Formalnie wszystko jest w porządku. Ministerstwo edukacji narodowej tylko prowadzi dyskusje i wymienia poglądy – a od tego daleko do konkretów. Ale kilka wypowiedzi, które padły 19 kwietnia na małopolskiej debacie oświatowej, wywołało burzę.
Zaczęło się od diagnozy wiceminister Teresy Wargockiej dotyczącej problemów z edukacją włączającą. I jest to diagnoza słuszna – we włączaniu uczniów z niepełnosprawnościami w życie szkół powszechnych doszliśmy do ściany.
Co można było – zostało już zrobione, więcej nie da się bez zaangażowania szkół (a te nie palą się brać na siebie dodatkowe obowiązki) czy dodatkowych pieniędzy idących do szkoły za uczniem (uczniowie o specjalnych potrzebach często wymagają nauczycieli wspomagających na dodatkowych etatach bądź zajęć ze specjalistami, a klasy powinny być mniej liczne).
Co więcej, ze środowiska szkół specjalnych od lat płyną postulaty o wzmocnienie tej części edukacji. Mając niż demograficzny w perspektywie, walczą o uczniów. Dobra diagnoza nie powinna jednak prowadzić do błędnych wniosków i postulatów segregacji uczniów – a takie padły z ust minister.
Edukacja włączająca jest to, mówiąc w dużym uproszczeniu, taka forma kształcenia, która pozwala uczyć się dzieciom ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – różnymi, nie tylko niepełnosprawnością – w zwykłej, tzw. rejonowej szkole ogólnodostępnej, w jednej klasie ze swoimi rówieśnikami z podwórka.
Proces włączania takich uczniów do społeczności szkolnej i przy okazji społeczności lokalnej rzadko kiedy następuje samoistnie i wymaga dodatkowego wysiłku ze strony wszystkich uczestników – od dyrektora, poprzez cały personel szkoły, uczniów i ich rodziców, aż do organu prowadzącego, jakim najczęściej jest gmina lub powiat.
Dobrze przeprowadzony przynosi też dodatkowe korzyści, od poziomu mikro i kolegów, którzy uczą się współpracy z różnymi ludźmi i tak poszukiwanych na rynku pracy kompetencji miękkich, związanych z pracą w grupie i zarządzaniem różnorodnością, po poziom makro i budżet państwa, bo ogranicza wydatki na integrację społeczno-zawodową przyszłych dorosłych osób niepełnosprawnych. Nie mówiąc już o większej społecznej akceptacji dla różnego rodzaju ludzkich ograniczeń, co bardzo nam się przyda w szybko starzejącej się Polsce.
Te dodatkowe wysiłki na rzecz włączenia są inwestycją, która jednak nie zawsze się udaje i napotyka na wiele barier. Bariery te są znane od lat i dotyczą (nie)przygotowania kadry pedagogicznej, braku przekazywania dodatkowych środków do szkół, w których uczą się takie dzieci, czy błędnego i powszechnego przekonania, że dzieciom „specjalnym” z zasady najlepiej będzie w szkołach specjalnych. Przekonanie to, co pokazała małopolska debata, podziela tamtejsza kurator oświaty Barbara Nowak i przynajmniej milcząco aprobuje pani minister Wargocka.
Całkowicie błędnym rozwiązaniem powyższych problemów jest ucieczka od nich i pójście w kierunku segregacji „problemowych” uczniów w oddzielnych klasach, bo nie da się – wbrew głoszonym poglądom – dobrze włączać w przerwach i na wycieczkach, o czym wie każdy, kto przypomni sobie swoje lata szkolne i porówna relacje z rówieśnikami z klasy i szkoły.
Oczywiście nie zawsze i nie dla każdego szkoła ogólnodostępna będzie dobrym wyborem, po to są i będą szkoły i klasy specjalne. Warto jednak podkreślić, że o tym, gdzie trafi taki uczeń, powinny decydować wyłącznie potrzeby i możliwości ucznia, a nie niewydolność i brak dobrej woli poszczególnych szkół. Trzeba też dyskutować nad tym, jak usprawnić edukację włączającą, a nie to, jak się z niej wycofywać.
Dr Paweł Kubicki – ekonomista i socjolog z SGH, członek stowarzyszenia „Nie-Grzeczne Dzieci”.