Ostatni pomysł państwa na poprawę bezpieczeństwa to kamery. Rejestrują moment, w którym kierowca wjeżdża na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Dwadzieścia takich urządzeń zainstalowano na terenie całej Polski. Są finalną częścią zwiększającego bezpieczeństwo systemu CANARD (Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym), projektu unijnego, na który Polska dostała 160 mln zł. Na system składa się jeszcze 400 żółtych fotoradarów oraz 29 kamer mobilnych, zainstalowanych na nieoznakowanych samochodach, oraz tyle samo urządzeń odcinkowego pomiaru prędkości, które rejestrują pojazdy przejeżdżające określony odcinek drogi i mierzą czas przejazdu, sprawdzając średnią prędkość. Urządzenia rejestrowałyby łącznie 81 km polskich dróg – gdyby działały. Ale w wielu miejscach zabrakło przyłączy elektrycznych.
Przez lata przy drogach stawiono fotoradary należące do gmin – kiedyś czarne, niebieskie, nawet zielone, potem obowiązkowo przemalowane na żółto. Tych ustawiono w Polsce niespełna 400. Obsługą zajmowały się specjalnie powołane w tym celu straże gminne; z danych MSW wynika, że choć miały całkiem szerokie uprawnienia z zakresu utrzymania porządku, ponad 70 proc. czasu pracy poświęcały na mandaty z fotoradarów. Mimo ogromnych kosztów (jedna maszyna to 100–300 tys. zł) fotoradarów w gminach przybywało szybciej niż grzybów w lasach, bo mandaty łatały budżety. Najbardziej oradarowana w Polsce gmina, niewielka Kobylnica pod Słupskiem, w 2010 r. skasowała kierowców na 8,5 mln zł – co było równe jednej piątej gminnego budżetu.