Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Ciąg dalszy nastąpił

Czas dopisał epilogi do naszych reportaży

Iwona Kowalik z Fundacji Przyjaciele Braci Mniejszych Iwona Kowalik z Fundacji Przyjaciele Braci Mniejszych Tadeusz Późniak / Polityka
Po kilku, kilkunastu miesiącach sprawdziliśmy, jakie są epilogi historii, które opisywaliśmy na łamach. Jak wypadł ten remanent?
Marek Chybiński, mistrz Polski niepełnosprawnych w tenisie stołowymTadeusz Późniak/Polityka Marek Chybiński, mistrz Polski niepełnosprawnych w tenisie stołowym
Wacław, lokator najmniejszego na świecie
mieszkankaMarta Mazuś/Polityka Wacław, lokator najmniejszego na świecie mieszkanka
Mieczysław Jamróz, mistrz pszczelarskiMarcin Kołodziejczyk/Polityka Mieczysław Jamróz, mistrz pszczelarski
Bogdan GasińskiKuba Kamiński/Fotorzepa/Forum Bogdan Gasiński
Adam Dudała, ofiara pomyłki sądowejAdam Bogoryja-Zakrzewski/Polityka Adam Dudała, ofiara pomyłki sądowej
Emilian KamińskiStach Leszczyński/PAP Emilian Kamiński
Ryszard z Wituni, ekstremalny maratończykTytus Żmijewski/PAP Ryszard z Wituni, ekstremalny maratończyk
Andrzej Kordek, kierowca, który odebrał poród w autobusieTomasz Rytych Andrzej Kordek, kierowca, który odebrał poród w autobusie

Pisaliśmy o ludziach, bo wpadli w tarapaty, rzeczywistość ich przerosła albo porwali się na coś ważnego. Pisaliśmy o sprawach, żeby pomóc. Kibicowaliśmy komuś albo uważaliśmy, że państwo kogoś skrzywdziło. Że potraktowało sprawę bez należytej uwagi. Wróciliśmy do naszych bohaterów – radzą sobie różnie. Państwo – skandalicznie źle.

Marek Chybiński, mistrz Polski niepełnosprawnych w tenisie stołowym (POLITYKA 24/16), walczy nie tyle o medale, co z życiem. Od urodzenia miał pod górkę: skrajne zaniedbanie w domu, bicie i uderzanie głową w ścianę z rozpaczy przełożyło się na upośledzenie. Sam nauczył się grać w ping-ponga. Obronił tytuł mistrza Polski niepełnosprawnych i jest nim do dziś. Po reportażu nic się nie zmieniło: nie może trenować, bo musi pracować. Pracuje, bo nie ma na treningi. Zamiast rozwijać swój talent, remontuje domy w ramach prac interwencyjnych. Miał szanse na dobre miejsce w mistrzostwach Europy w Kaliningradzie, gdyby je zdobył, mógłby dostawać państwowe stypendium i wreszcie wyszedłby na prostą, ale nie dotarł na turniej z powodu braku pieniędzy.

Chyba już tylko siłą woli wciąż trzyma formę i reżim regularnych treningów. Po pracy sam dzwoni do sparingpartnerów, prosząc, by z nim ćwiczyli, choć w Częstochowskiem, gdzie mieszka, bardzo trudno o wymagającego przeciwnika dla mistrza Polski. Stawki za grę negocjuje, jakby walczył o życie, bo im więcej zapłaci za wynajem sali, tym więcej czasu będzie musiał poświęcić na remonty. Medale medalami, na razie wygrywa proza życia. Marek Chybiński wciąż wierzy, że znajdzie się dla niego sponsor.

Z prozą życia przegrał Konrad, mężczyzna, który urodził dziecko (POLITYKA 26/15 i 35/14). Pięć lat temu oficjalnie, wyrokiem sądu, zmienił płeć. Dwa lata wcześniej, tuż po 18. urodzinach – czyli gdy tylko było to możliwe – poszedł do seksuologa i rozpoczął terapię hormonalną. Świadectwo maturalne, wystawione jeszcze na Beatę, odbierał w garniturze. Potem były badania genetyczne, konsultacje u psychiatry i seksuologa, rozpoczęcie kuracji hormonalnej, mastektomia. I zbieranie pieniędzy na kolejną operację – usunięcia macicy i jajników. W tym czasie pojawiły się problemy zdrowotne i lekarz kazał Konradowi odstawić męskie hormony. Wróciła miesiączka. I właśnie wówczas Konrad padł ofiarą gwałtu. Nie zgłosił się do prokuratury – wstydził się i bał. Nie usunął ciąży. Lekarze stanęli na wysokości zadania. Udało się cesarskie cięcie u mężczyzny jakoś rozliczyć z NFZ (bo po Beacie, którą był kiedyś, w urzędowych dokumentach nie został żaden ślad, tak jakby nigdy nie istniała). Konrad chciał wychować córkę. Pokochał ją.

Jednak urzędy nie chciały zarejestrować dziecka. Córka Konrada żyła w prawnej próżni, bez numeru PESEL, prawa do opieki zdrowotnej. Sprawa trafiła do sądu. Po naszych publikacjach włączył się rzecznik praw obywatelskich i już wydawało się, że wszystko zakończy się szczęśliwie. Zapadł wyrok: w akcie urodzenia Agatki jako matkę wpisano Konrada, a dane ojca są tzw. kryjące, czyli przypadkowe męskie imię. Nieoczekiwanie w 2016 r. przypadkiem Konrada zainteresował się prokurator, wnosząc o wznowienie postępowania sprzed pięciu lat w sprawie ustalenia płci. Prokurator uważa, że poczucie przynależności do płci męskiej Konrada nie jest trwałe, ponieważ objawił on „instynkt macierzyński”. Sprawa jest w toku i może się okazać, że Konrad przymusowo – formalnie – znów stanie się kobietą.

Ogłoszenie o pracy dla bezdomnych przy opiece nad zwierzętami (POLITYKA 50/15) wciąż wisi. Wywiesza je w Nowym Dworze Mazowieckim Iwona Kowalik z Fundacji Przyjaciele Braci Mniejszych, która prowadzi schronisko dla psów. Jednak powoli traci nadzieję, że ktoś zostanie z nią na dłużej. I to mimo, że daje umowę o pracę.

Bohaterowie naszego tekstu: Rafał, osadzony z pobliskiego więzienia, oraz Bożena i Wiesław, małżeństwo z Zamojszczyzny, już w schronisku nie pracują. Rafał w nagrodę za dobrą pracę dostał szansę na naukę w gimnazjum. Mówił, że tej szansy, żeby stać się prawdziwym człowiekiem, nie chce zaprzepaścić. Jednak po kilku miesiącach wzorowej pracy i zachowania dostał przepustkę w rodzinne strony i nie wrócił. Złapany, został przeniesiony do innego więzienia.

Bożena i Wiesław zarobione pieniądze chcieli wysyłać synom, którzy mieszkają niedaleko nieczynnej już cukrowni Wożuczyn. Wytrzymali do Świąt Wielkanocnych – i zapili. Zostawili zwierzęta same sobie, nie nakarmili, nie wyprowadzili, nie dali im pić. Iwona Kowalik musiała ich zwolnić. Nie wiadomo, gdzie są teraz. W rodzinnym Wożuczynie nikt o nich nie słyszał.

Dobrze ma się 73-letni Wacław, lokator najmniejszego na świecie mieszkanka, liczącego 2 m kw., stworzonego na nieczynnym dworcu autobusowym w Łabiszynie koło Bydgoszczy, gdzie przeprowadził się z nadrzecznego szałasu (POLITYKA 15/15). Podobnie jego sąsiadka Barbara, dla której pierwszej zrobiono mieszkanie na tym samym dworcu.

Kilkutysięczne miasteczko z ograniczonym budżetem na budowę nowych mieszkań socjalnych nie może sobie pozwolić, ale po udanych lokalowych eksperymentach w pełni otworzyło się na recykling przestrzeni. Oprócz dworca, gdzie dziś małe, ale przytulne mieszkania ma już dziesięć rodzin, zaadaptowano były posterunek policji, budynek zakładu gospodarki komunalnej oraz starą szkołę. A ostatnio, w lipcu 2016 r., dawną stację uzdatniania wody, która była też kotłownią, a potem magazynem.

Swoje 28 m kw. dostała tam Iwona, mama sześcio- i dwulatka. Wcześniej mieszkanie wynajmowała, potem przez dwa lata mieszkała w Domu Samotnej Matki u sióstr zakonnych. Na pomoc rodziny nie mogła liczyć. Teraz ma pokój i kuchnię z łazienką. Stan surowy, ale gdy mieszkała u sióstr, to oszczędzała, ile mogła. Już się prawie urządziła, kupiła meble do kuchni. Latem dzieci będą miały duże podwórko przed budynkiem, więc jest się gdzie bawić. Iwona szuka pracy.

W dawnej stacji uzdatniania wody powstały jeszcze dwa lokale. Po sąsiedzku swoje 27 m kw. ma wdowiec z 16-letnim synem. Trzecie jest już nieco większe, ma 45 m kw. Zamieszkało tu małżeństwo i ich pięcioletni syn. Burmistrz Łabiszyna ma już kolejne miejsce do lokalowego recyklingu. Ale na razie nie chce zapeszać.

O życie wciąż walczą pszczoły z Jaszczurowej niedaleko Wadowic. Pisaliśmy o wyroku, który usłyszał Mieczysław Jamróz, mistrz pszczelarski i specjalista chorób pszczół, ostatniego dnia czerwca 2015 r. Sąd nakazał usunąć kilkadziesiąt pszczelich rodzin. Miał wziąć podziurawioną blaszaną puszkę, nasypać do środka siarki, dołożyć drewienek, rozpalić i wysiarczyć pszczoły na śmierć (POLITYKA 32/15). Owady przeszkadzały letnikom wypoczywać w okolicy nazywanej pszczelą doliną. Kiedyś każdy miał tu pasiekę. Dziś jest spokój, sielskie krajobrazy, a od jakiegoś czasu także letnie wille miastowych. Sąsiedzi Jamroza poskarżyli się, że mnogość pszczół stwarza zagrożenie dla ich życia. Pierwszy proces zakończył się po siedmiu latach wygraną mistrza pszczelarskiego. Pszczoły wykonują pożyteczną pracę i są częścią natury, orzekł sąd. Wówczas mieszkańcy złożyli drugi pozew. Tym razem Sąd Okręgowy w Krakowie nakazał, by liczącą 29 uli pasiekę w Jaszczurowej pszczelarz zmniejszył o 23 ule.

Jamróz pszczół nie zagazował. Napisał za to do prezydenta Andrzeja Dudy – z prośbą o ułaskawienie siebie, czyli pszczół. Poparła go Fundacja Greenpeace Polska, bo „dobro wszystkich pszczół pozostających przedmiotem sporu powinno zostać potraktowane priorytetowo”. W obronie Jamroza stanęła też pro publico bono Kancelaria Edge Wieczorek z Warszawy i złożyła skargę kasacyjną. Sąd Najwyższy nie wziął w obronę pszczół i tym samym sprawa na poziomie krajowym została uznana za zakończoną. Ale nie dla Jamroza, który zdecydował się wnieść skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Nie zdążył. W grudniu 2016 r. zmarł. Gdy umiera pszczelarz, ule stoją zwykle, aż wrosną w ziemię i się przewrócą, chyba że znajdzie się następca. W Jaszczurowej pszczele życie na dobre zacznie się pewnie jakoś w kwietniu, jak co roku. Do Strasburga być może w imieniu pszczół odwoła się rodzina pszczelarza.

Najbardziej kuriozalny wyrok w dziejach polskiego sądownictwa wciąż odsiaduje słynny od czasu talibów w Klewkach zootechnik Bogdan Gasiński (POLITYKA 46/12). Gdy o nim pisaliśmy, siedział już ponad siedem lat, głównie za niepłacenie rachunków hotelowych. Siedział, bo zsumowano mu 18 drobnych wyroków w przeróżnych sądach, zamiast skupić wszystkie hotelowe ucieczki w jednym akcie oskarżenia i osądzić go w jednym sądzie, wydając łączny wyrok. Za hotelowe oszustwa mógł dostać najwyżej kilka lat. W 2012 r. cytowaliśmy dokument wystawiony przez dyrektora zakładu karnego, z którego wynikało, że po zsumowaniu hotelowych wyroków Gasińskiego czeka jeszcze 28 lat pobytu za kratami, jak za zabójstwo z premedytacją. Dzisiaj perspektywa życia za kratami jest jeszcze dłuższa, bo doszły nowe wyroki i po zsumowaniu Gasińskiego czeka około 40 lat więzienia. A i to nie koniec, bo kilkadziesiąt postępowań w różnych sądach wciąż się toczy i nie wiadomo, ile lat minie, nim się skończą. Gdy to nastąpi, ostatni z sądów zapewne wyda wyrok łączny – kilka lat więzienia. Tyle że na ów wyrok Gasiński może czekać w więzieniu jeszcze dziesięciolecia.

Oczywiście nie należy urywać się z hoteli, nie płacąc należności, ale nie wydaje się możliwe, aby w jakimkolwiek kraju świata za zwykłe oszustwa hotelowe skazywano na dożywocie. W Polsce, jak się okazuje, nie ma jednak rzeczy niemożliwych.

Na całej linii przegrał Adam Dudała, bohater dwóch naszych publikacji (POLITYKA 46/11 oraz 15/14). Wciąż odsiaduje wyrok 25 lat pozbawienia wolności. Udowadnialiśmy, że padł ofiarą pomyłki sądowej. Nie sprawdzono jego alibi, oparto się wyłącznie na obciążających go zeznaniach świadka, który został już kilkakrotnie przyłapany na kłamstwie i konfabulacji.

Nasze teksty spowodowały, że sprawą Dudały zaczęli się interesować inni dziennikarze. W jego obronie powstało wiele reportaży telewizyjnych, radiowych i prasowych, sprawą zajęła się Helsińska Fundacja Praw Człowieka, wypowiadali się uznani prawnicy. Prokuratura nie zdecydowała się jednak na złożenie wniosku o wznowienie postępowania. To z jednej strony zrozumiałe, bo musiałaby przyznać się do własnej wpadki, ale też nieludzkie, gdyż organy ścigania mają już dzisiaj pełną wiedzę o prawdziwym sprawcy zabójstw. Jedynym, co łączyło bohatera naszych publikacji z tamtym, było to samo imię.

Adamowi Dudale w 2016 r. zaczęto udzielać przepustek. Wychodzi już na kilkudniowe urlopy, przebywa wtedy z żoną, która wciąż wierzy, że prawda w końcu zatriumfuje. Dudała odsiedział już kilkanaście lat i nabył prawo do ubiegania się o przedterminowe warunkowe zwolnienie. Życzymy mu, aby sąd penitencjarny podjął taką decyzję.

Trochę lepiej powiodło się Adamowi S., biznesmenowi, bohaterowi reportażu „Ośmiornica w oleju” (POLITYKA 31/16). Był ścigany Europejskim Nakazem Aresztowania przez włoską prokuraturę za udział w procederze wprowadzania na tamtejszy rynek oleju smarowego udającego napędowy i zarabianie na podatku akcyzowym. W artykule podaliśmy w wątpliwość zarzuty, dowody na udział Adama S. w grupie przestępczej wydawały nam się słabe, ale łódzki sąd zarządził ekstradycję polskiego obywatela do Italii. Na szczęście dla podejrzanego zawieszono jej wykonanie do czasu zakończenia toczących się w Polsce postępowań skarbowych. Po wpłaceniu pół miliona złotych kaucji Adam S. pozostał na wolności.

Tymczasem strona włoska wycofała nakaz aresztu wobec Adama S., bo po zbadaniu dowodów doszła do wniosku, że nie jest on już podejrzany o udział w przestępstwie. Odpowiednie pismo dotarło do Polski, ale tu procedura działa opieszale. Adam S., chociaż już wycofano wobec niego zarzuty, nadal ma zakaz opuszczania kraju i wciąż nie zwrócono mu kaucji. Musi cierpliwie czekać, aż do sądu dotrą właściwe dokumenty.

Udało się mieszkańcom Śródmiejskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, jednej z najbogatszych spółdzielni w kraju (POLITYKA 22/15): obronili dach nad głowami. Pisaliśmy, że tysiącom lokatorów grozi utrata mieszkań, a doraźnie – odłączenie ogrzewania i prądu. Hipoteki niektórych mieszkańców obciążono horrendalnym długiem. Spółdzielnia znalazła się na skraju upadku po malwersacjach zarządu, który pozostawił mieszkańców z 57 mln zł długu. Oszustom prawie udało się uniknąć odpowiedzialności, jednak w spółdzielni mieszkała uparta Ewa Łętowska, ekssędzia Trybunału Konstytucyjnego. Po roku od publikacji, w kwietniu 2016 r., zarzuty niegospodarności wielkich rozmiarów usłyszało czterech członków zarządu. Dokonano zabezpieczeń na ich majątkach na prawie 10 mln zł. Śledztwo trwa, a w tym czasie sąd rejonowy skazał już dawny zarząd na kary grzywny za łamanie prawa spółdzielczego.

Do załatwienia pozostała jeszcze istotna sprawa: 10 hipotek na mieszkaniach niektórych lokatorów na ponad 18,5 mln zł. Prof. Łętowska występowała do szefa Prokuratury Okręgowej w Warszawie o uzgodnienie ze stanem faktycznych treści tych hipotek, gdyż powstały w wyniku procederu przestępczego – ale bez efektu. Łętowska zwróciła się więc ostatnio do Andrzeja Szeligi, szefa Prokuratury Regionalnej, skarżąc się, że „bierność prokuratury umożliwia konsumowanie owoców przestępstwa”. Pozostaje też sprawa energiczniejszych działań na rzecz obalenia umów wyprowadzających majątek spółdzielni. Łętowska przekazała materiały do prokuratury, sugerowała zabezpieczenie przed dalszą sprzedażą. Dziś mówi: „jak będzie później jak z Amber Gold, to się nie zdziwię. Ale, żeby nie było, że nie ostrzegałam”.

Swój Teatr Kamienica obronił też Emilian Kamiński. Chodziło o groźbę przejęcia przez 37-letniego biznesmena wyremontowanych i urządzonych wielkimi kosztami piwnic, w których mieści się teatr. Zresztą nie tylko pomieszczeń teatru w piwnicach i na parterze, ale i 1 tys. m kw. strychów do nadbudowy (POLITYKA 39/15). Już po naszej publikacji sąd pierwszej instancji unieważnił akty notarialne sprzedaży strychów. Mimo tego wyroku w lutym 2016 r. firma biznesmena sprzedała strychy kolejnej osobie. Sąd, po interwencjach, wstrzymał przekazanie własności, po czym temat teatralnych piwnic z foyer zamarł, nic się nie dzieje. Wygląda na to, że wszyscy czekają na sądowe rozstrzygnięcia legalności umowy przekazania strychów – matki wszystkich późniejszych spraw.

Członkowie Zarządu Wspólnoty, którzy zawierali niekorzystne z punktu widzenia mieszkańców i oszukańcze z perspektywy teatru umowy, już nimi nie są, a jeden z nich wyprowadził się z kamienicy. Po nich zarządcą został pełnomocnik biznesmena, który pieniędzmi wspólnoty, przelanymi z jej konta, zapłacił 100 tys. zł kosztów złożenia apelacji – w sprawie unieważnienia aktów notarialnych. W końcu po wielu bojach kamienicą zarządza powołany przez sąd komisarz. Wątek działań biznesmena i zarządu nadal jest badany przez prokuraturę.

Dobrze ma się za to oszust spod Szczecina Grzegorz Ł., który preparował weksle z podpisami Bogu ducha winnych osób, zanosił je do sądów w całej Polsce, a ślepa Temida wystawiała na ich podstawie nakazy zapłaty na setki tysięcy złotych (POLITYKA 8/16). Okradzeni na weksel przypadkowi, acz zwykle zamożni ludzie dopiero od komornika dowiadywali się, że ich konta zostają zajęte, a majątki przekazane komuś, kogo nie znają. Komornicy, mając legalny wyrok sądu, nie mogli odmówić egzekucji. Na korzyść oszusta działał system prawny: wyrok sądu trzeba było podważyć tą samą drogą – sądownie, a to w Polsce zabierało miesiące. Oszust się ulatniał. Podczas gdy jedne sądy opatrywały weksle Grzegorza Ł. nakazami zapłaty, inne prowadziły sprawy przeciw niemu. Zapadały wyroki skazujące.

W marcu 2016 r., już po naszej publikacji, Grzegorz Ł. został wreszcie zatrzymany i aresztowany, okazało się jednak, że na krótko. Tuż przed kolejnym wyrokiem wyszedł i zniknął. Jak informuje sędzia Michał Tomala, rzecznik Sądu Okręgowego w Szczecinie, postanowieniem z 10 października 2016 r. zawieszono postępowanie toczące się przeciwko niemu, gdyż „oskarżony aktualnie ukrywa się, nie odbiera wezwań, uniemożliwia również doprowadzenie go przez policję”. 1 grudnia 2016 r. wydano za Grzegorzem Ł. europejski nakaz aresztowania w trzech sprawach Sądu Okręgowego w Szczecinie. Jest też poszukiwany polskim listem gończym.

U Ryszarda z Wituni, ekstremalnego maratończyka, przerwa. Pisaliśmy, że przez 366 dni przebiegł 366 maratonów wokół rodzinnej miejscowości (POLITYKA 47/15). Teraz lekarz powiedział, że potrzebne są dwa miesiące przerwy w bieganiu i Ryszard to polecenie wypełnia. Po to, żeby móc dalej biegać.

W Górce Lubartowskiej na Lubelszczyźnie znów ktoś kopie w poszukiwaniu bursztynu (POLITYKA 27/15). We wsi nadal pija się ciężko, tak jak ciężko się pracuje – o ile jest jakaś praca. Gdzieś wiosną tego roku na polach znów zjawili się ludzie z dziwnymi aparatami oraz żółty namiot, pod którym znajdowały się materiały służące do próbnych odwiertów bursztynu. Potem – znowu – jak mówią mieszkańcy z ogromnym zniechęceniem, przeciągając to słowo – wjechały koparki. Oni, miejscowi, w żadną bursztynową gorączkę już nie wierzą. Opowiadają sobie, że wiosenne odwierty urządził jakiś bogaty pan, który miał kaprys kupić kawałek ziemi i po raz kolejny zrobić im pobojowisko w gminie. Gdyby choć pracę dał, ale nic z tego.

Andrzej Kordek, kierowca, który odebrał poród w autobusie linii Lublin–Lubaczów (POLITYKA 51/14), nie skarży się. Za swój czyn został nominowany do nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” dla „powstańców czasu pokoju”. Nie dostał jej, ale dla pasażerów PKS Biłgoraj nadal jest „tym słynnym kierowcą położnikiem”. Poród odebrał, choć pasażerka zrobiła się bezwładna. Powolnymi ruchami wykręcał nóżki, które wystawały. Dziecko było bardzo małe i bezwładne, nie oddychało, było sine. Położył je na swoich kolanach, delikatnie – bo dziecko maleńkie – wdmuchiwał powietrze do płuc i masował serce. Dziecko zaczęło płakać, a pasażerowie bić brawo.

Mały Andrzejek (nazwany tak na jego cześć), wcześniak przyjęty przez kierowcę na świat, początkowo leżał w inkubatorze, ale po kilku miesiącach wrócił do rodzinnego Zamchu w dobrym zdrowiu. Matka też ma się dobrze. Od porodu w autobusie Kordek widział dziecko kilka razy. Raz przez przypadek w Biłgoraju, kolejny – na uroczystych pierwszych urodzinach. Wszystko wskazywało, że zostanie też ojcem chrzestnym chłopca, ale ostatecznie rodzice zdecydowali inaczej. Kordek nie ma żalu. Mówi, że najważniejsze, że dziecko jest zdrowe, a on mimo różnych zawirowań i zmian w życiu nadal ma pracę. Wciąż jeździ w biłgorajskim PKS na linii Lublin–Lubaczów.

Po tamtym porodzie Andrzej Kordek długo nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nie mógł spać, choć zawsze ze zmęczenia zwalał się do łóżka jak kłoda, płakał i nie wiedział dlaczego. Przypominał sobie poród w autobusie, a zaraz narodziny własnych dzieci, w których nie uczestniczył. Podjął kilka zasadniczych decyzji w swoim życiu.

Opracowanie: Joanna Cieśla, Violetta Krasnowska, Aleksandra Pucułek, Piotr Pytlakowski, Agnieszka Sowa

Polityka 1.2017 (3092) z dnia 27.12.2016; Społeczeństwo; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Ciąg dalszy nastąpił"
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną