Justyna Sobolewska: – O co pytają pana dziennikarze?
Mikołaj Grynberg: – Na dzień dobry pytają, czy wyjeżdżam. I to nie jest ekstremalna prawica, to są ludzie, którzy mi dobrze życzą i pytają przez ciekawość. Nie wiadomo, co mówić, bo dla nich jest oczywiste, że ja powiem „tak”, oni na to, że im przykro, ale to dla nich jest wpisane w ten scenariusz. Albo sesje zdjęciowe. Mówią: Panie Mikołaju, mamy taki pomysł. Ja wtedy mówię: Nie, ten pierwszy to nie. – A skąd pan wie? – Ten pierwszy to cmentarz żydowski? – Tak, to mamy jeszcze drugi pomysł.
I ten drugi pomysł polega na tym, żebym stał z walizką.
Nie! To jakaś paranoja.
To ja mówię, że nie będę stać z walizką. Trzeci pomysł jest taki, żebym stał i żeby na mnie była projekcja gwiazdy Dawida. Jeszcze pytają, czy Holocaust i 1968 r. to były najważniejsze przeżycia moich rodziców. A ja mówię, że może najważniejszym przeżyciem było to, że się poznali i zakochali. Ale wie pan, odpowiadają, nie o to nam chodzi. Są tory, po których muszę iść, bo inaczej nie wpisuję się w tę całą historię. Strach rozmawiać. Role są rozdane: ja jestem ten, co się waha, czy wyjeżdżać, im jest przykro, ale dopuszczają taką możliwość, bo tak się działo kilka razy i teraz też tak może być. Bo po prostu tak tu jest, w naszym kraju.
Którego w 1968 r. w ogóle, zdaniem premiera Morawieckiego, nie było. Dziś znowu następuje rozdzielenie Polaka i Żyda, który jest przecież często jedną osobą.
Zimą 2016 r. moi rozmówcy mówili mi: Daliście się nabrać, wy, którzy zostaliście, oni wam to zrobią znowu. I dzisiaj, kiedy jest połowa lutego, z przykrością przyznaję, że mieli rację, jest podatny grunt. Są ludzie, którzy poczuli, że wreszcie można mówić to, co się myśli.