Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Matka Polka multi-kulti

Miriam Szychowska z dziećmi Miriam Szychowska z dziećmi Anna Musiałówna / Polityka
To, jak wychowujemy dzieci, nie zależy od narodowości – przekonują matki innych kultur mieszkające w Polsce.
Lubna Al-Hamdani z AkramemAnna Musiałówna/Polityka Lubna Al-Hamdani z Akramem
Marie Claire z córkąAnna Musiałówna/Polityka Marie Claire z córką
Margarita Jeremian-Woźniakowska z AniAnna Musiałówna/Polityka Margarita Jeremian-Woźniakowska z Ani
Yajia Lin-Iwanejko z Zuzią i AleksemAnna Musiałówna/Polityka Yajia Lin-Iwanejko z Zuzią i Aleksem

Chinka Yajia

Bywa, że pół miesiąca nie ma jej w domu. Yajia Lin-Iwanejko, zwana swojsko Jadzią, restauratorka, prezes Polsko-Chińskiego Centrum Biznesu i Kultury, stale podróżuje służbowo. 17-letnia Zuzia czasami nie wie, kiedy mama wróci z Chin – pobyt się przedłuża. Już do tego przywykli z bratem, choć 16-letni Aleks widzi, że matki polskich kolegów, nawet pracujące, są bardziej udomowione.

Yajia jest przekonana, że to, jaką jest się matką, nie zależy od narodowości, lecz od osobowości; u Polek dostrzega nadopiekuńczość, także wobec dorosłych dzieci. Kiedy jej dzieci były małe i coś przeskrobały, musiały siadać na krześle, by przemyśleć, co źle zrobiły, i przeprosić. Dziś ze swoimi nastolatkami dużo rozmawia. – Dzieci nie muszą mnie we wszystkim słuchać. Czasami to one mają rację, bo bardziej od dorosłych kierują się instynktem. Kim zatem jest dla nich? Przewodniczką po życiu, w którym wszystko jest w ich rękach. Zaszczepiła im myślenie: czy w piątek jestem lepszy niż w poniedziałek? Rozumie jednak, że nie zawsze można poprawić wszystkie słabe strony.

Irytuje ją, że polskie matki spędzają pół niedzieli w kuchni. Yajia uważa, że najlepszy rosół nie jest tego wart. Oni w weekendy idą do restauracji i próbują kuchni świata. Prawdopodobnie jej mama, ceniona lekarka, nie gotowała najlepiej, skoro Yajia nie pamięta szczególnego domowego dania. Ale jest z matki dumna, tak samo jak z taty – profesora. Studiował w Krakowie na AGH, gdzie potem, na początku lat 90., i Yajia skończyła zarządzanie przemysłem. Wyszła za mąż za Polaka. Czy jest chińską hard mother, cisnącą na sukces, często ponad możliwości? – Są takie matki – przyznaje Yajia. – Ale trzeba wiedzieć, że w świecie orientalnym jest duży szacunek do nauki, a zdobycie wiedzy dla wielu ludzi to jedyna droga, by zmienić swoje życie. Kobiety w każdym kolejnym pokoleniu w jej rodzinie osiągały więcej – więc ona chce zajść dalej i tego samego oczekuje od dzieci.

Zabiegana mama ma na szczęście wsparcie w mężu wynalazcy. Przy ostatnim patencie handy shower (urządzenie, które ma zmaksymalizować oszczędzanie wody) pracował razem z dziećmi, znającymi lepiej angielski i media społecznościowe. (Dzieci uczą się w międzynarodowej amerykańskiej szkole w Warszawie. Yajia żałuje tylko, że wcześniej nie dopilnowała, by opanowały chiński. Teraz wkuwają go z własnej woli, ale to większy wysiłek).

Żydówka Miriam

Miriam Szychowska, żona rabina Łodzi, mama czwórki dzieci, w Izraelu mniej zwracała uwagę, jak dzieci są ubrane, w Polsce zaczęła, bo nie chce krytycznych spojrzeń i komentarzy. – Żydowskie dzieci może wyglądają bardziej niechlujnie niż polskie, ale jak się ma dziesiątkę, nie można wszystkich córek ubrać jak księżniczki – wyjaśnia. Pilnuje też, by dzieci były blisko niej, skoro w Polsce nie ma przyzwolenia – jak w samokontrolującym się izraelskim społeczeństwie – na dzieci biegające daleko od matki. Choć większość życia spędziła w Polsce (urodziła się w Niemczech, ale wychowała w Krakowie), bliższy jest jej izraelski sposób wychowywania.

W Izraelu, dokąd wyjechała z mężem i spędziła kilka lat, nikomu nie przeszkadza, że dzieci są mniej zdyscyplinowane, uparcie dążą do zaspokojenia własnych potrzeb – i fakt, bywają przez to rozwydrzone. Ale mając więcej wolności, są bardziej twórcze, a w przyszłości bardziej pewne siebie – twierdzi Miriam, pochodząca z zasłużonej dla polskiej kultury zasymilowanej rodziny Mortkowiczów.

Widzi też duże różnice w samym podejściu do macierzyństwa. Kiedy chodziła z wielkim brzuchem, w Polsce widziała zdziwione spojrzenia, że jeszcze pracuje. – W Izraelu to normalne, że kobieta do końca ciąży jest aktywna. Pracuje, póki nie urodzi, a potem zniknie na 3,5 miesiąca i wróci. Dlatego nie boi się, że straci pracę. Tam pięcioro dzieci to norma. Izraelczycy nie uważają, że najpierw trzeba mieć samochód i piękny dom – inna rzecz, że zarabia się więcej niż w Polsce.

Miriam dodaje, że to mit, iż w Izraelu matka, która ma dużo dzieci, na długo zostaje w świecie pieluch. Tam znacznie częściej niż w Polsce mężczyźni wychowują dziecko, kiedy kobieta ma lepszą pracę. Ona szybko wracała z niemowlęciem pod pachą do obowiązków – najpierw studenckich, potem zawodowych. Zarówno w Polsce, jak i w Izraelu. Teraz też nie siedzi bezczynnie – kieruje założonym przez siebie żydowskim przedszkolem, pomaga żydowskiej społeczności w organizacji świąt i imprez, zarządza stroną internetową i Facebookiem organizacji Shavei Israel, a także prowadzi zajęcia edukacyjne dla dzieci w łódzkich szkołach.

Młodsze dzieci w przedszkolu uczą się hebrajskiego i poznają żydowskie święta. Najstarszy, 9-letni Szymon, chodzi w jarmułce i z pejsikami do prywatnej podstawówki – Szkoły Demokratycznej (model opracowany w latach 20. XX w. w Anglii, w którym stawia się na kreatywność i samodzielność dzieci). Nie ma komputera ani telefonu komórkowego. – Po to mamy szabat, od zachodu słońca w piątek do zachodu w sobotę, by żaden nastolatek nie skończył uzależniony od komputera i telefonu. Wtedy nie sprzątamy, nie chodzimy po sklepach, nie odpisujemy na maile. Zapalamy świeczki, zakładamy odświętne ubranie i jesteśmy ze sobą – tłumaczy Miriam.

Ormianka Margarita

Margarita Jeremian-Woźniakowska szybko zauważyła, że matki Polki są liberalne i dają dzieciom dużo swobody. Jej córka Ani (ormiańska forma imienia Anna) musiała wracać z imprezy o godz. 22 – tak jak się umawiały. Nie pomagały prośby, że rodzice polskich koleżanek pozwalają bawić się dłużej. Dziewczyny, które odwiedzały potem Ani w domu, były zdziwione, że ta sroga mama jest taka sympatyczna. A ona te zasady miała we krwi. Dlatego jako matka była surowa, ale też nadopiekuńcza – tak jak w typowym ormiańskim domu. Gdy studiowała, jej rodzice co tydzień przyjeżdżali do Erywania – ze słoikami, a tak naprawdę na kontrolę.

Margarita miała być w Polsce miesiąc – aby podleczyć migdałki 5-letniej córki i nabrać sił po tragicznej śmierci męża – a mieszka w Warszawie już 20 lat. Przyznaje – początkowo zazdrościła Polkom dominującej roli w rodzinie. Czas pokazał, że nie miała czego. Bo Polki znacznie ciężej pracują: zawodowo i w domu. A przecież można – tak jak ona – kiedy dziecko jest małe, pracować w niepełnym wymiarze i stopniowo rozkręcać się zawodowo. Na początku na dom głównie zarabiał drugi mąż, Polak, a ona na godziny była lektorką języka ormiańskiego. Nawet kiedy w 2004 r. dzięki życzliwości polskiego rządu założyła szkołę dla mniejszości ormiańskiej, miała czas dla Ani. Publiczną komunikacją woziła ją pięć razy w tygodniu na taniec, do szkoły muzycznej i na basen. Po rozwodzie zawodowo poszła o krok dalej – skończyła stosunki międzynarodowe na UW i została tłumaczem przysięgłym.

Matki Polki zmieniły trochę Margaritę. Pierwsza mała wojna, jaką wygrała Ani, dotyczyła tego, w co ma się ubrać do szkoły. Potem mama zgodziła się, by pełnoletnia córka zamieszkała w ich domu z chłopakiem. I nie ukrywała tego przed ormiańskimi znajomymi, którym trudno to było zaakceptować. Ona ze swoją matką nie rozmawiała o sprawach intymnych, z Ani tak. Ani jest zaradna i konsekwentnie dąży do celu.

Kiedy zachwyciła się językiem francuskim, przez rok, będąc w liceum, pracowała w kawiarni przy ambasadzie belgijskiej, żeby się go nauczyć. Po maturze wyjechała do Francji – znalazła pracę, skończyła studia i jest teraz menedżerem w restauracji. – Ale ma świadomość, skąd pochodzi, bo jako 16-latka pojechała ze mną do Armenii i dopiero wtedy poczuła, że mocno stanęła na ziemi – mówi Margarita, która wyszła zza szyby, za którą w obcym kraju żyje wielu emigrantów; już wie, że w Polsce, w której mieszkają też jej rodzice i rodzeństwo, jest jej miejsce. Być może dla Ani będzie nim wielokulturowy Paryż?

Kamerunka Marie Claire

Paulę, córkę Marie Claire z Kamerunu, odbiera z przedszkola koleżanka z Konga, bo Marie, z wykształcenia finansistka, do godz. 18 pracuje w łódzkiej firmie logistycznej. Co ją najbardziej uderzyło w Polsce? Że dzieci, tak jak w Europie, robią to, co chcą, a nie tak jak w Kamerunie, co dorośli im każą. A obowiązków mają dużo, bo starsze opiekują się młodszymi. Podoba jej się, że matki Polki tak wychowują dzieci, by szybko stały się niezależne. 18-latek często chce już wyprowadzać się z domu, a w Kamerunie niektóre dzieci nigdy nie dorastają, będąc na utrzymaniu rodziców.

Marie, która kilkanaście lat temu przyjechała do Łodzi na studia, jest samotną matką. Ojciec jej córki, też Kameruńczyk, zarabia na chleb w Anglii. W Kamerunie otaczałaby ją wielka rodzina, zawsze gotowa do pomocy. Marie wychowała się wśród czternaściorga rodzeństwa. Jej ojciec, lekarz, ma dwie żony, a ona dwie matki, żyjące na szczęście w zgodzie.

Ale, przyznaje, to ryzykowny model rodziny, bo bywa, że żony się nie znoszą, jeśli mąż jedną z nich wyróżnia. To odbija się na dzieciach. W jej kulturze dziewczynkę wychowuje się na żonę, która musi zajmować się domem oraz zadbać o męża, który powinien zapewnić rodzinie byt. W niejednym polskim domu widziała, że Polki rządzą swoimi mężami i w ogóle rodziną. W większości pracują, a to daje im poczucie wartości. Może miks kultury kameruńskiej i polskiej wyjdzie Pauli na dobre?

Arabka Lubna

Arabskie dzieci są bardziej ruchliwe, głośne i bardziej spontaniczne niż polskie – zauważa Lubna Al-Hamdani, pół Irakijka po ojcu, pół Polka po matce. Jako lekarka nieraz obserwuje, że 20-latek w gabinecie w ogóle się nie odzywa, bo matka mówi za niego. Jej mama też wyręczała dzieci we wszystkim, bo miały się uczyć, podczas gdy irakijskie koleżanki Lubny same prały ubrania i myły naczynia po obiedzie.

Ponad 10 lat temu Lubna wyjechała z Bagdadu z rodzicami i rodzeństwem przed bliskowschodnią wojną. Od dziecka chciała być lekarzem (kobieta lekarz wcale nie jest rzadkością w krajach arabskich). Marzenie spełniło się w Warszawie. Dziś jej życie wymaga grafiku niczym rozpiska zajęć w szpitalu. Mąż Palestyńczyk też jest lekarzem i dyżurują naprzemiennie, by opiekować się synem. Lubna robi specjalizację z chirurgii ogólnej i doktorat (oraz chucha na czteroletniego Akrama, choć nie chce być nadopiekuńcza).

W Iraku, gdzie z sąsiadami żyje się jak z rodziną, byłoby pewnie łatwiej pogodzić natłok obowiązków. Na wilanowskim osiedlu nie jest tak sąsiedzko-rodzinnie, ale Lubna może i tu liczyć na pomoc. No i niedaleko mieszkają rodzice emeryci. Najważniejsze, że nie przeżywa strachu irackich matek.

Nie przeszkadza jej, że w przedszkolu, do którego chodzi Akram, dzieci uczą się kolęd. – Nic się nie stanie, jeśli syn mimowolnie je pozna, bo inna religia tylko go wzbogaci, proszę tylko, żeby go do tego nie zmuszać – mówi Lubna. Jej mama jest wzorem, jak żyć w kraju o odmiennej kulturze. Jako Polka nie straciła w Iraku własnej tożsamości, nie zmieniła religii, ale nauczyła się arabskiego i dostosowała się do irakijskiego stylu życia – i mieszkając tam, była naprawdę szczęśliwa.

Nie było jeszcze przypadku, by Akram przyszedł z przedszkola zapłakany. Lubna, która działa na rzecz dialogu międzyreligijnego i międzykulturowego, boi się jednak momentu, że ktoś brutalnie da chłopcu odczuć, iż jest obcy, jak czasem jej i mężowi. Nie chce przy tym, aby syn zatracił swoją tożsamość, jak bywa w drugim pokoleniu emigrantów.

Akram już wie, że mama pochodzi z Iraku, a tata z Palestyny. To dobrze, że w Święto Niepodległości w przedszkolu rysował polską flagę. – Zależy mi, aby uważał się za Araba, ale kochał Polskę i czuł, że to jest jego kraj. To mu ułatwi kiedyś życie, tak jak mnie – ma nadzieję Lubna.

Polityka 33.2017 (3123) z dnia 15.08.2017; Na własne oczy; s. 100
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną