Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Jeździec apokalipsy

Samozwańczy kaznodzieja w Syrii

Ostanie znane zdjęcie Leszka P., zrobione prawdopodobnie w syryjskim więzieniu. Ostanie znane zdjęcie Leszka P., zrobione prawdopodobnie w syryjskim więzieniu. Inside Syria
Gdy w połowie sierpnia 2016 r. media podały wiadomość o zatrzymaniu na terenie Syrii polskiego obywatela, wrocławianie zorientowali się, że rzeczywiście kogoś w ich mieście brakuje.
Leszek P. naprzykrzał się mieszkańcom Wrocławia, Ostrowa Wielkopolskiego, Tarnowa i Rzeszowa. I nagle zniknął.Bartłomiej Kudowicz/Forum Leszek P. naprzykrzał się mieszkańcom Wrocławia, Ostrowa Wielkopolskiego, Tarnowa i Rzeszowa. I nagle zniknął.

Na zdjęciu obok artykułu na syryjskim portalu internetowym w czarnym podkoszulku siedzi na tle białej ściany. W ręku trzyma gazetę, rządowy dziennik „Tishreen” z 27 lipca tego roku, zawiadamiający na pierwszej stronie o przyjęciu przez prezydenta Asada delegacji z Grecji.

Syryjski portal w artykule stwierdza, że oto na zdjęciu jest 54-letni polski obywatel, mieszkaniec Wrocławia, przebywający właśnie w rządowym więzieniu, aresztowany przez armię w pobliżu Homs podczas starć z rebeliantami i oskarżony o terroryzm, za który w Syrii grozi kara śmierci. Najwyraźniej jednak został porzucony przez swój kraj, bo od lutego 2016 r., kiedy to wszystko się stało, nic nie wskazuje, aby ktokolwiek się nim interesował.

Kanały łączności internetowej, szybsze od tych dyplomatycznych, błyskawicznie jednak nadrobiły sprawę i za pomocą tweetów, postów oraz komentarzy dostarczyły informację o rodaku do jego rodzinnego miasta. Nawet podobny do siebie, stwierdzali internauci. Tylko zarost trochę dłuższy, a twarz jakby młodsza, dodawali inni, ale bez przekonania. Bo przecież znali go głównie z tembru głosu.

Tego denerwującego głosu, który burzył ich spokój, bo wtryniał się bezczelnie w lenistwo poranka, nerwowość środka dnia, wieczorny odpoczynek, właściwie w każdy moment i o każdej godzinie.

Zakupy, kawiarnie, ciuchy mało używane, pożyczki pozabankowe, naturalne modne lody, po prostu toczy się życie, a tu nagle memento mori – wjeżdża on swoim złotym nissanem ze świetlistym krzyżem i całe to dość miłe życie rozwala zapowiedzią zbliżającej się katastrofy.

Ten terroryzm uprawiał przez głośniki umieszczone na dachu – zapętlona empetrójka trzeszczała o apokalipsie i karze za grzechy, wzywała do nawrócenia na Jezusa Chrystusa na dużych wrocławskich ulicach i małych uliczkach osiedlowych. Sam głos tak jeździł, twarz ukryta była za samochodową szybą.

Na początku mówili tylko, że dziwak. Z perspektywy balkonu nagrywali śmieszne filmiki i wrzucali do sieci. Ale potem zamiast filmików z balkonów zaczęły lecieć jajka albo zimna woda i mówili już, że jebnięty jakiś. I tylko czasem, na bezpiecznie anonimowych platformach komunikowania, pomiędzy czubek a psychol, ktoś wtrącał, że w sumie to ciekawe, czy zawsze z nim tak było?

A było tak, że we Wrocławiu właściwie nigdy nie miał łatwo, począwszy od samych narodzin. Gdy jako drugi z dziewięciorga w domu miał się pojawić na świecie, matka tułała się od szpitala do szpitala, a w całym Wrocławiu nie było miejsca dla niego. Aż w końcu Kąty Wrocławskie ich przygarnęły. Więc, mimo że wrocławianin, już zawsze te Kąty miał wpisane w dowodzie.

Jako drugi z dziewięciorga w domu bardzo pomagał mamuni – do sklepów biegał po mleko, wystawał w kolejkach. On musiał, bo ojciec zamiast mleka wolał kupować mocniejsze napoje. Trzymali się więc razem z mamunią. On mówił do niej: Mamuniu. Ona mówiła: Lechuniu. A w rodzinie mówili: Ty to księdzem zostaniesz.

I nawet miał taki pomysł przez chwilę – w wieku 20 lat – chciał pójść do zakonu. Mamunia już się cieszyła, mówiła: będziemy mieli świętego w rodzinie. Ale on nagle zmienił zdanie. Jeszcze go do życia ciągnęło. I jak się szybko okazało, również do dziewczyny. Spotkał taką po przejściach, zrobiło mu się żal i w trzy miesiące się ożenił.

Nawet dobrze się dobrali. Od początku ciężko pracowali. Sprzedawali razem gotowaną kukurydzę. A gdy wraz z otwarciem granic otworzyły się lepsze zarobkowo perspektywy, wyjechał na budowę do Niemiec, gdzie przez rok tak pracował, że codziennie na koniec dnia musiał zjadać po dwie tabliczki czekolady.

Ale się opłaciło, bo z Niemiec przywiózł pieniądze, które wystarczyły na żuka. Tym żukiem zaczął rozwozić lody, na początku bez agregatu chłodniczego w środku, ale takie to były czasy. Nie poszło jednak na marne dziecięce zahartowanie – to mleko wystane w kolejkach, sprzedawanie gałązek, papierosowych lufek. Zaczęły się inwestycje, kupowanie, zatrudnianie. Stworzył dużą firmę, a więc dużo pracował. Ze świętości zostało w nim mało.

Aż w końcu w 2007 r. przyszła kara. Żona odeszła. Firma upadła. Konflikt w rodzinie. Mamunia zamiast za nim stanęła za młodszym bratem. Nie był już Lechuniem. Był Leszkiem, który chodził bez celu po Wrocławiu i prosił o ratunek.

Nie do końca mu wierzyli, że to rzeczywiście prawda. Bo o tym wszystkim Leszek opowiadał już po tym, jak na nowo przytulił go kościółek. Najlepiej mu było w tym na Piasku, Najświętszej Marii Panny. Tak dobrze, że aż mdlał po przyjęciu komunii. Jeszcze na początku wzywali do niego pogotowie, ale potem już nie, bo szybko dochodził do siebie. Księża z parafii zaczęli patrzeć na niego podejrzliwie, straszyli, że nie udzielą więcej sakramentu, ale nie pomagało. W 2012 r. zimą przyszedł i powiedział, że jest iskrą bożą, że musi ostrzec ludzi przed końcem świata w 2017 r. Księża rozkładali ręce. Żeby może któryś znał rodzinę, ale żaden nie znał, nawet nie wiedzieli, gdzie on mieszka, więc tak sobie chodził. Interwencyjnie wspomniał o nim jednak, w artykule o czwartej tajemnicy fatimskiej z listopada 2013 r., tygodnik „Niedziela”.

A potem Leszek zaczął jeździć. Podśmiewał się Wrocław najpierw z „Lanosa Zagłady”, a potem już z tego bardziej znanego złotego nissana z krzyżem. Tropienie go stało się z czasem ogólnopolskim thrillerem pełnometrażowym. Internetowi donosiciele widzieli go na Pomorskiej, na placu Dominikańskim, pod moim blokiem ten chory typ się ustawił, przeszkadzał swoimi mądrościami w paleniu papierosa. Wczoraj był w Rzeszowie. Tajemniczy samochód na ulicach Ostrowa Wielkopolskiego. Dzisiaj dręczył Tarnów. Już cztery razy przejeżdżał koło mnie w Legnicy. Skąd on ma na to kasę? A jeśli on ma rację? Odwrócił się lud od Pana. Ciekawe, ilu z was, plujących jadem, chodzi w niedzielę do kościoła? Znów wrócił do Wrocławia. Na drzewach w parkach pojawiły się białe krzyże – to pewnie jego dzieło! Nie dość, że męczy ludzi, to teraz jeszcze drzewa! Pamiętacie, kiedyś mieliśmy tu człowieka w masce goryla, który całkiem nieźle kierował ruchem na ulicy. Teraz ten. Różnie ludziom odbija. Do psychiatry może powinien się zgłosić.

