Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Ona mówi, jak ma być

Prof. Tomasz Zarycki o sile polskiej inteligencji

Manifestacje w obronie demokracji to przedsięwzięcia do bólu inteligenckie. Demonstracja KOD w Bielsku-Białej. Manifestacje w obronie demokracji to przedsięwzięcia do bólu inteligenckie. Demonstracja KOD w Bielsku-Białej. Silar / Wikipedia
Socjolog, profesor Tomasz Zarycki, o polskiej inteligencji, jej sile i rzekomym zmierzchu, i o tym, czy elity rządzą ludem.

Edwin Bendyk: – Kto w Polsce sprawuje władzę? Układ? Oligarchia?
Tomasz Zarycki: – Inteligencja. Inteligencja tworzy elitę, która ma decydujący wpływ na to, co dzieje się w naszym kraju.

Ale przecież inteligencja miała zniknąć w wyniku transformacji, miała ją zastąpić klasa średnia, rodzima burżuazja?
Stało się inaczej, transformacja kapitalistyczna umocniła historyczną dominację inteligencji w Polsce. To sytuacja unikatowa na tle innych państw, również regionu, ale całkowicie zgodna z historycznym wzorcem, jaki się ukształtował w naszym kraju jeszcze w XIX w.

To może w takim razie zdefiniujmy inteligencję, czym ona jest?
Nie sposób jednoznacznie zdefiniować inteligencję, najlepsze, choć z pozoru tautologiczne, określenie mówi, że inteligent to człowiek, którego inteligencja uznaje za inteligenta. Chodzi o to, że do inteligencji nie można w prosty sposób kupić biletu, idąc np. na studia do elitarnej wyższej uczelni. W ten sposób tworzą się elity we Francji – nawet jeśli jesteś parweniuszem, ale skończysz ENA lub którąś z Grands Écoles, dyplom staje się przepustką do elity. By stać się częścią inteligencji, trzeba zdobyć jej uznanie, a proces kooptacji nie jest jasno skodyfikowany. Inteligent to przynależność do określonego, choć często bardzo nieformalnego środowiska i styl życia, snobizm kulturowy. To przywiązanie do etosu, którego istotna część polega na przekonaniu jednocześnie o wyjątkowości i uniwersalności inteligenckiej misji dającej prawo do mówienia w imieniu całego społeczeństwa, ale też edukowania tego społeczeństwa zgodnie z pewnym, zdefiniowanym oczywiście przez inteligencję kanonem. Dlatego dominujące wzorce kulturowe, czczeni bohaterowie narodowi pochodzą z inteligenckiego, a nie np. chłopskiego repertuaru.

To wszystko pachnie XIX w., jak to się stało, że ten właśnie model elity zyskał hegemonię w XXI w. Czy nie wierzyliśmy, że kapitał będzie pełnił funkcję modernizującą i przekształci naszą strukturę społeczną do bliższej zachodniej?
Po pierwsze, nie ma jednego modelu funkcjonowania elity na Zachodzie. We wspomnianej Francji dominującą rolę odgrywają elity gospodarczo-państwowe, z dominującą rolą państwa i elit polityczno-administracyjnych, które są „wytwarzane” i legitymizowane we wspomnianych elitarnych uczelniach wyższych. W systemie francuskim olbrzymie znaczenie mają intelektualiści, ale ich rola i pozycja jest inna niż polskiej inteligencji. Owszem, są częścią establishmentu, ale, jak pisał o francuskich intelektualistach socjolog Pierre Bourdieu, stanowią „ zdominowaną część klasy dominującej”.

W Stanach Zjednoczonych dominujący wpływ na rzeczywistość ma elita kapitału i finansów, w Niemczech mimo kataklizmów dwóch wojen światowych utrzymuje się dominująca pozycja starych rodów przemysłowych. To są jednak kraje światowego centrum gospodarczego, w których kluczowym mechanizmem kontroli jest kontrola nad kapitałem. Polska jest krajem półperyferyjnym, bez własnej burżuazji, którego gospodarka niemal całkowicie zależy od kapitału zagranicznego. Transformacja tego nie zmieniła, bo elity inteligenckie zdołały zahamować proces oligarchizacji, czy to w modelu postkomunistycznego uwłaszczenia nomenklatury, czy też dalszego kapitałowego rozwoju prywatnej inicjatywy, która próbowała sił jeszcze w PRL. Sojusz inteligencji z zewnętrznym kapitałem wobec słabości państwa okazał się optymalną strategią utrzymania swoich wpływów i dominacji za pomocą najważniejszego dla inteligencji kapitału – kapitału kulturowego.

Pachnie to kompradorstwem.
Pojęcie elity kompradorskiej, wysługującej się dla własnych korzyści kolonizatorom, znane z badań nad systemami kolonialnymi, ma zdecydowanie negatywne konotacje, dobrze jednak oddaje pewien, niekoniecznie negatywny, mechanizm, z jakim mamy do czynienia w krajach półperyferyjnych. Półperyferyjność oznacza, że w Polsce, na Słowacji czy Węgrzech nie ma szansy na autonomię w kształtowaniu rozwoju gospodarczego, bo ten zależy od globalnych przepływów kapitałowych i decyzji inwestycyjnych podejmowanych w światowych centrach. Część polskiej inteligencji zamiast bezskutecznie „kopać się z koniem”, weszła w symbiozę z kapitałem, tworząc coś, co czeski badacz Jan Drahokoupil nazywa „kompradorskim sektorem usług”. To różnego typu doradztwo, usługi analityczne i badawcze, generalnie obsługa interesów wchodzącego na rynek kapitału poprzez firmy i instytucje zatrudniające inteligencję: firmy konsultingowe, instytuty, ośrodki akademickie. Warto zaznaczyć, że to sytuacja nienowa, bo pisał o niej w odniesieniu do sytuacji w II Rzeczpospolitej Józef Chałasiński, twierdząc, że „inteligent polski stawał się rezydentem obcego kapitalizmu w Polsce, tak jak przedtem był rezydentem folwarku-dworku pańszczyźnianego”.

Smutne.
Realistyczne. Nie oceniam, jestem natomiast przekonany o sile zależności gospodarczych w układzie centrum–peryferie. Dlatego sceptycznie patrzę na niezwykle ostatnio modne argumenty, że głównych przeszkód w dalszym rozwoju i modernizacji należy upatrywać w polskiej kulturze obciążonej piętnem folwarku i niewolniczej – wynikającej z dziedzictwa pańszczyzny – mentalności. Jeśli popatrzeć na procesy gospodarcze w Polsce w długiej, ponadwiekowej perspektywie, to przekonamy się, że podobną, zacofaną strukturę gospodarki mieliśmy i w II Rzeczpospolitej, i w PRL, i po transformacji. Głównym czynnikiem konkurencyjności zawsze były względnie niższe koszty pracy, którymi mogliśmy rekompensować niedostatek kapitału. A skoro konkuruje się kosztami pracy, to wynikają stąd konsekwencje, jak choćby niskie standardy warunków pracy i płacy. Wzajemne relacje są wtedy pokłosiem uwarunkowań strukturalnych, a nie deficytów mentalnych. Dlatego ożywiona ostatnio dyskusja o konieczności „rewolucji kulturowej” nie jest dla mnie niczym innym niż wyrazem walki inteligencji o utrwalenie swojej hegemonii.

Jak to? Przecież chodzi o to, żeby poprzez zmianę systemu wartości zmniejszyć obszary wykluczenia i ucywilizować polski kapitalizm.
No właśnie, na tym dokładnie polega inteligencka hegemonia i jej etos w działaniu. Oto jest elita, która wie, co dla społeczeństwa dobre, i to ogłasza, sama stając jakby z boku, uznając, że jej ten negatywny opis nie dotyczy i dlatego może ową rewolucję kulturową przeprowadzić. Co ważne, za uniwersalne i pożądane ogłasza te wartości, style zachowań i wzorce kulturowe, których sama jest najlepszym ucieleśnieniem. To nie musi być nieprawda, chodzi o sam mechanizm polegający na potrzebie realizowania emancypacyjnej misji. I nie twierdzę też, że nie mają sensu próby realizacji tej misji. Obawiam się jednak, że efekty będą ograniczone.

Czy jednak tak definiowana hegemonia nie została zakwestionowana w wyniku wyborów w 2015 r.? Jarosław Kaczyński posługuje się antyelitarnym językiem, odmawia prawa istnienia choćby Komitetowi Obrony Demokracji, ruchowi par excellence inteligenckiemu, piętnuje owe kompradorskie elity.
W Polsce nigdy, z wyjątkiem może Andrzeja Leppera, nikt nie podważał hegemonii inteligencji. Mamy natomiast walki wewnątrz tej warstwy. Przecież Jarosław Kaczyński nie jest antyinteligencki, tylko podważa mandat tych, którzy przeciwko niemu protestują, uznając, że są „fałszywą” elitą. Przecież kluczowym argumentem tworzącym tożsamość prezesa PiS jest mit „żoliborskiego inteligenta”. A projekt PiS też jest projektem na wskroś inteligenckim, polegającym na rewolucji kulturowej, tylko w imię innych wartości. Nie ma sporu między ludem i elitą, tylko jest spór wewnątrz elity, o to, jak lepiej zbawić społeczeństwo: czy bardziej forsując wartości europejskie czy narodowe.

A próba budowy narodowego kapitalizmu?
Obawiam się, że ma niewielkie szanse na skuteczną realizację ze względu na wspomniane uwarunkowania strukturalne. Nie jesteśmy w stanie wypisać się z układu zależności centrum–peryferie, a nie mamy zasobów kapitałowych, by móc się tym zależnościom efektywnie przeciwstawić.

Skąd się w takim razie bierze unikatowość polskiej sytuacji i inteligenckiej hegemonii?
Decydują o tym względy historyczne. U źródeł jest nieproporcjonalnie duży odsetek szlachty w I Rzeczpospolitej, która ubożejąc, zaczęła tworzyć warstwę inteligencką. Ta z kolei zbudowała swoją dominującą pozycję w społeczeństwie w drugiej połowie XIX w., kiedy wobec braku państwa stała się warstwą czującą odpowiedzialność za całe społeczeństwo, co przekładała na troskę o przetrwanie i rozwój narodowej kultury. Podobnie rozwijała się inteligencja rosyjska, która również żyła misją emancypacji swojego społeczeństwa. Punktem przełomowym, prawdziwą rewolucją stał się 1917 r.

Rewolucja bolszewicka?
Rewolucyjny ciąg w Imperium Rosyjskim był dziełem inteligentów, zresztą uczestniczyło w nim wielu Polaków, nie tylko Feliks Dzierżyński. Rewolucja, a potem rozpad imperium i odzyskanie niepodległości przez Polskę w 1918 r. oznaczały katastrofę dla polskiego ziemiaństwa i rodzącej się w drugiej połowie XIX w. burżuazji. Granica umocniona traktatem ryskim w 1921 r. odcięła ziemiaństwo od majątków na Kresach, zerwane zostały nici kooperacji gospodarczej – Łódź, symbol kapitalistycznej ekspansji, podupadła w II Rzeczpospolitej. Potem dołożył swoje Wielki Kryzys. II Rzeczpospolita stała się de facto Republiką Inteligencji, która właśnie wtedy zbudowała swoją hegemonię, by już jej nigdy nie oddać. Sanacja i próba wzmocnienia państwa nie osłabiły tej pozycji.

Andrzej Leder twierdzi, że polska rewolucja miała charakter prześniony i dokonała się później, w latach 1939–56, za sprawą agresji komunistycznej i nazistowskiej. To w ich wyniku doszło do wielkiej przemiany struktury społecznej: Holocaustu i etnicznej homogenizacji, dorżnięcia resztek burżuazji i ziemiaństwa, a także eliminacji przedwojennej elity inteligenckiej.
Oczywiście opisywany przez Andrzeja Ledera okres i wszystkie związane z nim wydarzenia mają wielkie znaczenie, nie zmieniają jednak faktu, że momentem decydującym dla budowania unikatowej pozycji inteligencji w Polsce była rewolucja 1917 r. i odzyskanie niepodległości. Przecież w PRL w oparciu o nieco inne zestawy wartości i bohaterów odtworzono całkowicie uprzywilejowany status inteligencji jako narodowej elity. Partyjna nomenklatura mogła sprawować rzeczywistą władzę polityczną i gospodarczą, musiała jednak mówić językiem inteligencji. W odtwarzaniu tego języka i inteligenckiego kanonu kultury aktywnie zresztą uczestniczyła peerelowska telewizja i system edukacji. Symbolem rzeczywistego awansu społecznego nie było wejście do nomenklatury, tylko kooptacja do kręgów inteligencji. Oczywiście nie była ona jednorodna, tak jak nie jest jednorodna dziś. I tak jak dziś spór o zbawienie narodu i społeczeństwa był sporem toczonym przez inteligencję w ramach narzuconego przez nią języka.

W Związku Sowieckim sytuacja rozwinęła się zupełnie inaczej. Inteligencja, która dokonała rewolucji, zbudowała silne państwo, którego aparat szybko narzucił swoją hegemonię. Elementem tego procesu była eksterminacja warstw inteligenckich w trakcie Wielkiej Czystki. Znamienne, że dziś pamięć tej hekatomby nie jest w Rosji pamięcią społeczną, kultywuje ją inteligencja, która ma jednak marginalne znaczenie i nie zdołała ze swojego kodu kulturowego uczynić kodu dominującego.

Jaki wpływ na tę naszą inteligencką hegemonię miało umasowienie edukacji?
Umasowienie spowodowało inflację dyplomów i ich dewaluację. Jeszcze w PRL dyplom uniwersytetu ze względu na swój elitarny charakter ułatwiał kooptację do inteligencji. Dziś taką moc stracił, w kooptacji zwiększyło się znaczenie mechanizmów uznaniowych. Paradoksalnie możemy więc mówić o czymś w rodzaju demodernizacji – mechanizmy odtwarzania elity w Polsce zamiast się instytucjonalizować, deinstytucjonalizują się. Nie zdołaliśmy wytworzyć systemu elitarnych szkół jak Francuzi, Brytyjczycy lub choćby Rosjanie. Mamy namiastki wewnątrz systemu edukacyjnego jak Wydział Artes Liberales na Uniwersytecie Warszawskim, można też mówić o elitarności opartej w dużej mierze na inteligenckich kryteriach w przypadku wybranych gimnazjów i liceów. Taka sytuacja nie osłabia, lecz przeciwnie – wzmacnia inteligencką hegemonię.

Dlaczego w takim razie coraz częściej mówi się o zmierzchu inteligencji, a w codziennym języku coraz rzadziej słychać słowa „inteligent”, „inteligencja”?
Elita nie określa swojej pozycji przez mówienie, że jest elitą, tylko przez wywieranie wpływu i rzeczywistą dominację. W tym sensie inteligencja podobna jest do arystokracji, wyróżnia się przez subtelne dystynkcje, a nie przez afiszowanie się. Jednocześnie motyw „zmierzchu inteligencji” jest obecny od samego początku jej istnienia. Można więc powiedzieć, że ogłaszanie końca inteligencji, a w szczególności żegnanie w nekrologach „ostatnich prawdziwych inteligentów”, to podstawowe formy reprodukcji inteligencji. Wystarczy jednak, by rzeczywistość rozedrgała się, a inteligencki patos i cały arsenał symboli wracają do gry. Trudno o lepszą ilustrację niż manifestacje w obronie demokracji, przedsięwzięcia do bólu inteligenckie. Inteligenckość to polski uniwersalizm, a bycie inteligentem jest jedynym w kulturze polskiej sposobem osiągnięcia nie tylko obywatelskich ideałów, a więc zsekularyzowanej formy świętości, ale również pełni człowieczeństwa.

rozmawiał Edwin Bendyk

***

Dr hab. Tomasz Zarycki jest dyrektorem Instytutu Studiów Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, w swych badaniach zajmuje się socjologią kultury, polityki i wiedzy, socjologią historyczną i geografią społeczną.

Polityka 8.2016 (3047) z dnia 16.02.2016; Społeczeństwo; s. 31
Oryginalny tytuł tekstu: "Ona mówi, jak ma być"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną