Prawie nikt nie wierzył, że Krystyna to zrobi. – Zauważyłam, że na rejs patrzono tym przychylniej, im dalej od Wybrzeża. Może dlatego, że do wody tu blisko. Większość sobie wyobraża, że też by dała radę, co to tam nadzwyczajnego – Krystyna Chojnowska-Liskiewicz popija zieloną herbatę w swoim mieszkaniu na szóstym piętrze gdańskiego wieżowca. Na niebieskiej kanapie usadowiony jest pluszak, duży miś z kokardą. 40 lat temu był żółty, z czasem zrudziała mu sierść. Podarunek od matki chrzestnej „Mazurka” – jachtu, na którym Krystyna płynęła. Na chrzcie po przecięciu równika nadała pluszakowi imię Albatros. Jej zdaniem to, co stanowiło o pionierstwie rejsu, było źródłem kłopotów z jego odbiorem. – Patrzono na mnie podejrzliwie z prostej przyczyny: jestem kobietą. A wyprawy nie dało się spostponować, mówić, że ktoś mi pomagał, bo nikogo ze mną na jachcie nie było. Myślę, że to wielu osobom sprawiało trudność.
Od pierwszego opłynięcia świata na jachcie przez amerykańskiego marynarza Joshuę Slocuma do wyprawy Krystyny upłynęło 80 lat. Choć żeglarz spodziewał się, że jakaś kobieta wypłynie zaraz po nim.
Zaprawa w stoczni
Urodzona w Warszawie w 1936 r. Krystyna po wojnie z rodzicami przeniosła się do Ostródy. Z przypadku – nie było do czego wracać. W miejscu zajmowanego przez nich mieszkania dziś są schody Pałacu Kultury. Ojciec był fryzjerem, miał zakład na Siennej. Ostróda zachwyca Krystynę – wielkie jeziora, cudne lasy. Żegluje na wiosłowo-żaglowych Dezetach – niezbyt daleko, na drugą rodzice zawsze kazali wracać na obiad. Podoba jej się żeglowanie, ale nie jako ekscytująca przygoda – raczej jako oczywista życiowa czynność, wypełniająca dni od dzieciństwa. W kiosku zauważa pismo „Morze”, ze zdjęciami prawdziwych statków.