I jakby w odpowiedzi Leszek pewnego dnia się zgłosił. Zaczęła krążyć po internecie jego opinia lekarska, w której psychiatra stwierdził, że nie widzi u niego znamion żadnej psychicznej choroby, a pogłębiona religijność daje mu poczucie szczęścia oraz sensu w życiu.

Zbliżał się 2017 r., a Leszek robił się coraz bardziej nerwowy. Ktoś poskarżył się, że został zaatakowany przez niego gazem pieprzowym. Wrocławska straż miejska co jakiś czas dostawała w jego sprawie zgłoszenia. Ale na malowaniu krzyży na drzewach nikt go nie przyłapał. W sprawie napisów na murach budynków też nie było pewności – ktoś zeznał, że to wcale nie on robi, tylko jakaś kobieta. A podczas jazdy samochodem po mieście z głośnikami na dachu strażnicy nie mogli go zatrzymać – za pojazdy w ruchu odpowiedzialna jest policja. Oczywiście sumiennie przekazywali jej zgłoszenia.

W jednym ze sklepów na wrocławskim Nadodrzu, gdzie Leszek często wstępował po zakupy, coraz częściej oprócz zakupów wygłaszał ostrzeżenia. Każde powątpiewanie lub sprzeciw bardzo nim wzburzały. Aż w końcu zaczął mówić, że jedzie do Częstochowy. To było jakoś latem 2015 r. I nagle przestał przychodzić. Zastanawiali się wśród obsługi, jak to będzie, gdy wreszcie nadejdzie ten 2017 r., jak on się zachowa, co zrobi, nawet byli ciekawi. Czekali, ale się nie pojawił.

Na jednym z forów José z Portugalii napisał, że widział go w Lizbonie.

W grudniu 2015 r. fundacja Itaka, poszukująca zaginionych, umieściła na swojej stronie informację o Leszku z Wrocławia. Zaginięcie zgłosiła córka.

W lutym 2016 r. wojska rebeliantów starły się z armią syryjską na terenach w pobliżu Homs w centralnej Syrii. Jednym z zatrzymanych okazał się polski obywatel, Leszek z Wrocławia, który został postrzelony w nogę, ponieważ podejrzewano, że chce się wysadzić, on jednak próbował tylko wyciągnąć paszport z kieszeni. Miał w nim stempel z przekroczenia granicy libańskiej w grudniu 2015 r. Ambasada syryjska w Warszawie nie dostała żadnego sygnału, aby starał się o wizę. Granicę z Syrią musiał więc przekroczyć nielegalnie. Został aresztowany i w związku z podejrzeniami o terroryzm grozi mu kara śmierci – poinformowała syryjska dziennikarka Mariam al-Hijab w artykule na portalu Inside Syria, 15 sierpnia 2016 r.

Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych twierdzi, że cały czas monitoruje tę sprawę, nie może jednak podawać żadnych szczegółów. Nie wiadomo, dlaczego wiadomość o Polaku w Syrii wyszła na jaw dopiero teraz. Nie wiadomo, czy jest szansa na jego uwolnienie. Były ambasador Polski w Afganistanie Piotr Łukasiewicz przyznaje, że negocjacje na terenach objętych konfliktem zbrojnym bywają bardzo trudne. Czasem mogą trwać kilka dni, czasem wiele miesięcy. Priorytetem jednak zawsze musi być pomoc polskiemu obywatelowi.

Dwa dni po tym, jak artykuł o Leszku ukazał się na syryjskiej stronie, polscy internauci wszystko już jednak widzieli. Rzeczywiście, jakoś ciszej się zrobiło we Wrocławiu. Wreszcie spokój w mieście. Przecież on pisał na swoim blogu, że w Państwie Islamskim znajduje się antychryst. Chciał apokalipsy, to ma. Niech teraz sam sobie radzi. Religijny świr u religijnych świrów. Trafił swój na swego.

Na zdjęciu z białą ścianą w tle Leszek ma zmęczoną twarz, lekko się uśmiecha.

Polityka 38.2016 (3077) z dnia 13.09.2016; Społeczeństwo; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Jeździec apokalipsy"
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną