Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Głowa, serce, ręce, zdrowie

Stefania Ludwiczak: biedna pomaga biednym

Pani Stefania Ludwiczak Pani Stefania Ludwiczak Marta Mazuś / Polityka
Żeby dać sobie radę z biedą, potrzeba sporo determinacji albo sprytu. Gdy mieszka się w Wałczu, potrzeba jeszcze Stefanii Ludwiczak.
Pani Stefania (z prawej) z jedną ze swoich podopiecznych – AniąMarta Mazuś/Polityka Pani Stefania (z prawej) z jedną ze swoich podopiecznych – Anią

Stefania najlepiej się czuje, gdy wcale jej nie widać. Gdy nikt nie zauważa, jak ze swoją blond czupryną drepcze po ulicach Wałcza, załatwiając cudze sprawy. Najlepiej, gdy wszyscy myślą, że to się tak samo dzieje. Na śmietniku przy bloku zawisła torba z jedzeniem dla kobiety, która żywi się tym, co znajdzie na ulicy. Bezdomny mężczyzna z łuszczycą wreszcie kupił sobie maść i poczuł ulgę, bo nie swędzi go skóra. Kilkadziesiąt wałeckich dzieci przez ostatnie lata wyrosło na przyzwoitych ludzi. Samotna staruszka mieszkająca z kotem miała tego dnia do kogo się odezwać. No i jeszcze niepełnosprawna Ania z niepełnosprawną mamą Elą dostały zebrane od wałczan parę złotych na leki.

24-letnia Ania to obecnie największe zmartwienie 77-letniej Stefanii, emerytowanej polonistki, a zarazem jednoosobowej i nieformalnej instytucji w Wałczu, która ostatnie kilkadziesiąt lat spędziła na łagodzeniu innym niesprzyjających okoliczności życia i która mimo usilnych prób kamuflażu, jest w całej okolicy bardzo dobrze znana. Właściwie tylko o Ani Stefania mogłaby teraz mówić. Bo taka młoda, po dwóch operacjach mózgu, niedowład prawostronny, niedawno zabrana przez ZUS renta i na przeżycie ma od państwa równe 153 zł. Tym razem jednak kolejność będzie odwrócona. Zanim o Ani, najpierw będzie o Stefanii, czyli o tym, jak w niedużym mieście w północno-zachodniej Polsce ci, którzy sami nie mają zbyt wiele, pomagają jeszcze biedniejszym od siebie.

Bomba uderzyła w dom, sufit spadł na podłogę, musiały w piątkę przenieść się do stajni. Babcia, ciotka, mama, przy piersi mamy siostra i ona, 3-letnia Stefania, dla której miejsce do spania znalazło się w końskim żłobie. To było w mieście Buczacz, dzisiejsza Ukraina.

Zostawiły je za sobą w 1945 r., odjeżdżając do Niemiec w bydlęcym wagonie. Nie wiadomo skąd nagle pojawił się człowiek. Nie wiadomo skąd – worek fasoli. I za ten worek i dzięki temu człowiekowi uciekły z pociągu. Nocowały w stogach siana, w lepiankach, a żołnierz ukradł im ostatnią pierzynę. Ale udało się, dotarły do wsi Łączki Brzeskie niedaleko Mielca i tam mama z ciocią, przedwojenne nauczycielki, założyły szkołę.

Stefania z siostrą Ewą, niby z inteligenckiej rodziny, ale jak wszyscy biegały po wsi na bosaka, uczyły się z całą klasą z jednego podręcznika. Tego ubranka nie kupimy, mówiła czasem mama, i potem Stefania z Ewą już rozumiały dlaczego – kolejne głodne dziecko z sąsiedztwa jadło u nich obiad. I nawet gdy w latach 50. przenieśli się do Wałcza, mama nie porzuciła swoich dawnych przekonań i krzywo patrzyła na nauczycielkę Stefanii, która na imieniny zapraszała z klasy dzieci, ale tylko te z dobrych, inteligenckich domów.

Stefania nie miała więc za bardzo innego wyjścia w życiu. Zawsze wiedziała, że będzie wiejską nauczycielką. Ale wiejska nauczycielka i miejska nauczycielka to było kiedyś coś zupełnie innego.

Co, znowu posady nie dali? – mówili z politowaniem wąsaci kierowcy pekaesu, gdy mijał kolejny rok, a Stefania, zamiast do centrum miasta, jak inni porządni ludzie, jechała co rano do pracy w zupełnie odwrotną stronę. Nie mogli zrozumieć, jak z własnej woli można się babrać w wiejskich problemach.

W Dolaszewie nikt nie chciał pracować. Kobiety tam piły. Szły w pole, a małe dzieci przywiązywały do nogi od stołu. Stefania chodziła po wsi i tłumaczyła, że tak się nie robi.

W Gostomi rodzina z ośmiorgiem dzieci. Matka o najmłodszym mówiła, że go nienawidzi, a najstarszemu kazała okradać piwnice. Stefania przychodziła sprawdzać, czy mają w domu gdzie odrobić lekcje.

Pisała za ludzi podania do gminy. Tłumaczyła, żeby nie bić dziecka, które pisze lewą ręką. Przytulała, bo niektóre dzieci tak potrzebują dotyku, a wtedy nikt jeszcze nie tropił dotyku złego. Organizowała wycieczki – pytali po co, przecież wszystko teraz jest w telewizorze? Jedna z matek w końcu dała się namówić i pojechała z klasą jako opiekunka. 36 lat. Rozpłakała się, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyła morze.

Aż w końcu Stefania trafiła do Mirosławia. Szkoła mieściła się w zawilgoconej piwnicy. Jeszcze rok i sanepid zakazałby wstępu. Więc Stefania ruszyła w Polskę. Trochę dał prof. Henryk Samsonowicz, trochę Aleksander Kwaśniewski, Marek Borowski i tak wspólnymi siłami w malutkim Mirosławiu powstała nowa szkoła. To był akurat początek nowego ustroju i przez jeden krótki rok Stefanii wydawało się, że ludzie są jak anioły.

W 1998 r. odchodziła na emeryturę. Stoją we dwoje z kolegą w kuratorium. Pada pytanie – co im się udało przez te wszystkie lata? Kolega wymienia stanowiska zgodnie z chronologią. A Stefania, że udało się wybudować szkołę w Mirosławiu. Ale z jedną rzeczą nie wiedziała, i nadal nie wie, jak sobie poradzić – gdy po wiejskiej szkole dzieci idą do miasta, to nie ma siły, zawsze czują się gorsze. Kolega obok kiwnął nieznacznie głową.

Z tęsknoty przez rok chodziła jak nieżywa. To był listopad. Wtorek. Poszła do pierwszej z brzegu szkoły w Wałczu i zapytała, czy nie znalazłaby się dla niej jakaś grupka dzieci. Bo ona robi taki klub. Nazywa się 4H. Ha jest od head, heart, hands i health, czyli głowy, serca, rąk i zdrowia. Kiedyś agronom powiedział jej o spotkaniu z Amerykanami w pobliskim Ośrodku Doradztwa Rolniczego. Oni te kluby prowadzą od 1900 r. Zaczęło się od ziarna nowej odmiany kukurydzy, które w stanie Illinois dzieci dostały do uprawy, a potem na wystawie mogły pochwalić się, co wyhodowały. Chodzi o to, żeby robić coś pożytecznego, ale nie dla siebie, tylko dla innych. Przez kilka lat taki klub działał w szkole Stefanii w Mirosławiu (a w 80 krajach świata powstało ich całe mnóstwo). W samej Polsce, począwszy od lat 90., kilkaset, głównie na wsiach. I teraz ona by tu w Wałczu chciała zrobić coś podobnego. Za darmo. Dla dzieciaczków, ale takich biedniejszych. Takich, po których przelatuje się tylko wzrokiem. Więc jak, znalazłby się ktoś dla niej?

Dopiero któraś z kolei szkoła się zgodziła. Kilkoro maluchów stanęło przed Stefanią. Przez kolejne 14 lat widywali się już codziennie.

Łukasz – delikatny. Koledzy śmiali się z niego, nieraz od nich obrywał. Mieszkał na stałe z babcią. Przez problemy w domu skończył tylko OHP. Za 600 zł miesięcznie zatrudnił się w kuchni w ośrodku sportowym w Wałczu.

Beata – talent plastyczny odkryty przez Stefanię. Nie miała pomocy finansowej, matka popijała, więc zamiast być malarką, została panią na poczcie.

J. – gej. Nie mógł się z tym pogodzić. Podobał się dziewczynom, ale wszystkie z jego powodu popadały w rozpacz. Wiele godzin grupowych rozmów przy wyklejankach z papieru musiała zaaranżować Stefania, żeby wszyscy zrozumieli, że gej to nic złego.

G. – bity przez ojca tak, że wstydził się rozbierać na wuefie w szkole.

Kamil – najmłodszy, bardzo inteligentny, ale Stefania podejrzewała aspergera. Chodziła z nim na długie spacery, żeby mu tłumaczyć, że nie może wyśmiewać się z innych, bo czegoś nie rozumieją. Gdy miał 19 lat pojechał na Woodstock. Niedługo potem popełnił samobójstwo.

Monika – matka chora na stwardnienie rozsiane, nie mieli pieniędzy na kosztowne leki.

S. – matka seksoholiczka, rzadko bywała w domu. S. miała sześcioro rodzeństwa, z trzech ojców.

No i w końcu Ania. Dołączyła, gdy była w gimnazjum. Codziennie przed szkołą musiała zająć się chorą babcią i mamą. Dla obu leki, śniadanie. Po szkole zakupy, rąbanie drewna na opał, a drewna trzeba było sporo, bo dom miał nieszczelne okna. Gdy Ania popołudniami przychodziła do klubu, Stefania widziała, że często boli ją głowa. W 2011 r., tuż przed osiemnastką, okazało się, że ma ropień mózgu. Dwie ciężkie operacje, po których poznawała tylko kilka osób z rodziny. Stefanię, gdy odwiedziła ją w szpitalu, rozpoznała od razu.

W małym mieście, takim jak Wałcz, wszyscy o wszystkich wiedzą wszystko. O problemach niektórych swoich, dzisiaj dorosłych już, dzieci wie tylko Stefania. Do 2013 r. przez jej klub o nazwie Gwiazdeczki przewinęło się w sumie kilkadziesiąt osób. Sprzątały miasto, organizowały kiermasze ze świątecznymi ozdobami, pomagały w przedszkolach, w ośrodkach dla niepełnosprawnych, robiły wystawy obrazów. Za swoją pracę Stefania nigdy nie dostawała pieniędzy, a klub był niesformalizowany, w związku z tym nie miał stałego dofinansowania. W urzędzie miasta czasem coś wymyślali – dotacja celowa, wsparcie rzeczowe. W 2008 r. miejską nagrodę za działalność społeczną przyznano właśnie klubowi Stefanii. Na pamiątkowym zdjęciu na scenie widać ją, jak stoi ze skwaszoną miną. Myślała, że to wyróżnienie będzie dla dzieci, nie dla niej. W końcu jednak i tak postawiła na swoim – w klubie wspólnie zdecydowali, że pieniądze z nagrody przeznaczą na leki dla chorej mamy Moniki.

Codziennie rano Stefania budzi się przed szóstą. Młodsza siostra Ewa drzemie w pokoju obok. Pięć lat temu miała udar, nie chodzi. Niedługo później Stefanii powypadały zęby. Gdy choroba jest w domu, to ogarnia wszystkich członków rodziny, mówi Stefania. Siostrą zajmuje się całkiem sama. Szósta rano to jedyny moment, kiedy może się wymknąć po zakupy. Wystarczy, że wyjdzie z bloku – dyskontowy moloch stoi przed nią otworem. Stefania zaspokaja w nim podstawowe potrzeby, realizując wydzierane z gazetek kupony rabatowe. Te kupony chociaż trochę ratują pełen napięć budżet. Pożyczki w SKOK zżerają połowę jej emerytury. Gdy choroba jest w domu, to zawsze na coś brakuje, mówi Stefania i nie ma na myśli tylko siebie.

Mówi o Ani, która przez tę nagłą operację nie zdążyła skończyć szkoły, a teraz, razem z mamą Elą, żyją z tysiąca złotych jej emerytury i ze 153 zł zasiłku pielęgnacyjnego. ZUS uznał, że Ania nie jest całkowicie niezdolna do pracy, i cofnął jej rentę, chociaż zdania składa z pojedynczych słów, a jej prawa ręka i noga są jakby od innej osoby. Na życie we dwie mają grosze, ale kryterium dochodowe uprawniające do zasiłku i tak zdołały przekroczyć.

Stefania mówi o staruszce z sąsiedztwa, która oprócz kota nie ma z kim porozmawiać. Gdy co kilka dni ją odwiedza, za wszelką cenę stara się nie pokazać, że w jej mieszkaniu ma trudności z oddychaniem. NFZ dofinansowuje chorym jedynie 60 pampersów na miesiąc, co oznacza dwa pampersy na dzień, za mało.

I w ogóle Stefania mówi o całym Wałczu, który pomoc społeczną chłonie w sposób nienasycony. Korzysta z niej 10 proc. mieszkańców miasta. Burmistrz Bogusława Towalewska przyznaje, że to sporo. Ale co zrobić? – były tu trzy jednostki wojskowe, były PGR. Tąpnięcie społeczne lat 90. wielu dostało w spadku na dalsze życie. Miasto powoli się odradza, burmistrz nie kryje, że głównie dzięki Unii Europejskiej. Co aktywniejsi pojechali tam do pracy, dlatego Wałcz może się chwalić niskim bezrobociem.

Niektóre dorosłe dzieci Stefanii także wyjechały. Łukasz jest kucharzem we Francji, chciałby pracować na promach. Beata, po zwolnieniach grupowych na poczcie, wyjechała do Holandii, jest pakowaczką, mówi, że już nie wróci. Stefania co kilka dni rozmawia przez telefon z większością swoich podopiecznych. Ostatnio znów dzwoniła S. Samotnie wychowuje kilkuletnią córeczkę. Stefania raz ją spytała: skąd ty wiesz, jak dobrze wychować dziecko, przecież nikt ci nigdy tego nie pokazał? S. odpowiedziała: pani mi pokazała.

Polityka 30.2017 (3120) z dnia 25.07.2017; Społeczeństwo; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Głowa, serce, ręce, zdrowie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną