O Wandzie, co zejść nie chciała
O Wandzie, co zejść nie chciała. Góry były jej światem
O cnotach niewieścich miała własne wyobrażenie. Niezależna, ambitna, mocarna – również w sensie ścisłym; niejednego mężczyznę położyła w siłowaniu na rękę. Twarda, nieuznająca półśrodków, niewidząca się w roli domowej gospodyni. Apodyktyczna. Skupiona na wyznaczonym celu i chłodno dążąca do jego realizacji. Kosztem przyjaźni, reputacji, budowania rodzinnego szczęścia. Z perspektywy czasu, gdy Wanda Rutkiewicz zaginęła w maju 1992 r. w masywie Kanczendzongi (30 lat później została patronką roku 2022), uznano: taki charakter oznaczał w wysokich górach przepis na katastrofę. Ale był też dla Rutkiewicz windą do sławy, której zazdrościł jej niejeden kolega po fachu.
Góry były całym jej światem. Mimo że już podczas pierwszych, rozpoznawczych wypraw w Tatry wspinała się bez asekuracji, spadła i uszkodziła sobie wyrostki w kręgosłupie. Mimo że jeszcze zanim stała się gwiazdą światowego formatu, musiała skreślać w notesie nazwiska kolegów i przyjaciół z kursów taternickich oraz wspólnych wypraw, którym podczas wspinaczki zabrakło szczęścia albo popełnili tragiczny błąd. Mimo że pod jej bokiem, gdy w latach 70. wspinała się w Pamirze, na Piku Lenina zamarzło osiem radzieckich alpinistek zaskoczonych gwałtowną zmianą pogody. Wanda Rutkiewicz na temat śmierci w górach miała jasno sprecyzowany pogląd: to zawsze jest błąd ludzki. Zignorowanie prognozy pogody, nieodpowiedni sprzęt, przecenianie własnych możliwości, chojrakowanie.
O śmiertelnych ofiarach himalajskiej namiętności, a niejednej była świadkiem, mówiła bez emocji. Nie wszyscy rozumieli, że to był odruch obronny: wyparcia, nierozkładania na czynniki pierwsze, odrzucenia roli przypadku.
Z ciałem w plecaku
W kreślonych przez niemal trzy dekady jej nieobecności portretach przewija się motyw rozdarcia.