Siedząca obok woźnicy 82-letnia Maria macha do przechodniów. Jej siwy warkocz podskakuje, gdy konie przyspieszają, spłoszone klaksonem wlokących się z tyłu aut. Jadący wozem muzykanci wygrywają rzewne pieśni. Obok nich moszczą się na ławach gadziowie (nie-Cyganie) poprzetykani Romami. Gorąco i trzęsie. Jeszcze dwie godziny do obozowiska.
– Tatuś rzucał na drogę spięte kawałki słomy, żeby pokazać innym, którędy jedziemy. Te znaki nazywały się śpery. Przy wsiach czy w lesie zatrzymywaliśmy się na dłużej. Nie za wiele nas było, do 30 wozów, żeby każdy w wiosce mógł zarobić – opowiada jedna z kobiet. – Jedliśmy to, co mama uzbierała na wsi... – słowa giną w turkocie kół, gdy wozy wchodzą w zakręt i powracają na prostej: – ...Czekało się nieraz głodnym, aż kurę ukradnie i zupę uwarzy. Na jesień zjeżdżaliśmy do gospodarzy w miasteczkach i na kawałku podłogi czy stodoły zimowaliśmy. Przyszedł marzec, a Cygany już w wozy wsiadają i taborem w drogę. Nawet jak śniegi były. W stałe miejsca się jeździło, tam gdzie wcześniej nasze ojce i dziadki.
Gdy tabor mija stajnie Sanguszków, ostatnich prywatnych właścicieli Tarnowa, Marzenie przypomina się szczawiówka. A potem rwane kluski z twarogiem, które kobiety ucierały nad kociołkiem. – Ich smak mam na języku do dziś. Jak jedna rodzina ugotowała coś szybciej, wołało się pozostałych: Tylko łyżki weźcie – i zajadało z jednej miski. Taka jedność była! – kiwa głową z zadumą.
Pan Kazimierz pamięta swój ostatni tabor. Władze złapały ich w 1964 r. w Janowie Lubelskim. 18 familii. Jak się okazało, że aż tyle, przewodniczący prezydium stwierdził, że mieszkań mają tylko dla pięciu rodzin i resztę puścił dalej.