Archiwum Polityki

Błoga cisza

Czemu służy medytacja?

Siedzę na plaży o zachodzie słońca. Słucham szumu fal, patrzę, jak czerwona kula powoli zapada się za horyzont. Przez kilka chwil, a może dłużej, nie słyszę innych odgłosów, myśli nie kłębią się mi pod czaszką, z pamięci nie wyskakują jakieś zdania i obrazy. Czuję się zjednoczony z sobą, z morzem i słońcem, i to jest przyjemne. Komu zdarzyło się takie przeżycie, ten medytował. Tyle że mógł nawet o tym nie wiedzieć – tak jak molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą.

Medytacja przez wieki była jednak raczej poezją dla wybranych. Jej korzenie są religijne. Medytowali i medytują hinduiści, buddyści, chrześcijanie, muzułmanie (wyznawcy sufizmu), żydowscy kabaliści. Ale celem ich medytacji nie są przyjemne przeżycia, totalny relaks, lecz kontakt z Bogiem czy sacrum, świętością.

W naszej epoce zaszła kolosalna zmiana. Ludzie zapisują się na kursy medytacji jak na zajęcia z aerobiku. Oczekują, że medytacja odnowi ich psychicznie, obniży poziom stresu, zresetuje mentalnie. Dlatego w salach medytacyjnych Zachodu siadają dziś na poduszkach gospodynie domowe, emeryci, studenci, biznesmeni, urzędnicy, nauczyciele. Szacowano, że w zeszłym roku w USA regularnie medytowało ok. 10 mln ludzi, w tym celebryci show-biznesu i przemysłu filmowego, jak Richard Gere, co oczywiście napędza klientelę. Uniwersytety zabrały się za naukowe lustrowanie efektów medytacji, sypnęło książkami dokumentującymi korzystny wpływ psychofizyczny medytacji na medytującego: wyciszenie, autoregulację organizmu. Wiarygodność tych badań wzmacniały efektowne fotografie tybetańskich mnichów buddyjskich, poddających się z zachęty samego dalajlamy eksperymentom w renomowanym Massachusetts Institute of Technology. W Stanach sprawy zaszły tak daleko, że do medytacji zachęca się nawet więźniów. I ponoć ci, co medytują, rzadziej wracają za kraty. Także w niektórych chorobach pacjenci praktykujący medytację leczą się lepiej.

Medytacja się zsekularyzowała i zdemokratyzowała, jest elementem zachodniej kultury masowej i jedną więcej domeną zarabiania pieniędzy. Po mistycznej aurze poszukiwań Prawdy nie ma dziś prawie śladu, chyba że organizatorzy kursu postanowią, iż odrobina kadzideł, nastrojowej muzyki i posążek Buddy nie zaszkodzą. Lub że wybierzemy się medytować do ośrodka podtrzymującego którąś z wielu religijnych tradycji medytacyjnych, gdzie instruktorzy są fachowcami w swej dziedzinie i oferują coś więcej niż amatorski zestaw podstawowy: trochę egzotyki, trochę jogi, trochę medytacji na najbardziej elementarnym poziomie.

Na tym poziomie medytować może właściwie każdy i to wszędzie, i za darmo. Wystarczy znaleźć spokojny kąt w mieszkaniu lub miejsce pod niebem, zamknąć oczy tak, by zredukować dopływ bodźców i informacji z zewnątrz, skoncentrować się na jakimś słowie, przedmiocie lub obrazie mającym dla nas jakieś szczególne, pozytywne znaczenie i powtarzać je, starając się zharmonizować z oddechem. Takie słowo czy fraza to mantra służąca do wprowadzenia nas w medytacyjny trans – w Indiach na przykład święta sylaba „OM”, w prawosławiu modlitwa „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem” lub jeszcze krócej „Panie, przyjdź”. A Kowalskiemu może wystarczyć za mantrę coś jeszcze bardziej prostego, za to swojskiego. I już.

Brzmi to, przyznajmy, niezbyt efektownie, a nawet nieco głupkowato, ale medytacja jako rodzaj ćwiczenia jest właśnie takim mało porywającym roztapianiem się w świecie. Żeby była czymś więcej, trzeba postudiować jej pierwotny sens doświadczenia religijnego, czym, jak wspomniałem, nie wszyscy ciekawi medytacji są dziś zainteresowani.

W praktyce tak się jednak składa, że mało kto medytuje samotnie. Zdecydowana większość woli to robić w grupie i z instruktorem, nawet za cenę narażenia się na niechęć, kiedy na przykład medytujący zaśnie i zacznie chrapać, co początkującym zdarza się często. W medytacji jest zresztą mnóstwo rzeczy trudnych do pojęcia dla typowego obywatela racjonalnego, pragmatycznego Zachodu: po co mam godzinami siedzieć na jakiejś głupiej poduszce i wpatrywać się w ścianę, by się przekonać, jaki mam młyn w głowie i jak mi trudno nad tym zapanować? Przecież ja to wiem i bez medytacji. Z takim nastawieniem raczej nie ma sensu sięgać po medytacyjne oferty.

A jest w czym wybierać. Potęgą numer jeden są Stany, ale i w Europie – także pokomunistycznej – zainteresowanie medytacją stale rośnie. Jak grzyby po deszczu powstają szkoły i ośrodki proponujące niezliczone formy i metody duchowej regeneracji. Choć wiele z nich czerpie z bogactwa wypracowanego w różnych tradycjach medytacji religijnej, uczestnicy zajęć mogą być całkiem obojętni religijnie.

Ale zgodnie z prawami rynkowymi w miarę, jak medytacja się upowszechnia i komercjalizuje, ludzie nie chcą już tak po prostu pomedytować – chcą medytacji transcendentalnej, medytacji soto lub rinzai zenu, medytacji chrześcijańskiej – benedyktyńskiej, ignacjańskiej (od jezuity św. Ignacego), a może takiej jak w Taizé – słynnej ekumenicznej wspólnocie na południu Francji, założonej ponad pół wieku temu przez brata Rogera i dziś szczególnie popularnej wśród europejskiej młodzieży. Modlitewno-medytacyjne zebrania Taizé mogą istotnie urzekać uduchowioną prostotą, toteż przyciągają nawet ludzi niewierzących, a spragnionych takich doświadczeń.

W USA i Europie powstają więc dziesiątki ośrodków, gdzie pielęgnuje się tradycje medytacji, kontemplacji i mistyki głównie chrześcijańskiej i buddyjskiej. Działają wyspecjalizowane agencje organizujące wyjazdy do takich ośrodków. Przewodnicy obwożą turystów ducha niemal po całym świecie, od klasztoru do klasztoru, od ośrodka do ośrodka. Nie znaczy to, że wszystko kończy się na pieniądzach i dreszczyku emocji. Dla wielu uczestników – przypomnijmy, że często są to ludzie niereligijni – weekendowy, kilkudniowy czy kilkutygodniowy pobyt w medytacyjnym odosobnieniu jest doświadczeniem naprawdę regenerującym. Tak naprawdę działa bowiem nie tylko samo medytacyjne wyciszenie, lecz kontakt z nowym pięknym miejscem, nowymi życzliwymi ludźmi, nowym sposobem spędzania wolnego czasu – ku psychicznemu pożytkowi własnemu i bliskich, bo na takie rekolekcje ludzie na Zachodzie wybierają się i rodzinami. Jeśli wszystko przebiegnie bez zakłóceń, wracają do świata pogodniejsi, aktywniejsi, szczęśliwsi.

Oto kilka przykładów. Wśród łagodnych zielonych pagórków Walii etolog dr John Crook założył ośrodek medytacyjny The Western Zen Retreat. Zen to szczególnie popularna na zachodzie odmiana buddyzmu, której głównym ośrodkiem jest Japonia. Crook to doświadczony nauczyciel medytacji, którą praktykował pod okiem wschodnich mistrzów. Ale do walijskiej samotni mogą przybywać ludzie niemający pojęcia o buddyzmie. Wystarczy, że chcą pomedytować, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak działa ich umysł. Pobyt w ośrodku trwa pięć dni. Pierwsze dwa to głównie medytacja w grupie prowadzona według metod zen, kolejne dwa to omawianie z uczestnikami tego, jak odebrali sesje medytacji, ostatni dzień spędza się znów na siedzeniu, czyli medytacji.

Jeszcze intensywniej wygląda tygodniowy kurs prowadzony w USA, Wielkiej Brytanii i na Tajwanie według idei chińskiego mistrza medytacji Zen Szeng Jena. Pobudka o czwartej nad ranem, krótka gimnastyka, trzy medytacje po pół godziny, poranne nabożeństwo, śniadanie spożywane w ciszy (cisza obowiązuje przez cały tydzień, wolno rozmawiać tylko indywidualnie z mistrzem), rozdział między uczestników prac do wykonania (mycie naczyń, przygotowanie opału itp.), godzina na te prace. Potem pięć sesji medytacji, na siedząco i na stojąco, przerwy na szybkie i wolne chodzenie. Po lunchu znów godzina prac i kolejne pięć nasiadówek aż do nabożeństwa wieczornego. Po kolacji mistrz Szeng Jen wygłasza o siódmej pogadankę, następują trzy kolejne sesje siedzącej medytacji i o dziesiątej do łóżka. Po co to wszystko? Choć mistrz należy do tradycji zen, niechętnie do niej nawiązuje, tłumacząc sens swej koncepcji. Nie rozwodzi się nad duchową iluminacją satori, która jest przecież celem buddyjskiej medytacji, lecz skupia na praktyce. Angielskiemu psychoterapeucie Rogerowi Housdenowi, autorowi książki „Retreat” o współczesnym poszukiwaniu wyciszenia, tak wykłada cele swych surowych rekolekcji: pokazać, że nie mamy kontroli nad umysłem, nauczyć świadomego posługiwania się umysłem, uspokoić umysł, zachęcić do rodzaju skruchy, która może duchowo oczyścić, i wreszcie zaproponować każdemu uczestnikowi indywidualną metodę dalszej pracy z umysłem.

Mniej ciernista jest Droga buddyjskiej wspólnoty wietnamskiego mistrza Thich Nhat Hanha w południowej Francji. Do jego Plum Village często przyjeżdżają całe rodziny. Tu rekolekcje nastawione są bardziej na kontakt między uczestnikami, na czerpanie radości z tego, że jest się razem z innymi, przyjaznymi nam istotami ludzkimi. Uśmiech jest nie tylko dozwolony, ale mile widziany, nawet podczas sesji medytacyjnej. A to dlatego, że uwalnia nas od śmiertelnej powagi, zwłaszcza na własny temat, dzięki czemu możemy bardziej zaprzyjaźnić się ze światem. Temu celowi służą w ośrodku spacery po malowniczych okolicach – rozmowa, a nawet trzymanie się za ręce jak najbardziej dozwolone. W programie są też podwieczorki przy herbacie i ciasteczkach, wspólne śpiewy, sesje malarskie i prelekcje mistrza na tematy buddyjskie.

A chrześcijanie? Choć, jak mówi pewna angielska nauczycielka medytacji chrześcijańskiej, na początek wystarczy i źdźbło trawy, by zacząć naukę, świat współczesnej medytacji inspirowanej chrześcijaństwem jest równie bogaty i zróżnicowany jak orientalny. Zasadnicza różnica między medytacją chrześcijańską a buddyjską polega na tym, że chrześcijanie koncentrują się na spotkaniu z bogiem osobowym, a buddyści na wyzwoleniu umysłu. Budda dał wzór i przykład, jak to uczynić, i obiecał, że droga jest otwarta dla wszystkich, którzy spróbują na nią wstąpić jego śladem. Nie obiecywał jednak, że to będzie spacerek po różach, stąd medytacja buddyjska to rzecz mozolna. Nie ma tu co specjalnie liczyć na pomoc. Mistrz najwyżej zdzieli cię kijem, gdybyś zasnął, albo zada ci jakąś kolejną zagadkę do przemedytowania, na przykład: jak wyglądałeś przed narodzinami?

Postawa chrześcijanina jest radykalnie inna: trzeba pokornie otworzyć się na łaskę Bożą. O własnych siłach nic nie zdziałamy, choćbyśmy harowali jak woły. Ale łaska jest dostępna pod pewnymi warunkami: żalu za grzechy, zmiany naszego życia. I nad tym medytuje chrześcijanin. Taka medytacja to w istocie rozpamiętywanie Chrystusa, scen z Jego życia, słów, które wypowiedział. Wszystko to w nadziei, że jakimś cudem – ale bez naszej w tym zasługi – Pan nas usłyszy i odpowie. Niektórzy mistrzowie medytacji chrześcijańskiej mówią, że Pan nigdy nie milczy, to my Go zagłuszamy i celem medytacji chrześcijańskiej jest takie wewnętrzne wyciszenie, byśmy właśnie zdołali usłyszeć w sobie ten Głos. Dla wielu ludzi miejscem o takiej atmosferze są spotkania Wspólnoty Taizé.

Nie brak jednak i śmiałych eksperymentów, zrywających z czcigodną i prastarą tradycją medytacji i kontemplacji chrześcijańskiej w imię szukania wspólnego języka z nieuznającym autorytetów człowiekiem XXI w. Amerykanin Mathew Fox założył w Oakland w Kalifornii Instytut Rozwijający Ideę Duchowości Dzieła Stworzenia (Creation Spirituality). Fox to dominikanin ekskomunikowany za swe nieortodoksyjne poglądy teologiczne. W chrześcijaństwie chciał akcentować nie grzech pierworodny, ale zachwyt światem stworzonym przez Boga: miłością, zabawą, przyjemnościami życia. W ujęciu Foksa chrześcijaństwo jest religią życia, a nie umartwiania się duchowego i fizycznego, i uczy holistycznego – ujmującego człowieka jako jedność ducha i ciała oraz część kosmosu – i ekologicznego traktowania ludzi i świata. W tym duchu Instytut zaczął latem urządzać dwutygodniowe rekolekcje. Każdy dzień otwierała tzw. modlitwa ciała, po niej prowadzono rozmowy w grupie, a po południu przychodził czas na obficie ilustrowane przykładami wykłady o medytacji w sztuce, muzyce, rytuale itd.

Prawdziwym hard-corem są wyprawy w świat medytacji tybetańskiej w stylu kagyu czy islamsko-sufickiej halvet. Ale tu naprawdę żarty się kończą, rzecz jest tylko dla bardzo zdeterminowanych. Ośrodki tybetańskie kultywujące tradycję kagyu w USA, Francji czy Szkocji mają specjalne programy dla chętnych. Człowiek płaci kilka tysięcy dolarów za dobrowolne zamknięcie się za bramami klasztoru na trzy lata. Trzeba się do tego przygotować, poczytać buddyjską literaturę, liznąć tybetańskiego. A potem do roboty: od czwartej rano do dziewiątej wieczorem medytacja, medytacja, medytacja. Ponoć czas się bynajmniej nie dłuży: buddyzm tybetański kryje w sobie tyle fascynujących tajemnic, że ich odkrywanie wyrównuje koszty psychiczne, jakie na początku ponosi kursant zmuszony do przestawienia się na zupełnie niezachodni tryb życia.

Ale i to pestka w porównaniu z rekolekcjami sufickimi. Choć wyrastają z islamu, łączy je z innymi tradycjami duchowymi to samo poszukiwanie prawdy o człowieku, świecie i Bogu, ale nie abstrakcyjnej, czysto doktrynalnej, lecz przeżytej i doświadczonej osobiście. Praktykowany przez sufich tureckich halvet (co ma oznaczać pustkę przed stworzeniem świata) odwołuje się do Koranu, mówiącego, że Bóg bogato obdaruje duszę tego, kto udaje się na pewien czas do pieczary, czyli wybiera medytacyjne odosobnienie. Znane mi opisy halvetu opowiadają o czterdziestu dniach całkowitej samotności. Dawniej samotnią mogła być pieczara, a nawet większa dziupla, dziś jest nią maleńkie, słabo oświetlone i pozbawione sprzętów i ozdób pomieszczenie, dokąd wprowadza nas mistrz duchowy. W zamknięciu trzeba modlić się pięć razy dziennie, jak każe islam, jak najmniej spać i jeść – zwykle zapas pożywienia starcza na 40 dni – czytać Koran oraz sufickich mędrców i nad tym medytować. W tym odcięciu od świata kryje się oczywiście spore zagrożenie psychiczne. Normalnie nie jesteśmy przyzwyczajeni do odcięcia od bodźców i informacji przez tak długo. Ich miejsce mogą zająć wytwory naszej psychiki, wprowadzając nas w stan jakiejś psychozy.

Sufizm idzie tu śladem najbardziej archaicznych praktyk duchowych ludzkości – szamanizmu. Szamani unikali snu, nie jedli i nie pili, by tak oczyszczeni wejść w świat duchów i świętej mocy. Człowiek zostaje przyparty do muru swych fizycznych możliwości, ale budzi się w nim nowa świadomość tego, kim jest.

Nie ma co rozstrzygać, kto ma tu rację: szaman czy racjonalista pragmatyk. Przygoda z medytacją jest przecież kwestią wolnego wyboru. Każdy może sam się przekonać, czy i jak to na niego działa, swobodnie wybrać, jaką tradycję medytacji chciałby bliżej poznać i pod czyim duchowym kierownictwem (w Polsce wielkie zasługi w reanimacji medytacji ma benedyktyn ojciec Jan Bereza).

Sedno sprawy tkwi chyba w tym, że to ostatecznie my sami znajdujemy – albo nie – naszą samotnię, gdzie ładujemy psychiczne akumulatory. My sami musimy – jeśli chcemy – określić, co daje nam poczucie stabilności i sensu, z jakich miejsc w duszy czy umyśle czerpiemy potrzebne nam siły psychiczne. Wymaga to od nas niewiele: trochę czasu tylko dla siebie, przyjrzenia się naszym myślom i emocjom, nabrania pewnego dystansu, zdolności do żartu, także z samego siebie. Taki powrót do siebie pozwala zobaczyć świat i siebie na nowo.

Adam Szostkiewicz

Ja My Oni „Rozmówmy się" (90008) z dnia 17.02.2007; Pomocnik Psychologiczny; s. 32
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną