Paradoksalnie, dzięki projektowi fundacji Pro – Prawo do życia, niemrawa dotychczas dyskusja o prawach kobiet nabrała nowej społecznej dynamiki. Gdy w 1993 r. Sejm przyjmował jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie, na ulicach wrzało. Organizowano pikiety i demonstracje. Pod projektem, by o kształcie ustawy zadecydowało społeczeństwo w referendum, zebrano 1,5 mln podpisów. A ponieważ strona liberalna miała duże szanse, by to referendum wygrać, rządzący wraz z Kościołem uznali, że w sprawach moralnych mają prawo głosu jedynie posłowie. Ustawa przeszła, a „obrońcy życia” nazwali to „kompromisem” – zakaz przerywania ciąży nie był przecież całkowity.
Przez lata, zmęczone wyczerpującą dyskusją społeczeństwo, nauczyło się z tym „kompromisem” żyć. Statystyki rządowe mówiły o kilkuset zabiegach rocznie, a w równoległym świecie doskonale funkcjonowało podziemie i turystyka aborcyjna. Teraz okazało się, że dla środowiska, które w latach 90. przeforsowało tamtą ustawę, to też nie był kompromis, ale przystanek w drodze do celu – całkowitego wyeliminowania aborcji, bez względu na to, jakie koszty miałyby ponosić kobiety.
Projekt fundacji Pro – Prawo do życia nie operuje językiem, w którym pojawiają się sformułowania takie jak „płód” czy „przerywanie ciąży”. Chce do polskiej legislacji wprowadzić „zabójstwo prenatalne” i „dzieciobójstwo prenatalne”. Aborcja miałaby być zakazana bez wyjątków, takich jak ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu, ciąża pochodząca z gwałtu czy zagrażająca zdrowiu kobiety.