadzone kilka lat temu przez prof. Bassama Aouila badania dotyczące wypalenia zawodowego. Objęto nimi pracowników różnych instytucji w województwie kujawsko-pomorskim. Co czwarty wypadł w badaniu jako wypalony, a drugie tyle znalazło się w grupie wysokiego ryzyka. Zdrowy typ zachowań stwierdzono tylko u 30 proc. Reszta miała małą motywację do pracy i zadowolenia szukała poza nią, czyli nie należała do pracowników, jakich potrzebują pracodawcy. Nie groziło jej wypalenie, bo nie płonęła.

To masowe, powszechne zmęczenie powoli wypełza na powierzchnię. W ostatnich wyborach to właśnie m.in. ci zmęczeni zagłosowali przeciw mitowi zielonej wyspy. Co ciekawe, gdy ich zapytać, czy są szczęśliwi, powiedzą, że są. I Anna, która co rano z coraz większym trudem wkłada na twarz swój uśmiech służbowy, generalnie uważa się za osobę szczęśliwą – bo dlaczego nie? I Beata, która nie uważa, aby nie miała dorobku życia. I jej klienci, którzy zajeżdżają pod jej gabinet dobrymi autami i jedynie mają problemy ze spaniem, powiedzą, że bilans mają na plusie: na to auto sami zapracowali, ogromnym wysiłkiem. Nikt im niczego nie dał.

Tak więc kolejna Diagnoza Społeczna prof. Janusza Czapińskiego znów zabrzmi optymistycznie. Jak poprzednia. W słupkach to, co dobre, rośnie (dochody, majątki, oszczędności, szczęście, bezpieczeństwo, zadowolenie z sytuacji kraju i rodziny). Co złe, maleje. Ubywa ubóstwa, przynajmniej tego najgorszego, poniżej minimum egzystencji. Wedle Diagnozy Polacy czują się coraz bardziej kowalami własnego losu – i to wszystko prawda. Są zdani głównie na siebie, przywykli, że takie jest życie. Czytając Diagnozę, wyczynowcy odczują najwyżej dysonans poznawczy, bo nie zobaczą w optymistycznych wynikach badań odbicia swoich codziennych zmagań, trudnych wyborów. Owego drapania, by sprostać wyzwaniom chwili.

Lecz z ostatnich Diagnoz wyczytać można coś jeszcze. Nowy trend: zmęczenie indywidualizmem, zmęczenie walką o sukces osobisty i silną potrzebę schronienia się we wspólnotowości. Pytanie, czy będzie to potrzeba wystarczająco silna, by poluzować ten wyczynowy indywidualizm, który dotąd napędzał polski kapitalizm. I czym właściwie można go zastąpić.

Polityka 48.2015 (3037) z dnia 24.11.2015; Społeczeństwo; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Drapacze z biur"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną