Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Zielony doświadczony

Marek Kossakowski o tym, jak się odnaleźć po przejściach

Marek Kossakowski Marek Kossakowski Tadeusz Późniak / Polityka
Z Markiem Kossakowskim, byłym dziennikarzem i działaczem opozycji, o tym, jak porzuca się złe przyzwyczajenia, przechodzi na jasną stronę mocy i zaczyna od nowa.
„Nie jesteśmy partią eksponowaną w mediach. Udaje się nam to zmieniać, ale zbyt wolno”.Bartosz Rozalski/Forum „Nie jesteśmy partią eksponowaną w mediach. Udaje się nam to zmieniać, ale zbyt wolno”.

Rafał Kalukin: – W 30-osobowym komitecie Ratujmy Kobiety, który zebrał podpisy pod projektem ustawy liberalizującej aborcję, jesteś jednym z trzech facetów.
Marek Kossakowski: – Gdy półtora roku temu Barbara Nowacka zaprosiła mnie na inauguracyjne spotkanie komitetu, w pierwszej chwili byłem jedyny. Trochę się obawiałem, czy będziemy w stanie zaadresować przekaz także do mężczyzn. Na szczęście udało się. Co czwarty, może co trzeci podpis składał facet.

Czym się kierowali?
Zależy kto. Sporo było progresywnych feministów. Druga grupa to mężczyźni z partnerkami. Jak ona się podpisuje, to i on też. Ale i niemało było przypadków nietypowych. Raz napatoczył się narodowiec: koszulka patriotyczna, łysy kark. Oho, myślę sobie, będzie konfrontacja. A on mówi: „Nie popieram was, ale ostatnio z partnerką całą noc szukaliśmy apteki z ellaOne [pigułką „dzień po”]”. Też podpisał.

A ty zawsze byłeś taki uświadomiony?
Kompromisu aborcyjnego nigdy nie popierałem, choć nie była to dla mnie jakaś specjalnie ważna sprawa. To się zmieniło, gdy osobiście zetknąłem się z ruchami kobiecymi. Prawo do aborcji wpisuję w ogólne prawa człowieka. Kobiety same powinny decydować.

Praca z feministkami wpłynęła na twój stosunek do kobiet w życiu prywatnym?
Trochę tak, choć najbardziej wytrenowały mnie życiowe przyjaciółki. Cały czas się tego uczę.

Przy okazji akcji #metoo przyznałeś się na Facebooku, że molestowałeś.
Nikogo oczywiście nie zgwałciłem. Ale zdarzało mi się nagrzeszyć głupim żartem, niechcianym dotykiem, przytuleniem.

Lata temu w „Gazecie Wyborczej”, gdzie obaj pracowaliśmy, ponoć były na ciebie skargi.
Nie pamiętam, choć nie mogę wykluczyć, że było, jak mówisz. Widać wyparłem. Coraz więcej już piłem, a picie wyniszcza relacje i łatwiej o zachowania, których normalnie człowiek by unikał. Poza tym wiele norm, dziś nieakceptowalnych, wtedy jeszcze uchodziło. Nawet w „Gazecie”, która była postępowym miejscem.

Ale jeśli nagrzeszyłem, to nie będę zwalać na obyczaj. Z mojej strony mógł to być zabawny podryw, ale jeśli kobiety widziały to inaczej, one miały rację. Tak samo nie jest usprawiedliwieniem, że picie zniszczyło mi sferę emocjonalną.

Kiedy poczułeś, że zaryłeś nosem w ziemię?
Tego się nie czuje. Choroba alkoholowa zaburza perspektywę. A chodzi właśnie o to, aby człowiek świadomie zaliczył swoje dno. Bez tego nie zacznie terapii. Chlałem już bardzo dużo, na granicy przeżywalności. Była jesień, pojechałem do Morskiego Oka. Całe życie jeżdżę w Tatry, kocham góry. Wtedy przez tydzień ani razu nie ruszyłem się poza schronisko. Po zrobieniu kilku kroków mówiłem sobie: „Oj, marna dziś pogoda”. „Może padać”. „Dzisiaj lawiniasto”. I zawracałem.

Bo w schronisku czekały atrakcje?
W końcu zrobiło mi się wstyd, że ciągle chleję. Poszedłem więc szosą do schroniska w Roztoce. Oczywiście napić się. To była jedyna wycieczka. Wtedy uświadomiłem sobie, że straciłem ten wyjazd.

A za refleksją, że szkoda wyjazdu, przyszła kolejna, że szkoda życia?
Wróciłem do Warszawy i od razu wyszukałem ośrodek leczenia uzależnień. Jedną ręką wykręcałem numer telefonu, aby się umówić. Drugą – nalewałem. Nazajutrz zacząłem pękać. Na szczęście dwie znakomite koleżanki zapakowały mnie do samochodu i zawiozły do ośrodka pod Ostrołękę. Moje dno było więc lajtowe. Ale… gdybym go sobie wtedy nie uświadomił, dziś raczej bym nie żył.

W „Wyborczej” twoje problemy nie rzucały się w oczy.
To jeszcze nie był ten etap, żeby chlać w pracy. Piłem po powrocie do domu, w weekendy. Kilkaset metrów od redakcji był bar, do którego tylko sporadycznie wpadałem. Potem, gdy pracowałem w „Rzeczpospolitej”, wszystkie bary w okolicy miałem już rozpracowane. Po „Rzepie” trafiłem do „Dziennika”. Prawicowa linia tej gazety rozmijała się z moimi poglądami. Czułem, że redagując teksty i wymyślając do nich tytuły, sprzeniewierzam się sobie. Ale ważniejsze już było to, że dobrze płacą. Olewałem i robotę, i kanony etyczne zawodu, i własne standardy.

Widziałem gdzieś zdjęcie z lat 80., jak stoicie na ulicy ze znajomym i ledwo trzymacie się na nogach.
Takich wspomnień mam mnóstwo. Ile się z tym wypiło, a ile z tamtym. Wielu moich dawnych kompanów dziś też jest po odwykach.

W opozycji antykomunistycznej dużo się piło?
Na studiach „się piło”, w teatrze, gdzie się wychowałem i przez jakiś czas pracowałem, „się piło”. W opozycji jeszcze bardziej. Ciągle gdzieś się spotykaliśmy, bo telefony w stanie wojennym nie działały albo były na podsłuchu. No i przy okazji piliśmy. Potem wydawałem drugoobiegowy „Vacat”. Czterdzieści parę numerów w sześć lat, każdy po sto stron, kilka tysięcy nakładu. Gigantyczna robota i też „się piło”.

Doprowadziłem do kilku niebezpiecznych sytuacji. Raz idę pijany, niosąc matryce białkowe, i legitymuje mnie milicja. Nie zorientowali się. Innym razem wychodzę z imprezy od Jacka Kuronia i zatrzymuje mnie radiowóz. „Skąd idziesz?”. A mnie poniosła pijacka fantazja: „Od Jacka Kuronia”. I od razu na komendę.

Narażałem nie tyle siebie, co image opozycji. Nie wypadało rozrabiać, rzygać pod drzewem. Kuroń mówił, że jak jesteś działaczem społecznym, to kasuj bilet w tramwaju. Bo na wszystkim mogą cię złapać.

Dziś tak samo. A już zwłaszcza płać alimenty.
(śmiech)

Dlaczego poszedłeś w media i politykę, zamiast zostać w teatrze?
Przez lata zadawałem sobie to pytanie. W stanie wojennym, gdy wyszedłem z internowania, byłem bez pracy. Kumpel zaproponował mi asystenturę reżysera w Teatrze Wielkim, bo miałem skończone trzy semestry na reżyserii.

Wychowałem się w teatrze. Mieszkaliśmy przy placu Teatralnym, matka była scenografką w Narodowym. W teatralnym bufecie poznałem wszystkich wielkich aktorów tamtego okresu. Byłem na widowni, na próbach. Oglądałem wszystkie sławne inscenizacje Dejmka.

„Dziady” w 1968 też?
Nawet dwa razy. „Wielka Improwizacja” w wykonaniu Holoubka zrobiła na mnie takie wrażenie, że potrafię ją wyrecytować do dziś. Kocham teatr, kocham jego teatralność, sztuczność, konwencję. I lubiłem tę pracę. W 1989 r. zaproponowano mi samodzielną reżyserię. Akurat zaczynał się Okrągły Stół. Powiedziałem sobie: „No to koniec z konspirą. Teraz zajmę się tym, co kocham”.

W teatrze powstała jednak komisja Solidarności. Nie ja ją zakładałem, ale poszedłem pomóc. Na Fredry, gdzie zainstalował się Komitet Obywatelski, spotkałem Henia Wujca. „Cześć, co tu robisz?”. On na to: „Jestem tutaj szefem”. Pytam: „Może ci jakoś pomóc?”. I tak zostałem łącznikiem na wybory w Koszalińskiem. A potem spotykam jeszcze Helenę Łuczywo. I znów: „Cześć, co robisz?”. „Zakładam ten dziennik, który dostaliśmy przy Okrągłym Stole”. „Może ci jakoś pomóc?”. Wpadłem do redakcji i zostałem na 15 lat.

To był fantastyczny czas. Kierowałem działem zagranicznym i tyle się wtedy działo… Jesień ludów, rozpad ZSRR, Jugosławia, Rwanda. Niestety, założycielskiego entuzjazmu starczyło tylko na kilka lat. Potem zrobiła się z Agory normalna firma i ja też osiadałem w nawykach.

Jak reagujesz na zwolnienie?
Szok. To był 2004 r., pierwsze zwolnienia grupowe w „Gazecie”. Nawet nie przypuszczałem, że mogą zwalniać takich jak ja, z najdłuższym stażem. Wtedy mówiło się, że jeśli padło na Kossakowskiego, to każdy może polecieć. Przez półtora roku nie mogłem się pozbierać. Piłem.

Dostałem inną pracę w mediach. W słynnym Mordorze na Domaniewskiej. Po porannym kolegium w redakcji jest martwy czas. Teksty dopiero powstają i redaktor nie ma co robić. Szedłem więc na spacer po knajpach. Potem do wieczora intensywna robota, więc co najwyżej dyskretnie rozpita ćwiarteczka. W toalecie, pod biurkiem.

Picie najgorzej wpłynęło na moje relacje z ludźmi. Moje drugie małżeństwo rozpadło się między innymi z tego powodu. Mam wielką wyrwę w kontaktach emocjonalnych z synem, chyba już nie do odrobienia. Niszczyłem kolejne związki.

Jak znosiłeś terapię?
Miałem jeszcze pieniądze, więc wybrałem raczej drogi ośrodek. Spędziłem tam siedem tygodni. I już za pierwszym razem udało mi się nie wrócić do picia. Skuteczność takich terapii nie jest zachwycająca. Ale nie jest też tak, że jeśli zaliczyłeś jedną czy dwie wpadki, to wszystko na nic. Terapia uczy, jak w takich sytuacjach reagować, aby nie wpaść w ciąg.

Odstawiając alkohol, od razu wiesz, że coś tracisz. A czy masz świadomość, co zyskujesz?
To przychodzi powolutku, z każdym dniem. Przydaje się zmiana środowiska. Ja po odwyku nie chcę już wracać do redakcji. Ale nie mam też pomysłu, co ze sobą zrobić.

I zostajesz aktywistą politycznym?
Nie tak prędko. Na razie chodzę po mieście, łapię trochę chałtur, ale idzie mi słabo. Pieniądze się kończą i robi się biednie. Ale mimo to czuję się fantastycznie. Zacząłem nowe życie! Codziennie odkrywam coś nowego.

Na przykład?
A choćby to, jak fajnie prowadzi się samochód. Nie musisz przez cały czas nerwowo się rozglądać, czy stoi policja. Zupełnie inne są też relacje z kobietami. Seks.

Przecież po alkoholu te sprawy są prostsze.
Pozornie. Niewiele potem pamiętasz i satysfakcja niewielka. Podczas terapii byłem przestraszony. To jak ja teraz będę podrywać dziewczyny? Jakie będą moje relacje seksualne? Tak na trzeźwo? Kolejny lęk dotyczył tego, że stracę poczucie humoru. Na początku trzeźwości faktycznie coś mnie blokowało, ale potem luz zaczął wracać.

W pewnym momencie dochodzi do mnie, że bez picia też mogę być sobą. Trochę z przypadku zacząłem wchodzić w środowisko działaczy społecznych. Na razie bez przekonania. Mój temperament polityczny był stępiony i nie miałem potrzeby aktywizmu.

Czego więc szukałeś w tym świecie?
Może dawnych idei? Bo to jest tak, że po terapii błądzisz po omacku. Najpierw wraca ci zapach. Po roku zaczynają prawidłowo działać neuroprzekaźniki w mózgu. Po trzech latach kończy się formować wokół ciebie nowe otoczenie. A po dziesięciu wszystko układa ci się w harmonijną całość i stajesz się nowym człowiekiem.

Moje nowe ja poskładało się ze starych idei. Z zarzuconych pomysłów na życie. Miałem znajomych w partii Zieloni i zacząłem tam działać.

Za komuny działałeś w Ruchu Wolność i Pokój, który przecierał u nas ekologiczne szlaki. To miało znaczenie?
Oczywiście. Po stanie wojennym WiP bardzo mi pasował. Solidarność była już rozbita i wszyscy lamentowali, że było 10 mln członków i nie ma. A tu nieco ponad setka ludzi, którzy robią coś spektakularnego i mają z tego ogromną radochę.

Zawsze miałem naturę anarchisty i nie zgadzałem się na tłamszenie indywidualności. W teatrze mnie cenzurowali. Milicja zatrzymywała za długie włosy. Nie mogłem tego znieść i głównie dlatego w ogóle trafiłem do opozycji demokratycznej, potem do Solidarności, a potem do WiP.

A może po prostu dziewczyny w WiP były fajniejsze?
Nie powiem, że nie. To stały argument moich krytyków. Mówią, że do Zielonych też przystałem z uwagi na dziewczyny.

Dla młodej lewicy facet po sześćdziesiątce z „Wyborczą” w życiorysie niekoniecznie jest wiarygodny. Jak ty się z nimi zestroiłeś?
Niektórzy patrzyli krzywo. Ale ja na siłę się nie wpychałem. Nie planowałem poważnego zaangażowania, samo zaczęło mnie wciągać. Najpierw zostałem członkiem rady koła warszawskiego. W 2015 r. byłem już jej przewodniczącym. Akurat nadchodziły wybory parlamentarne i weszliśmy w skład Zjednoczonej Lewicy, której liderowała Baśka Nowacka. Nagle znalazłem się blisko poważnej polityki. Pojechałem w Polskę wyborczym autobusem i na dobre połknąłem bakcyla.

Co takiego jest w kampanii?
Spotykasz tysiące ludzi. Słuchasz, co mają do powiedzenia i zdobywasz unikalną wiedzę o Polsce. Siedząc w Warszawie, nie masz na to szans. Wybory przegraliśmy, ale ja już byłem wciągnięty. Gdy ktoś zapytał: „A może byś kandydował na przewodniczącego Zielonych?”, odruchowo jeszcze się odżegnałem. Ale byłem już gotowy podjąć wyzwanie.

Większość Zielonych mogłaby być twoimi dziećmi.
Nie mamy z tym problemów, choć oczywiście widzę, że ich kategorie są często zupełnie inne. Czasem mają trudność ze zrozumieniem tego, co mówię. Przyjmuję wtedy, że to moja wina. Bo mam obowiązek mówić tak, aby zostać zrozumianym. To często ludzie ze środowiska pozarządowego. A partia musi działać trochę inaczej. Razem ze współprzewodniczącą Małgorzatą Tracz tłumaczymy, że w wyborach głosują ludzie, a nie drzewa. I że krzywda drzew w Puszczy Białowieskiej tak naprawdę jest krzywdą ludzi. Jeśli więc chcemy robić politykę, jeżeli chcemy wcielać w życie nasze idee, to musimy zdobywać głosy ludzi. By miejsce tych idei było w ustawach, a nie tylko na transparentach.

„Wiadomości” TVP zrobiły z ciebie etatowego uczestnika antyrządowych demonstracji.
Zestawili moje zdjęcia z różnych manifestacji. Najbardziej mi się podobało zdanie, że nie opuściłem nawet protestu przeciwko wykorzystywaniu zwierząt w cyrkach. Byłem zachwycony! Zyskałem wielu nowych przyjaciół i trochę zaciekłych wrogów. Fajnie jest mieć własnych hejterów w internecie.

TVPiS – oczywiście wbrew intencjom – bardzo przysłużył się Zielonym. Nie jesteśmy partią eksponowaną w mediach. Udaje się nam to zmieniać, ale zbyt wolno. Po tamtym ataku częściej zauważana jest nasza obecność w polityce. Naprawdę wyświadczyli nam przysługę.

To już jesteś polityk pełną gębą?
Moja kadencja wkrótce się kończy i jeszcze nie wiem, co dalej. Trochę jestem zmęczony, choć i mam ogromną frajdę z tego, co robię. Odnalazłem miejsce w życiu. Właśnie mija 10 lat, od kiedy nie piję. Jestem zupełnie innym człowiekiem. A zarazem trochę takim, jakim byłem pół wieku wcześniej. Znów jestem idealistą. Tyle że rozważnym. Mam ciepłe stosunki z ludźmi, nie wchodzę w konflikty. Kiedyś w moim życiu już prawie nic mi nie pasowało. Teraz pasuje mi wszystko.

rozmawiał Rafał Kalukin

Polityka 47.2017 (3137) z dnia 21.11.2017; Społeczeństwo; s. 33
Oryginalny tytuł tekstu: "Zielony doświadczony"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną