Jakoś tak w człowieku serce wtenczas i w ten czas rośnie i nie wiedzieć czemu raduje się światu. Opadają z niego wszystkie złości, a przyszłość otwiera się przed nim jak rajska łąka. Czar przenika noc i serca jakimś niewidzialnym światłem, odmieniając wszystko w dobre i piękne. W rześkim powietrzu grudniowej nocy unosi się świąteczny duch, któremu dajemy się porwać, jak porywa się młodzież do radosnego tańca. Oto i czas nadziei.
Gdy dnia przybywa i słońce obiecuje nam swoje królestwo, życie dostaje nową szansę. Ciemność zatrzaśniętej na zawsze przeszłości i udrękę nieludzkiej zimy zostawiamy za sobą i stajemy twarzą w twarz z nowym rokiem i nową szansą. Jeszcze tylko parę śnieżyc i już wiosna! A wraz z wiosną powszechna radość życia. Na wiosnę będziemy lepsi. Nic złego już się nie przydarzy, bo przecież nie ma konieczności w przydarzaniu się zła. Uda nam się tym razem go uniknąć! To jest obietnica nadziei. Składamy ją sobie i światu, któremu pragniemy zaoferować miłość, licząc na wzajemność.
Czy los może okazać się niesprawiedliwy? Czy będąc dobrym, szczerze pragnącym, aby było lepiej i mnie, i wszystkim wokół, mogę się zawieść? Jaki sens miałby świat, gdyby na dobroć i miłość odpowiedzią miało być niepowodzenie i nieszczęście? Wiara w dobre życie, miłość do świata, który będzie tego dobrego życia domem, oraz nadzieja, że będzie lepiej i że ja sam też będę odtąd lepszy, to nasze najczystsze uczucia i najpewniejsze zadatki na przyszłość. Bez nich nie ma życia.
Mogłoby się wydawać, że nadzieja na to, że „będzie lepiej”, jest objawem miłości własnej. Bo to przecież mnie ma być lepiej!