Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Wielka gra

Adrian Meronk. Przed nim żaden Polak nie dotarł tak wysoko w golfie

Kamil Musiejczuk / materiały prasowe
Adrian Meronk, golfowy produkt polsko-amerykańsko-brytyjski, zadebiutował wśród zawodowców.
materiały prasowe

W pierwszy poniedziałek października Adrian Meronk nie planował niczego szczególnego. Do południa zaliczył sesję na siłowni. Niestety upiornie mżyło, więc trening na polu w podwrocławskim klubie Toya, gdzie ma swoją bazę, nie wchodził w grę. Jak zwykle w takich sytuacjach trzeba było wybrać rozsądny substytut, czyli uderzenia na symulatorach (Adrian mówi, że dobre i to, chociaż dokładność pomiaru pozostawia nieco do życzenia). Monotonię dnia przerwał telefon z obsługującej Adriana agencji menadżerskiej. Telefon był z gatunku bombowych, bowiem Adrian dostał zaproszenie do turnieju z cyklu European Tour, czyli golfowej ekstraklasy dla zawodowców. Otrzymał tzw. dziką kartę, przyznawaną przez organizatorów dla wybranych.

Ten turniej to Alfred Dunhill Links Championships. Miejsce: pola w St. Andrews, czyli kolebka golfa. Lista startowa jest adekwatna do renomy miejsca oraz prestiżu zawodów. Obok profesjonalistów, którym golfowe mistrzostwo przyniosło już sławę i bogactwo, swój turniej rozgrywają biznesmeni przez duże B, milionerzy, celebryci (w tym roku choćby Andy Garcia i Hugh Grant) oraz emerytowani piłkarze: Luis Figo, Michael Ballack. Mają oni status amatorów, a rywalizują w duetach (z zawodowcami). Adrian został skojarzony z Johanem Eliashem, prezesem firmy Head, produkującej sprzęt sportowy. Zajęli drugie miejsce.

W rywalizacji indywidualnej już tak dobrze nie było. Adrian nie przeszedł tzw. cuta (po trzech dniach zawodów „odcinana” jest gorsza połowa klasyfikacji). Mówi, że o niepowodzeniu przesądził drugi dzień zawodów. Było wietrznie, padało, nie poradził sobie z warunkami. Pokonał 18 dołkowe pole z wynikiem +8, co w praktyce oznacza, że potrzebował do tego aż 80 uderzeń. Ale że pojęcie o golfie ma, pokazał trzeciego dnia – wynik -5 to poziom osiągany przez najlepszych. Za mało, żeby przebić się do górnej połowy klasyfikacji, ale wystarczająco, by zasłużyć na kolejne pochwały. – Jestem małą sensacją. Wielu bywałych w świecie golfa dziwi się, że ktoś z Polski gra na tym poziomie – mówi 23-letni Adrian.

Połknąć haczyk

Golfem zaraził Adriana ojciec, Andrzej. On sam zetknął się z tym sportem w latach 80., mieszkając w Niemczech. Do Polski rodzina Meronków wróciła, gdy Andrzej otrzymał propozycję wprowadzenia na nasz rynek niemieckiej firmy z branży budowlanej (pracuje w niej do dziś). Dla weekendu na fairwayu potrafił przejechać kilkaset kilometrów – wtedy, w połowie lat 90. w Polsce istniały tylko dwa pola 18-dołkowe: w podwarszawskim Rajszewie oraz w Międzyzdrojach. – Byłem wówczas jednym z lepszych graczy w Polsce. Oczywiście nikt nie grał zawodowo. Na golfie zarabiali tylko ci, którzy udzielali lekcji – wspomina Andrzej Meronk.

Adrian mówi, że w dzieciństwie golf wydawał mu się nudny. Wyżywał się raczej, jak większość rówieśników, w sportach zespołowych - ze wskazaniem na piłkę nożną. Przepowiadano mu w tej specjalności nawet jakąś przyszłość. Bodziec do zmiany zainteresowań przyszedł ze strony rodziców. Andrzej Meronk: – Kiedy zaraziłem pasją do golfa żonę, przybywało weekendów z przymusowymi rozstaniami. My jechaliśmy na pole, a Adrian miał w tym czasie mecz. To nam się nie podobało, więc namówiliśmy go, żeby nam towarzyszył.

Haczyk połknął szybko. Przydomowy ogród był dość duży, by ćwiczyć tzw. krótką grę. Profesjonalne wskazówki udzielane przez ojca owocowały. Bez wielkiego trudu wygrywał rywalizację w gronie garstki rówieśników. Miało to oczywiście, przyznaje Adrian, duże znaczenie psychologiczne, bo szybko doświadczył miłemu każdemu dziecku poczucia bycia najlepszym. W futbolu musiałby czekać na to o wiele dłużej i nie było żadnej gwarancji, że w ogóle by się doczekał. Mając 13-14 lat wygrywał już z ojcem, który samokrytycznie przyznał, że więcej go już nie nauczy.

Wtedy też rodzice uznali, że trzeba zmienić życie tak, by zapewnić Adrianowi systematyczny rozwój. Przeprowadzili się w sąsiedztwo powstałego w 2006 roku pola w podwrocławskim Krynicznie. Powadze tamtejszej inwestycji miało dodać zatrudnienie profesjonalnych trenerów ze znanej w całym golfowym świecie akademii Davida Leadbettera. I chociaż Polska wciąż była wówczas golfową pustynią, Adrian miał już na miejscu wszystko, czego potrzeba.

Kierunek Ameryka

Jednym z przybyłych do Toya Golf&Country Club trenerów był Walijczyk Matthew Tipper. Oczami dziecięcej wyobraźni widział się jako wielkiego gracza, ale szybko z tych marzeń wyrósł. Po prostu inni byli lepsi. Kierując się życiowym pragmatyzmem wybrał studia prawnicze. Na zajęciach umierał z nudów. – Któregoś dnia po prostu wstałem i wyszedłem w środku wykładu z prawa ziemskiego. Oznajmiłem profesorowi, że zamierzam zostać profesjonalnym trenerem golfa, na co on odparł: do zobaczenia za tydzień. To było 15 lat temu – wspomina ze śmiechem Tipper.

Do Polski przyjechał po kilkuletnim pobycie w Chinach i Korei Południowej, gdzie golf rozwijał się w zawrotnym tempie. Wydawało się, że Polska, ze swoją krzepnącą klasa średnią sygnalizującą snobistyczne ciągotki stanie się idealnym miejscem do krzewienia golfa. Z powodu licznych przeszkód (przede wszystkim ogólnej nieruchawości społeczeństwa, utożsamianiem golfa z rozrywką dla elit, jak również niechęcią do inwestowania w pola) przyjmował się na polskim gruncie opornie. Matthew mówi, że ani myślał jednak rezygnować z pracy w Krynicznie, bowiem się zakochał. Przede wszystkim we Wrocławiu, który jest jego zdaniem najpiękniejszym miastem na świecie. Zakochał się także w umiejętnościach kilku młodych zawodników, w tym również Adriana. – Gdy pierwszy przyjrzałem im się na treningu, byłem pod wrażeniem. Jako trener miałem do czynienia z setkami graczy. Po prostu wiedziałem, że mają do tego smykałkę – chwali.

Zaangażowanie się w rozwój młodych polskich karier to nie było jednak, zdaniem Tippera, zadanie łatwe. – Chłopcy czuli się częścią golfowej prowincji i nie bardzo wierzyli, że mogą wskoczyć do świata zawodowców. Jestem Polakiem – to w ich ustach brzmiało jak alibi. Powiedziałem, że daję im rok na zmianę postawy.

Adrian mówi, że to Matthew jako pierwszy uświadomił mu, że dla właściwego rozwoju niezbędny jest wyjazd do amerykańskiego college’u i regularna gra w tamtejszej lidze akademickiej. – Pierwszy raz usłyszałem to od niego mając 16 lat. Byłem zaskoczony, że wybiega tak daleko w przód. I że jest tak bardzo przekonany, że dam sobie tam radę – wspomina Adrian. Trzeba się więc było za oceanem zaprezentować podczas cyklu turniejów juniorskich. Zwrócił tam uwagę trenerów odpowiedzialnych za nabór. Dostał kilka propozycji, ostatecznie zdecydował się na 4-letni pobyt na uniwersytecie East Tennessee. – Mieli w składzie kilku Europejczyków, co uznałem za plus przy aklimatyzacji. Podobał mi się ich program golfowy, zaplecze na najwyższym poziomie. Teraz wydaje mi się, że wybrałbym inaczej. Poza golfem nie było tam nic do roboty. Ale może to i dobrze – uważa.

Twardy dowód

Trener Tipper ocenia, że wyjazd Adriana do Stanów to był wybór z gatunku być albo nie być. – Wielu moich znajomych wracało z uczelni po kilku miesiącach. Nie podobało im się otoczenie, przerastała ich presja związana ze startami albo zżerała tęsknota za domem. Ale Adrian zawsze był niezwykle dojrzały, profesjonalny, skupiony na celu. Przetrwał tam dzięki charakterowi.

Ten skok na głęboką wodę był tym bardziej ryzykowny, że przez większość roku (do Polski Adrian wracał na cztery miesiące) współpraca na linii Tipper-Meronk była kontynuowana tylko na odległość. Adrian nauczył się analitycznego podejścia do swojej gry, nagrywał treningi i wysyłał je trenerowi. Umówili się, że po każdych zawodach Matthew będzie przez pół godziny dyżurował przy telefonie (w Polsce był wtedy środek nocy) – Zadzwonił dwa razy. Byłem z niego dumny, bo to oznaczało, że się usamodzielnił i radził sobie nie czekając na podpowiedzi z mojej strony. Wiedziałem, że jest już gotów zrobić krok do świata zawodowców – uważa Tipper.

Po dwóch latach stagnacji przyszedł przełom – Adrian wygrał uniwersyteckie zawody. Do końca studiów powtórzył to jeszcze cztery razy. – To był zastrzyk pewności siebie. Dostałem twardy dowód, że potrafię wygrywać z zawodnikami, którzy lada moment przejdą na zawodowstwo. 80 procent grających profesjonalnie w golfa ma za sobą poligon akademicki w Stanach. Po prostu nie ma lepszej szkoły – przekonuje.

Jeden z trzynastu

W sensie formalnym skok do świata zawodowców okazał się łatwy – Adrian po prostu to ogłosił. Niebawem czeka go turniej kwalifikacyjny w Hiszpanii, gdzie do zdobycia są miejsca w zawodach dla elity - w rodzaju tego, w jakim brał udział na polach St. Andrews. Jak na razie ma zagwarantowany start w dziesięciu przyszłorocznych zawodach europejskiej drugiej ligi, gdzie wysokie miejsce w klasyfikacji generalnej też jest przepustką na imprezy z najwyższej półki. Może trafi się jakaś dzika karta. Mówi, że tremy nie czuje. – Kiedyś różnica między amatorskim, a zawodowym golfem była dużo większa. Teraz zdarza się, że zawodnicy, którzy dopiero co grali w lidze akademickiej, plasują się w pierwszej dziesiątce najbardziej prestiżowych zawodów.

Zdaniem trenera Tippera, jeśli chodzi o umiejętności, Adrian już jest w gronie najlepszych trzystu zawodników na świecie. Dochodzi jeszcze cała oczywiście psychologiczna złożoność golfa, który jest trochę jak skoki narciarskie – perfekcyjny automatyzm ruchu przekłada się na wynik. Adrian mówi, że zdarza się, że na treningach wszystko idzie jak po sznurku, a podczas zawodów mechanizm szwankuje. To rodzi irytację i podenerwowanie, które na polu są fatalnymi doradcami. Dlatego niezbędna jest stała współpraca z psychologiem – pomoc obiecał Polski Związek Golfa, który okazał się solidnym partnerem podczas amatorskiej kariery Adriana.

W zawodowym golfie czekają olbrzymie pieniądze - w najbardziej prestiżowych turniejach otrzymują grubo powyżej miliona dolarów. Przedsmak Adrian dostał w Szkocji – drugie miejsce w rywalizacji duetów zostało okraszone czekiem na 30 tysięcy dolarów. Będzie jak znalazł na inwestycje we własne zawodowstwo. A w znalezieniu sponsorów może pomogą kontakty, jakie zdobył na ostatnich zawodach. Milioner Johan Eliash, który po raz pierwszy poznał smak podium na tego rodzaju imprezie powiedział Adrianowi, że liczy na to, że w przyszłorocznej edycji Alfred Dunhill Links Championship znów zagrają razem.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną