Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Końska maść na duszę

Konie uczą, jak być lepszym szefem

Na Czarodziejską Górę przyjeżdża pokolenie menedżerów, którzy dźwigali Polskę w latach transformacji; wielu dało z siebie wszystko, jak konie w Mniszkowie. Na Czarodziejską Górę przyjeżdża pokolenie menedżerów, którzy dźwigali Polskę w latach transformacji; wielu dało z siebie wszystko, jak konie w Mniszkowie. Philip Bais/Fundacja Czarodziejska Góra / Arch. pryw.
Na Czarodziejskiej Górze konie uczą menedżerów, jak być bardziej ludzkim.
Robert Kaźmierski w terenie z turystami. W tle Czarodziejska Góra.Philip Bais/Fundacja Czarodziejska Góra/Arch. pryw. Robert Kaźmierski w terenie z turystami. W tle Czarodziejska Góra.

Ostatnia próba ujarzmienia Saszki w jego poprzednim wielkoświatowym życiu, w sportowej stajni pod Wrocławiem, to była dmuchana lala. Saszka jeszcze nazywał się Jumbo, takie imię widniało w doskonałym rodowodzie konia za kilkadziesiąt tysięcy u arabskiego właściciela. Lalę dla Jumbo wieszano więc nad boksem i opuszczano w dół, żeby przyzwyczajał się, że ma nad sobą człowieka. Jumbo, jak zawsze, rwał się, walił kopytami. Uderzał łbem w ściany. Nie było szans, by na nim jeździć; nawet pięć osób nie dawało rady go utrzymać. Gdy niebawem, mimo ogromnych starań trenera i końskiej dawki środków uspokajających, Jumbo stratował kowala, jego los się przesądził: rzeźnia.

Uznano, że jest wariatem. Ale żyje, bo znalazł się ktoś, kto dał mu ostatnią szansę. Też wariat, w pewnym sensie. Robert Kaźmierski miał już doświadczenie z wyprowadzaniem zwichrowanych koni na prostą. Dziś w Mniszkowie, w stajni Czarodziejska Góra, podleczony Saszka uczy menedżerów, konsultantów, dyrektorów największych firm, jak być lepszym szefem. Pozwolił się ujeździć, daje się wyprowadzać na tor przeszkód. Może wróci do sportu.

Każdy z nas ma w sobie jakiegoś Saszkę. Coś, z czym trzeba umiejętnie się obchodzić, żeby nie odpaliło – mówi Marcin Guzik, prezes firmy konsultingowej TenStep Polska, której konsultanci pracowali z końmi w Mniszkowie. – Kłopoty, jakie spotykają firmy, są zwykle konsekwencją kłopotów ich menedżerów. Tych wewnętrznych Saszków, z którymi sobie nie radzą.

1.

Podobnie jak każdy ma swojego Saszkę, każdy ma swój Mount Everest. Ta góra w opowieści o karkonoskich koniach nie występuje przypadkiem. Robert Kaźmierski, który założył to miejsce, przez lata kierował wyprawami alpinistycznymi; zdobywał ośmiotysięczniki, ratował z opresji kolegów – alpinistów i himalaistów. Jacek Skrzypczyński, trener przywództwa, który przywozi do Mniszkowa menedżerów, pokonał największe, północne ściany Alp.

W PRL to góry oraz możliwość wyrwania się z dusznej Polski były jak Mount Everest. Wyjechać było cudem. Ale gdy się udało – na przykład na sportowym paszporcie – człowiek zyskiwał poczucie, że może wszystko. W prawdziwych, wysokich górach każdy sporo uczył się o swoim wewnętrznym Saszce.

A w efekcie niejedno przewartościował. Gdy człowiek spada w szczelinę lodowcową, a potem pnie się kilkadziesiąt metrów w górę, na czubkach raków, nie wiedząc, czy przeżyje, albo gdy idzie na odmrożonych stopach, po kolegów, może martwych, Mount Everest to już nie góry. Zaczynają się liczyć inne rzeczy, życie.

Widok pustych przestrzeni pod śniegiem, piękno skał, siła przyrody sprawiają, że człowiek zaczyna czuć się częścią tego wszystkiego. Jeśli Mount Everest w sensie zerwania z górami zostanie zdobyty, wówczas pojawia się kolejny – chce się coś dobrego dla tego świata zrobić. W przypadku Roberta i jego partnerki Ewy Konczal pojawił się Mniszków i Czarodziejska Góra. Historia zatoczyła koło: jeśli się dobrze wychylić z okna, widać skały, na których Wanda Rutkiewicz i większość wybitnych alpinistów z jej pokolenia ćwiczyła pierwsze wspinaczki. Jacek Skrzypczyński wspinał się po skałkach, które widać z okien stodoły w Mniszkowie.

2.

Z okien widać też konie, pasące się na łąkach araby czystej krwi, bliscy kuzyni najdroższych koni świata, koniki polskie i mieszańce. Spokojne i wolne. Podobnie jak ludzkie zespoły pracowników, konie tworzą hierarchie. Na przedzie zwykle staje dominująca klacz, za którą idzie reszta. Na końcu – ogier, przywódca, który chroni stado przed drapieżnikami.

Feta, matka stada, była trzecim koniem w Czarodziejskiej Górze. Gdy jeden z dwóch źrebaków, podarowanych Robertowi przez kolegę, padł, Robert dokupił tę klacz, arabkę, która też miała opinię niezrównoważonej. Robert miał doświadczenie z końmi, ale – jak mówi – nie znał się na nich.

Feta nie okazała się trudnym przypadkiem. Poważniejszym wyzwaniem był Grimbold. Champion. Jak Saszka – koń, na którym z racji charakteru postawiono krzyżyk i kolejni jego właściciele, zamiast się nim cieszyć, zaczęli się go bać. Zamiast do rzeźni koń trafił do Roberta, który wiedząc, jak wygląda trening konia arabskiego, potrafił wczuć się w psychikę zwierzęcia. Zadarty ogon, wyciągnięta szyja, rozszerzone nozdrza, które tak lubi się oglądać na pokazach, są efektem wielkiego stresu, jakiemu poddaje się te zwierzęta. Grimbolda zdiagnozowano jako przypadek ADHD; 24 godziny na dobę nerwowo chodził w kółko, a on po prostu nie mógł znieść stresu związanego z treningiem. Od dwóch lat Grimbold bierze udział w międzynarodowych zawodach sportowych; w eliminacjach bez protestów przebiegł 80 km. Jedyny problem to utrzymanie go w ryzach.

Przywódcą stada jest Tuhaj Bej. Wielki koń bez wariackiej przeszłości, który pracuje z menedżerami dużymi z postury. Przez lata uzbierało się w sumie 12 zwierząt. Był jeszcze kuc Napoleon, ale musiał wyjechać, bo demoralizował stado. Trafił do Mniszkowa, gdy w likwidowanej stadninie nie było co z nim zrobić. Zaraz wlazł pod daszek, pod którym wcześniej miały prawo bywać tylko końskie vipy, i uznawszy się za szefa, nauczył konie zrywać ogrodzenie. Feta chodziła za nim, a Tuhaj Beja zalewała krew. Napoleona już nie ma, pojechał na zesłanie, kilka gór dalej.

Szefowie, którzy przywożą do Mniszkowa swoich pracowników, w żartach radzą, żeby się zastanowić. Bo praca z końmi obnaża problemy, których się nie spodziewali. Zawsze warto wiedzieć, gdzie są. Menedżerowie, wyznaczeni do pracy z klientami, których kompetencją powinno być ich „oswajanie”, okazują się bezradni. A bezradność nawet w doświadczonych pracownikach odpala ich wewnętrznych Saszków. Jeśli jednak przejdzie się ten trening, złapie się, o co chodzi, zespół jest nie ten sam.

Zadania polegają w skrócie na przeprowadzeniu konia przez tor przeszkód. Nie da się takiego kolosa ruszyć siłą. Nie pomoże zastraszanie. Trzeba się z koniem dogadać. Strategie są różne. Na przykład: koń stoi i żuje trawę, a menedżer, zajmujący się milionowymi budżetami, nierzadko po kilku próbach ruszenia go oznajmia, że to jest jego plan: koń ma żreć trawę. Sam wiedząc, że pomysł jest grubymi nićmi szyty. To jest moment, który powinien uświadomić człowiekowi, że nie siebie musi postawić w centrum świata, ale konia. Czasem się udaje.

3.

Praca z koniem to praca nad własną psychiką. Koń wyczuwa w człowieku drapieżnika. Z takim nie będzie chciał mieć nic wspólnego. Żeby do siebie przekonać to zwierzę, żeby otrzymać od niego to, czego się potrzebuje, trzeba poskromić owego drapieżnika. Odnaleźć wewnętrzną równowagę. I spokój. Odnaleźć w sobie pewność, że można być przewodnikiem dla konia. Jeśli do tej wewnętrznej pewności dołoży się cierpliwość, uważność na sygnały wysyłane przez konia, począwszy od najprostszych, że gdy odsuwa łeb, nie chce być głaskany, można go poprowadzić. Koń, nieświadom swojej wagi, tych kilkuset kilogramów, jeśli zaufa, pójdzie za człowiekiem.

Jeśli przejść ów pierwszy etap, zaczyna się kolejny. Obserwowanie relacji w końskim stadzie. Niemal wprost przekładalnych na strukturę firmy. Potem, gdy siada się przy jednym stole ze zbiorem przypadków ludzkich – śpiewaczką operową, która przyjechała z dziećmi, człowiekiem, który robi film o żołnierzach wyklętych i zanocował, szefem mafii, który się nawrócił, odmówił dawnym kolegom powrotu do zawodu, ryzykując utratę życia, i pracuje z końmi – zwykle rozmowy schodzą na temat wolności. W stadninie w Mniszkowie nic nie jest takie, jak się wydaje. Ewa Konczal, partnerka Roberta, wiejska gospodyni z manicure i w kaloszach, co jakiś czas wsiada w pociąg lub samolot, bo na przykład robi w Warszawie konferencję na kilka tysięcy osób z całego świata. Jest cenioną w Europie i poza nią specjalistką od trzeciego sektora i współpracy z biznesem.

Taka, jak się wydaje, nie jest też historia z Saszką. Gdy Robert pokazuje filmy, na których widać kolejne etapy oswajania, ludzie się wzruszają. A on wie, że jeszcze daleko do sukcesu. Na razie Saszka pracuje tylko na własnych prawach. A pracować trzeba. Jeśli nie ruszy dalej, dla dobra stadniny Saszka może zrobi miejsce dla innego konia. Utrzymać Mniszków to teraz ich Mount Everest.

4.

Gdy w 2004 r. Robert i Ewa zaczynali w Mniszkowie, nie wiedzieli jeszcze, co budują. Jak to w życiu, miało być taniej, potem już trudno było się wycofać, i zostali z rachunkiem do zapłaty. Potem było tak, że Robert jechał po jednego konia, a wracał z dwoma, pożyczywszy pieniądze po znajomych. Ale spojrzał zwierzęciu w oczy i nie mógł go zostawić. Ewa dowiadywała się po fakcie.

Jak to z Czarodziejskimi Górami bywa, droga okazała się celem. Jeśli można coś poprawić w świecie, to warto. A już najwięcej sensu ma praca z ludźmi nad nimi samymi. W Mniszkowie pracowano z ludźmi, którzy mają trudniej. Na początku z byłymi więźniami i dziećmi z autyzmem. Aż pojawił się przyjaciel z wypraw wysokogórskich i zaczął namawiać na pracę z menedżerami. Kilka lat zajęło wypracowanie formuły, ale jest. Na Czarodziejską Górę przyjeżdża więc pokolenie menedżerów, którzy dźwigali Polskę w latach transformacji; wielu dało z siebie wszystko, jak konie w Mniszkowie. Wielu, dotkniętych już kryzysami, rozwodami, chorobami, szuka nowej drogi. Ale i to nie oznacza, że zawsze lepiej radzą sobie z końmi – i z własnymi Saszkami.

Ci młodsi zwykle za wszelką cenę chcą zdobywać szczyty. Zżera ich ambicja. Jacek ma dla nich grę; trochę jak w survivalu. Trzeba zrealizować plan, na każdy kolejny krok dostając przyzwolenie – „udało się” albo nie – „musisz czekać”. A naprawdę istotny jest moment, w którym prowadzący mówi, że „tego już nie zdążyłeś zrobić, bo właśnie umarłeś”. Prosta gra, ale coś im w głowach przewartościowuje. W Czarodziejskiej Górze zyskują inny kontekst.

Jeśli udaje się taki Mount Everest, jak zapanowanie nad koniem z użyciem metod, które samemu się wypracowało, i sił, które w sobie samym odnalazło, ludzie zwykle czują się silniejsi. Spokojem. Tym końskim.

Polityka 51/52.2018 (3191) z dnia 18.12.2018; Społeczeństwo; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Końska maść na duszę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną