Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Głuche bębny

Jak być chorym i jak żyć z chorym.

Rozmowa z Mariolą Kosowicz, psychoonkologiem.

Ewa Wilk: – Ta rozmowa miała się zacząć innym pytaniem. Ale kilkanaście dni temu dowiedziała się pani, że niezbyt poważna dolegliwość może okazać się nowotworem. Szczęśliwie już wiadomo, że nie. Teraz już pani wie, jak to jest.

Mariola Kosowicz: – Jak to jest usłyszeć i czekać? Na schodach szpitala pewien kolega zbladł, mocno mnie przytulił i mówi, że to niemożliwe, to tak nie może być. Zdałam sobie sprawę, że masa osób tak myśli: to nie może dotknąć naszych bliskich, znajomych, przyjaciół. No i nas samych.

Największa lekcja z całego tego epizodu to nie bać się wyjść do ludzi i powiedzieć: potrzebuję ciebie.

Samotność

Rak na początku nie boli, boli samotność, prawda?


Człowiek – mimo że ma wielu ludzi wokół – w jakimś sensie zawsze jest samotny. Wszystko, czego doświadczamy – radości, smutku, bólu, zwątpienia – doświadczamy sami z sobą. Nikt tego za nas nie przeżyje. Drugi człowiek może starać się w naszych przeżyciach współuczestniczyć. Kiedy o tym zapominamy, nie akceptujemy faktu owej samotności, pojawiają się oczekiwania, iż w sytuacjach dla nas trudnych inni powinni wiedzieć, jak się zachować.

A nie ma takiego schematu prawidłowej reakcji?

Nie. Na poziomie intelektualnym rozumiemy, że każdy myśli inaczej, że może inaczej odczuwać, ale na poziomie emocjonalnym bardzo oczekujemy, by postąpił w określony sposób.

Przypominam sobie, kiedy zmarł na nowotwór młody chłopiec i trafiła do mnie jego rodzina. Mama chłopca sprawiała wrażenie ciężko chorej, na granicy śmierci. Miała depresję, od wielu tygodni nie jadła. Natomiast ojciec – spokojny, poważny – po pogrzebie synka wziął się mocno do pracy. Kupił działkę, zaczął zbierać materiały do budowy domu, zachowywał się tak, jakby się nic nie stało. Małżeństwo było o włos od rozpadu. Ona nie mogła mu wybaczyć, że on nie przeżywa tego w taki sposób jak ona.

Większość ludzi słysząc tę historię pewnie pyta: jak on tak mógł?

Kiedy ten człowiek zdecydował się powiedzieć o swoich uczuciach, to wypowiadane słowa były ogromnym zaskoczeniem dla jego małżonki. Na swój właściwy sposób bardzo przeżywał tę tragedię. Pułapka polega na tym, że ludzie oskarżają się wzajemnie: jeśli nie przeżywasz tak jak ja, to znaczy, że nie kochałeś tak jak ja. Jeden mąż będzie towarzyszył żonie w każdej minucie pobytu w Centrum Onkologii, będzie ją podtrzymywał nad ubikacją przy wymiotach, inny nie będzie w stanie w ogóle wejść do tego budynku. Ale to wcale nie musi znaczyć, że ten drugi mniej kocha. Żaden nie jest lepszy czy gorszy.

Co się dzieje w psychice tych zimnokrwistych, zdystansowanych wobec dramatu bliskiej osoby?

Dla chorego człowieka wiadomość o poważnej chorobie jest zazwyczaj szokiem. Pierwszym uruchamianym mechanizmem obronnym, aby przeżyć tę wiadomość, jest często zaprzeczenie. Dlaczego ten sam mechanizm nie miałby dotyczyć również rodziny, przyjaciół, znajomych? Przyjmują wiadomość na poziomie intelektualnym, ale na poziomie emocjonalnym nie wyobrażają sobie, że to się stało. Tak trudno zapanować wówczas nad wyobraźnią i emocjami. Takie informacje bolą.

To nie jest tak, że poziom intelektualny pociąga za sobą ten emocjonalny?

Jasne, że pociąga. Tylko myślimy: wiem, że on jest chory, ale za chwilę włączają się myśli, które mają o wiele silniejsze podłoże emocjonalne: co ja zrobię, kiedy on odejdzie? Ludzie często nie werbalizują swoich obaw, lęków, ale tak właśnie myślą.

Moja przyjaciółka zachorowała na stwardnienie rozsiane. Jej rodzina zachowywała się tak, jakby wszyscy byli wyzuci z uczuć. Bardzo szybko przestała chodzić, a jej dorastająca córka nawet nie podawała jej herbaty, zrób sobie sama – mówiła. Mąż ją zawoził do pracy: z powrotem niech cię ktoś podrzuci. Zachowywali się tak, jakby w ogóle nie zauważyli, że ona jest już na wózku. W którymś momencie zaprosiłam ich do kawiarni: słuchajcie, co wy właściwie robicie?

I oni wytłumaczyli swoją bezduszność? Mówili pewnie, że gdyby dali po sobie poznać, jak bardzo przeżywają chorobę mamy i żony, to ona jeszcze bardziej by się załamała.

Absolutnie tak. Ale przede wszystkim 16-letnia córka przyjaciółki zaczęła płakać: ciociu, jak ja jej podam herbatę, a zawsze ona to robiła, to będę musiała przyznać się przed sobą, że mama może umrzeć. Że jest kaleką. Że to będzie postępowało. Mąż przyjaciółki mówi: jak jadę po nią, to widzę tę samą kobietę, która wychodziła śmiejąc się i machając na przywitanie. I zawsze biegła na spotkanie. Dlatego nie mam siły po nią jechać.

Jak pani widzi, to nie byli ludzie wyzuci z uczuć. Nie ma ludzi wyzutych z uczuć, całkowicie złych. Być może są nieokazujący uczuć, ale nie dlatego, że się tacy urodzili. Ten mechanizm w rodzinie przyjaciółki uruchomił się również dlatego, że ona zarządzała sprawami ich rodziny, zawsze gotowa do działania. Takich rodzin jest bardzo dużo.

Tabletka na spokój

To jak przerwać takie emocjonalne nieporozumienie?


Byłoby dobrze, gdyby rodzina potrafiła usiąść razem i powiedzieć sobie, czego się boją, jak nowa i trudna jest to dla nich sytuacja. Wypowiedzenie, że coś jest trudne, nie oznacza, że jest niemożliwe do przejścia, a czasami tak właśnie nam się wydaje. Usiadłam z tą rodziną, wszyscy płakaliśmy i powiedzieliśmy sobie, jaka jest prawda. Oni już sobie pomagają.

Samotność wynika z naszej kultury. Gdyby w naszych domach było więcej głębszych rozmów... Niestety, dość często rozmawiamy na bezpiecznym poziomie: a co ci jest, a jak się czujesz? Nie martw się, jakoś to będzie.

Pocieszamy się, co w tym złego?

Załatwmy to szybko, będziemy mniej cierpieć, tak? I tu jest właśnie pułapka. Współczesny świat sprawił, że chcemy minimalizować cierpienie. Ledwie cokolwiek zaczyna nas leciutko boleć, biegniemy po tabletkę. Nie chcemy mieć dyskomfortu. To się przełożyło na nasze życie psychiczne.

Więc gdy ktoś zachoruje, rodzina sięga po autotabletkę, co nie znaczy, że lekceważy problem, tylko nawykowo stara się zminimalizować psychiczny ból.

Tak to właśnie jest. Choroba, rak, nas przecież nie zmienia. Ona tylko może naszą samotność w rodzinie uwypuklić.

Często wracamy do domu z postanowieniem: porozmawiam wreszcie z dzieckiem, mężem, starszym rodzicem – i znowu nie mamy sił, zostawiamy na później i to co dobre, i to co trudne. Problemy rosną, niedopowiedzenia również i nagle okazuje się, że ktoś z naszych bliskich ma tylko rok życia. Być może każdy z nas ma rok albo tylko tydzień. Ale nie chcemy o tym mówić, o tym myśleć. Diagnoza – rak, to jest sytuacja, która to uświadamia. Uruchamia lęki o siebie samego, ukazuje kruchość życia. Chory człowiek potrzebuje otwartej rozmowy. Przychodzi taki czas, że już niczego się nie udaje, nie ucieka przed prawdą, ale reszta nie jest gotowa na takie spotkanie z prawdą o życiu, chorobie i umieraniu. Co wówczas robią rodziny? Biegają jak w ukropie, szukając nowych sposobów leczenia i skupiają się na działaniach, zostawiając rozmowę i bliskość na później. Nie dlatego, że są zimnymi ludźmi, ale z lęku, obawy, zamknięcia.

Człowiek chory mało zastanawia się nad emocjami drugiej strony. Znękany, rozgoryczony wyjątkowo silnie ulega przeświadczeniu, że z jednej strony zostałem porzucony, zostałem sam, a z drugiej – jestem temu wszystkiemu winien.

To wszystko ma też grunt społeczny. Przeczytałam ostatnio bardzo ważne zdanie, że należy mówić: choruję na raka, a nie: mam raka.

Bo mam raka to znaczy, że mam w sobie coś złego, jakieś przekleństwo, stygmat?

Tak, a przecież można o tym mówić tak jak wtedy, gdy choruję na ucho i mam się z tego leczyć.

Sumując: samotność, wynikającą z definicji człowieka, najlepiej byłoby po prostu zaakceptować?

Ważne jest, jaki jest wymiar tej samotności. Wielu młodych ludzi dzisiaj biegnie, pracuje po 17 godzin, nie mają czasu w ogóle na życie prywatne. Gdy ktoś taki zachoruje, doświadczy nieprawdopodobnej samotności. Owszem, trzeba zaakceptować, że w jakimś sensie jesteśmy samotni, ale własnej samotności trzeba zaradzić.

Żyć swoim życiem

Pomagać innym, żyć ich życiem, żeby się odwdzięczyli w biedzie?


To nie jest takie proste. Mam pacjentkę, osobę bardzo zaangażowaną społecznie. Dom – totalny bałagan, skrajnie nieudane życie osobiste. Kiedy użyłam kiedyś słowa pseudoaltruizm, ona niesłychanie się oburzyła. Zrozumiałam, że uderzyłam w coś jakby korzeń tej osoby. Musimy poczuć, że jesteśmy ważni, że ktoś nas szanuje – to jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Ona tego nie doświadczała w domu. Jeśli czegoś nam brakuje, to musimy sobie wypełnić tę lukę.

Uciekała w tę pracę społeczną, a może nie dostrzegała, że życie prywatne ma marne?

Dostrzegała. Kompensowała sobie samotność. Tylko wtedy pojawia się pytanie: kto komu bardziej pomaga: my innym czy oni nam?

A co za różnica?

Kiedy jestem człowiekiem spełnionym na wielu płaszczyznach, to pomagam ludziom z większą pokorą, przyjmując, że moja pomoc może być przyjęta bądź nie. Bardziej wsłuchuję się w potrzeby ludzi, a nie szukam poklasku i kompensacji swojej życiowej pustki. Kiedy choroba zatrzymała jedyną aktywność w życiu mojej pacjentki, wpadła ona w niezwykle głęboką depresję. Odebrano jej tożsamość.

Ciekawe. Bo ludziom, którzy wydają nam się zbyt skoncentrowani na swoich problemach, rozmazani jacyś, gotowi jesteśmy poradzić: bierz się w garść, pomóż jakiejś staruszce. A tu najpierw, mówi pani, trzeba pozbierać się wewnętrznie. Ta pani pacjentka to zrobiła?

Mimo choroby wróciła do bardzo intensywnej pracy społecznej. Psycholog nie jest w stanie pomóc komuś na siłę – to nie jego rola. Zresztą człowiek może czuć się całkiem szczęśliwy z tym obrazem siebie, który ma, a prawda może go unieszczęśliwić. Ale problem w tym, że kiedyś możemy znów obudzić się potwornie samotni.

Czy to znaczy, że ludzie nie umieją dziś być sam na sam ze sobą? Że jak zostają sami, to tam w środku ukazuje się pustka?

Nie wiem, jak pani znajomi, ale moi nie potrafią na przykład pojechać na wakacje bez towarzystwa pięciu innych rodzin. Jedziemy my, Kowalscy, Nowakowie; potem mężczyźni sobie, kobiety sobie, dzieci sobie. Nie potrafimy być w rodzinie. Telewizor, radio, media pełnią rolę zagłuszaczy samotności. Rzadko siadamy w fotelach i rozmawiamy, dokąd tak naprawdę nasze życie zmierza. A nawet jak człowiek sam do czegoś takiego dojdzie, to wstaje i mówi: a co tam będę się zastanawiała i tak nic nie zmienię, idę robić pranie.

Uciekamy w zadania, żeby zminimalizować swój ból, ból samotności. Człowiek po chemioterapii leży samotnie w domu, nie może uniknąć myślenia, a myśli czasami bolą, przerażają. Szczególnie te, od których uciekaliśmy w życiu.

Czy w takich ekstremalnych sytuacjach nie ujawnia się czasami samotność w rodzinie tak głęboka, tak toksyczna, że po prostu tej rodziny nie warto ratować? Zdarza się w takich sytuacjach przecież, że mężowie odchodzą od żon, rzadziej żony od mężów.

Żaden mąż ani żadna żona nie odejdzie dlatego, że się pokazała choroba nowotworowa. Pamiętam taką historię, kiedy mąż rzeczywiście zostawił panią po chorobie nowotworowej. Ale nie dlatego, że zachorowała, bo to było kilka lat potem. Przyszła z pytaniem: jak to, przecież byliśmy wspaniałym małżeństwem? Kiedy zaczęłyśmy analizować, na ile potrafili rzeczywiście dać sobie wsparcie, na ile byli naprawdę razem, na ile akceptowali swoje ułomności, wychodził nam minus, minus, minus. W pewnym momencie do mojej pacjentki dotarło: byłam z tym człowiekiem, bo bałam się życia. Musiałabym wziąć odpowiedzialność za siebie, a przy mężu nie musiałam. Nie chciałam podejmować trudnych tematów, wolałam się podporządkowywać pewnym regułom, na zasadzie – coś za coś. Małżeństwo się rozpadło. Osoba, która przeżyła chorobę, zaczęła chcieć czegoś więcej. To nie znaczy, że ten pan nie mógł dać jej tego, czego oczekiwała. Ale nigdy wcześniej nie dawał.

Czy wyjściem z takiej kryzysowej sytuacji nie jest po prostu uświadomienie sobie, że nie jest on nadzwyczajny, tylko po prostu zwykły, dobry, ma trochę wad i wiele zalet?

Absolutnie tak. Założenie, że związek ma być idealny, jest kolosalnym błędem. Często mówimy: mój dom będzie lepszy, mój partner nie będzie taki jak mój ojciec i nie zauważamy, że idealizujemy nasze życie, siebie i partnera. Przyznanie się do tego, że nie jest nadzwyczajnie, wymaga ogromnej odwagi. Jesteśmy przeciętnymi ludźmi, nie w sensie, że nic nie osiągamy, tylko w jakimś aspekcie życia małżeńskiego jesteśmy na dziesiątkę, a w innym na dwójkę. Mówimy teraz o czymś, co jest abecadłem związku, ale ludzie tego nie rozumieją.

Czyżbyśmy zatem w naszych związkach nie umieli za bardzo ani do siebie mówić, ani siebie słuchać?

Opowiem historię. Przychodzi pani po mastektomii. Czuje się niekochana, odrzucona, wie, że mąż ogląda się teraz za innymi kobietami. Potem przychodzą oboje z mężem i pan mówi tak: niczego nie rozumiem. Po powrocie ze szpitala kazałaś mi się wynieść do innego pokoju. Wolałem spać na podłodze, zaproponowałem to, ale ty tego nie pamiętasz. I zaczął pokazywać stopniowe oddalanie się tej pani. To ona mówiła: teraz nie jestem już kobietą. Tak uwierzyła w to, że zaczęła projektować swoje lęki na jego myśli.

Największym sprawdzianem miłości miał być moment, kiedy zażądała od niego niespodziewanie: chodź, zobacz, jak wygląda moja blizna. On powiedział – nie. Ona przeżywała dramat. W czasie naszej rozmowy on mówi: żeby tylko moja żona chciała usłyszeć, co ja wtedy naprawdę powiedziałem! A mówiłem tak: Basiu, przez całe życie, nawet jak nasze dziecko miało przecięty palec czy rozbite kolano, ja nie mogłem na to patrzeć, miałem odruch omdlenia. Przecież mnie nie można pobrać krwi. Potrzebuję czasu, żeby się z tym oswoić. Nie wiem, czy mogę zobaczyć to już. Ale ona usłyszała tylko: nie. W sytuacji choroby zawieszamy drugiej osobie poprzeczkę wysoko.

Może to się bierze z kultury, w której ludzie ślubują sobie, że cię nie opuszczę aż do śmierci, w zdrowiu i w chorobie?

Nie odbieram pewnych szczególnych praw osobie, która cierpi. Jednak to wyglądałoby inaczej, gdybyśmy już wcześniej mieli wszystko właściwie ustawione. Wracam do domu z pracy, mam kłopot, ale mój mąż ogląda mecz. Jestem wściekła na niego, nie pomyślę, że on uwielbia mecze. Kiedy w końcu on chce mnie słuchać, odpowiadam: teraz to już nie trzeba. Dobrze mieć świadomość tożsamości naszego partnera, a znaczącą częścią jej jest dom rodzinny, nawyki stamtąd wyniesione.

Pewnej pacjentce najbardziej pomogła w terapii małżeńskiej taka rada psychoterapeutki: jeżeli pani wydaje się, że mąż panią wkurza, to proszę dopytywać, czy zrobiłeś to, by mnie wkurzyć? To był absolutny hit – mówi ta pacjentka, natychmiast wybuchaliśmy śmiechem. Rozbijało to taki nawyk: ja wiem, co ty myślisz.

Umieranie

A jak jest z tą samotnością najprawdziwszą, kiedy trzeba umrzeć?


To jest bardzo złożony problem. Każdy człowiek umiera we właściwy sobie sposób. Przypomniała mi się teraz pewna kobieta. Gdy spotkałyśmy się pierwszy raz na warsztatach, to wszystkim się dostało. Na czele ze mną i moją koleżanką psychoterapeutką, która powiedziała: nie dam rady. Ja potraktowałam to jako wyzwanie i bardzo mocno zaprzyjaźniłyśmy się terapeutycznie. Jej mąż, kiedy miała pierwszy rzut choroby, miał już nową rodzinę i zabrał do niej ich młodsze dziecko. Została ze starszym, cały czas walczyła, żeby to młodsze odzyskać. Choroba szybko wróciła, ale ona żyła wbrew logice. Od sądu do sądu, od sprawy do sprawy. To był rzeczywisty problem, czy ona jest w stanie zająć się malutkim dzieckiem, można to było jakoś mądrze rozwiązać. Ale ta kobieta obraziła się wkrótce na cały świat. Wpuszczała do domu tylko jedną sąsiadkę.

Nie jest tak, że to ją i trzymało przy życiu, i jednocześnie zabijało?

Oczywiście. Trudno mi o tym mówić, ale kiedy choroba bardzo się już rozwinęła, poszłyśmy do gabinetu zabiegowego i ona powiedziała: chcę popełnić samobójstwo. Zaczęłam jej tłumaczyć, co by to oznaczało dla jej synów, zwłaszcza starszego. I wtedy wreszcie ona mi wyjaśniła, że woli uderzać w ludzi, bo tak strasznie się boi, że oni uderzą w nią. Coś muszę zrobić, powiada, żeby być górą. Muszę się bronić. Ona nauczyła się walczyć na wszelki wypadek, a czym bardziej była samotna i opuszczona, tym bardziej uderzała w innych. Paradoks – potrzebowała ludzi, ale z lęku odpychała ich.

Bogu dzięki nie popełniła samobójstwa. Krótko przed śmiercią pogodziła się z rodziną, ale to wygląda trochę żałośnie, jak ludzie się godzą w obliczu śmierci. Kiedy umierała i moja koleżanka poprosiła, żeby ktoś z rodziny pobył z nią, wszyscy odmówili. Byłyśmy przy niej tylko ja i koleżanka. Ona leżała zwinięta w kłębek jak dziecko w łonie matki. I wtedy – jak rzadko – poczułam, jaka może być samotność w umieraniu. To był człowiek, którego zniszczono, który dał się zniszczyć i sam niszczył. Zabrakło zrozumienia, miłości bliskich, tego wszystkiego, co pozwala przetrwać najgorsze chwile, nawet takie jak odebranie dziecka, za to, że jest się chorym. Do końca swoich dni będę powtarzać: umieramy, jak żyjemy.

Ludzie jednak z natury odpychają myśl o swojej śmierci. Nie wiem, czy ktoś wyobraża sobie, jak to będzie.

Bo znów – taka jest nasza kultura. Zaczęłam ostatnio z rozmysłem kupować kolorowe gazety. I zdobyłam przerażającą wiedzę: człowiek współczesny ma sobie dostarczać wyłącznie przyjemności. Dzisiaj otwierałam konkurs plastyczny z udziałem ludzi chorych i tam też wzywano: malujmy pogodnie, malujmy nadzieję. Mówię: narysujcie państwo też swój lęk. Wmawiamy ludziom, że z rakiem można świetnie żyć, z SM można świetnie żyć, że po rozwodzie można świetnie żyć. Przecież to nieprawda. Na świecie jest też cierpienie. Możesz cierpienie zwalczyć nadzieją. Ale ono jest.

Coraz więcej ludzi wychowało się i będzie się wychowywać jako jedynacy; może oni są bardziej zaprawieni w samotności...

Przypomniał mi się pewien chłopczyk, który umierał w naszym szpitalu. Śliczny chłopiec. Był już po amputacji nóg. Starał się uśmiechać przez łzy i powiedział, że boi się wrócić do domu. Długo nie potrafił powiedzieć dlaczego, aż w pewnym momencie mówi, że będzie bolało. Mówimy mu, że dostanie zastrzyk, że nie będzie nawet czuł, że jedzie. To jakoś nie trafiało do niego. W pewnym momencie mówi: to nie o to chodzi. Chciałaby pani być cały czas taka sama w domu? – pyta. Czy to znaczy, że jesteś sam? Mama jest, tata, babcia, ciocia, siostra, ale nie ma żadnych dzieci. Od kiedy obcięli mu nóżki, to już żadne dziecko nie przychodzi do niego. Poszłam do jego mamy, ona zaczęła strasznie płakać. Opowiedziała, że odczuła największą samotność na świecie, kiedy na zebraniu rodziców klasy tego chłopca opowiedziała, jak on mocno potrzebuje dzieci. Zapadło milczenie, wreszcie wstała jakaś matka: proszę nam wybaczyć, ale nasze dzieci nie muszą takiej traumy przeżywać. Mają tyle zła wokół. Z koleżanką podzwoniłyśmy w różne miejsca i załatwiłyśmy wolontariuszy. Przynosili samochody, nawet kota przynieśli. Jak myślę o tej historii, to ściska mi gardło. Opowiedziałam ją na pewnej konferencji, gdzie wszyscy się mądrzyli, jak to powinniśmy ludzi rozumieć. Dzieci z klasy, które nie poszły do tego chłopca, będą miały zakodowane, że choroba i śmierć to samotność. Że jak się jest chorym, to trzeba to ukrywać, że choroba to samotność i cierpienie. Co my, ludzie, robimy sobie?!

Większość z nas obawia się kontaktu z ciężko chorym na zasadzie: co ja tak naprawdę mu powiem. Co więcej, wiele osób sobie projektuje takie trudne sytuacje, że gdy będę chory, to jako człowiek dojrzały nie będę tym obciążał innych.

Dojrzałość polega na tym, że idziemy z pomocą do drugiego człowieka gotowi na to, że on tej pomocy może nie chcieć. Czasami wystarczy jedno słowo. To nie musi być wielkie przemówienie.

Cokolwiek mamy choremu mówić? O cokolwiek pytać?

Można zapytać, czy jadłaś, czy piłaś, jak śpisz. Przede wszystkim jednak należy zapytać, czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?

Ja jednak ciągle mam wątpliwość co do ujawniania swojej słabości. Ludzie są chyba przeświadczeni, że mówienie o tym jest niesmacznym ekshibicjonizmem, a poruszanie problemu choroby przy chorym – niestosownością, która sprawi mu przykrość.

Pewna pacjentka zadała mi pytanie, które mnie przeraziło: czy ma powiedzieć swojemu partnerowi, że jest po operacji ginekologicznej. Czy nie zostanie przez to odrzucona? Tu jest kwintesencja wszystkiego, o czym mówimy. W jakim świecie dziś żyjemy?! Jak o nim myślimy?! Jak mam dwa jajniki, to ze mną jesteś, a jak nie mam...

Z tego, co pani mówi, wynikałoby, że ta dyskrecja i powściągliwość to jakieś katastrofalne nieporozumienie naszych czasów.

To jest tragedia naszych czasów. Pod płaszczykiem dyskrecji chowamy swoje lęki: nie wiem, czy on będzie chciał o tym rozmawiać, i już mam furtkę, żeby nie zacząć rozmowy, żeby nie zadzwonić. To jest taktowne zachowanie czy tchórzostwo?

Jesteśmy istotami stadnymi. Jeden z czynników, który wzmaga ryzyko zapadnięcia na depresję reaktywną, to brak wsparcia społecznego. To wynika z tego, że nasza kultura kreuje świat ludzi silnych. Zna mnie pani ze szpitala, widziała w relacjach zawodowych. Więc w tej trudnej sytuacji mogłam pomyśleć: jeśli ja teraz zadzwonię, to co pani o mnie pomyśli? Że jestem słaba. A ja wcale nie chciałam być silna.

Zdrowy egoizm

Ale chory zwykle na początek słyszy od bliskich: masz być silny, masz walczyć. O tych, którym udało się wyzdrowieć, mówi się: pokonał chorobę.


To też się bierze ze współczesnej kultury. Ludzie są psychicznie zmęczeni. Tu nie chodzi o to, żeby spać codziennie po dziewięć godzin. Oznaką zdrowia psychicznego jest świadomość, kiedy należy powiedzieć stop.

Tyle że częściej mówimy sobie: nie chcę, ale muszę. I jesteśmy z tego dumni.

Oczywiście, że czasami przekraczamy granicę swoich możliwości, ale trzeba to robić świadomie. Jest coś takiego jak zdrowy egoizm.

Czym się różni zdrowy egoizm od egoizmu?

Niech czasami rodzina zje bułkę z kiełbasą, ale ja nie ugotuję obiadu, bo muszę się położyć i odpocząć. Nie mogę podjąć się napisania pięciu artykułów i wygłoszenia dwudziestu wykładów miesięcznie. Nie muszę wszystkiego dla wszystkich robić. Niezdrowy egoizm to jest mówienie sobie: masz być świetną żoną, świetną matką, świetnym pracownikiem.

Ale wielu ludzi uważa, że wtedy właśnie żyje.

Użyję prozaicznego porównania: nawet gdy kupujemy pralkę automatyczną, to sprawdzamy pojemność bębna.

Dlaczego ludzie pchają do życiowej pralki coraz więcej – żeby inni o nich lepiej myśleli?

Często taka postawa pomaga nam żyć w lepszym myśleniu o sobie. W budowaniu obrazu siebie. Ale bardzo kruchego, bo wystarczy jeden cios i wszystko się sypie.

Skoro tym we wszystkim świetnym tak bardzo zależy na opinii innych, to coś musi być nie tak z ich poczuciem własnej wartości.

Tu wchodzi w grę obniżone poczucie własnej wartości. Im niższe to prawdziwe, wewnętrzne poczucie własnej wartości, tym bardziej dążymy do tego, by w świecie istnieć za wszelką cenę i we wszystkim na sto procent. Niestety, to jest toksyczny sposób życia. Kawałek po kawałku zatruwamy się myślą, że i tak nie jesteśmy zadowoleni do końca, że ciągle nam mało i mało.

Czyli im lepiej człowiek o sobie myśli, tym dla niego lepiej?

Czym zdrowiej o sobie myśli. Czym właściwiej oceni ładowność swego bębna.

Okulary prawdy

To o tym pani rozmawia z pacjentami, którzy znajdują się w sytuacji skrajnej – o fałszywym obrazie siebie, o tym, że są swoimi własnymi wrogami, o samotności?


Staramy się dotknąć prawdy o życiu. O kruchości życia. Choroba nowotworowa, w ogóle sytuacje ekstremalne, powodują u ludzi taki stan, jakby włożyli okulary i wykrzyknęli: o Boże, ja widzę świat!

I wszyscy stają się mędrcami w tych cudownych okularach?

Nie, niektórzy zrzucają je natychmiast: bez sensu, już tego nie wytrzymam, nie dam z tym rady.

Jaki świat pani widzi?

W prognozach zdrowotnych mówi się, że depresja będzie chorobą XXI w. Ona będzie się rozprzestrzeniać nie tylko dlatego, że ludzie ustawiają sobie zbyt wysoko życiowe poprzeczki, ale też z braku wsparcia, z samotności. Ludzie są sami, bo tak kreujemy ten świat. Nauczyliśmy się mówić jak Amerykanie: wszystko jest OK. Nigdy nie jest tak, żeby wszystko było w porządku.

Jak dzwonimy do ludzi z problemem, to ci wpadają w panikę: co ja mam zrobić. Niepotrzebnie. Wbrew pozorom – tak jest najłatwiej: załatwić lekarza, badania. Najtrudniej usiąść i wysłuchać. Słuchać, jak ktoś mówi: boję się.

No bo co odpowiedzieć?

A co można odpowiedzieć? Ani ty, ani ja nie wymyślimy teraz, co będzie. Ale czego ty się boisz? Po co wychodzisz przed orkiestrę. I niech ta osoba odpowie.

Płakała pani, kiedy usłyszała tę – teraz już wiadomo – nieprawdziwą diagnozę?

Oczywiście. Całą noc w pociągu do Szczecina, gdzie jechałam z wykładem o chorobie i umieraniu.

Dlaczego pani płakała?

Bo pomyślałam sobie, że to nie jest dobry moment w moim życiu na chorobę.

Jakby kiedykolwiek był dobry.

No to jest właśnie takie irracjonalne myślenie, ale chyba nie da się od niego uciec. Ważne, że nie zostałam wtedy sama.

I ludzie wiedzieli, co zrobić?

Tak. Wiedzieli, co mówić, jak pisać, kiedy milczeć. Moi bliscy, nawet jak nic nie mówili, byli ze mną. Czułam to. Pani też o tym powiedziałam i pani do mnie napisała esemesa, że pani ze mną jest, i to było dla mnie ogromnie ważne.

Strach i akceptacja

A doświadczyła pani trudnych emocji, na przykład goryczy, że to ja. Poczucia niesprawiedliwości, że to ja. Poczucia winy. Poczucia gorszości, że obok mnie został świat zdrowy, a ja zostałam zepchnięta do świata gorszych. Pewnie ludzie oceniają to według własnego światopoglądu. Wierzący myślą, że to rodzaj jakieś kary Bożej, niewierzący – że to biologia mnie wyrzuca na margines, bo już jestem do niczego. To pani pamięta?


Nie.

A myśl: po co się leczyć, skoro wiadomo, jak może być?

Oczywiście, że się pojawiła. I odtwarzałam obrazy. Lekarz powiedział: przecież nawet jak to jest nowotwór, to może nie dawać przerzutów, będzie się tylko odnawiał. Wyobrażałam to sobie, widząc różne sytuacje, nie tylko dobre. Nie jest się wolnym od tego.

A nie jest tak, że człowiek w takiej opresji wysuwa radar i chce usłyszeć: to się nie skończy źle, wyjdziesz z tego, poradzisz sobie. Czy wolno mówić, że wszystko będzie dobrze?

Wolno, wszystko wolno, ale to jest nieuczciwe. Nikt i nic nie może nam pokazać naszego dalszego losu. Powiedzenie, że wszystko będzie dobrze, zamyka rozmowę. Gotowość do prawdziwej rozmowy to gotowość usłyszenia o takich lękach, które są również moimi lękami.

Poklepując człowieka, że wszystko będzie dobrze, poklepujemy sami siebie?

Tak. Ale poklepywanie jest płytkie. Mowa ciała jest niespójna z tym, co robimy. To wszystko jest ubogie. Okrojone z ogromnej części prawdy.

Ja się jednak nie dziwię, że ludzie uciekają na taką płyciznę. Bo czyż nie jest tak, że choroba odbiera nam poczucie sensu? Że mamy zakodowaną nawet nie kulturowo, ale biologicznie rezerwę wobec myśli, że musimy umrzeć? Niemyślenie o śmierci jest jakby warunkiem życia.

Gdybyśmy spojrzały wstecz albo na inne współczesne kultury, to śmierć jest w wielu tylko etapem. W obecnej kulturze zachodniej, również w katolicyzmie, zapisany jest silny lęk przed śmiercią. Nie chcę nikogo dotknąć, ale wiara często bywa jednak płytka.

A może w gruncie rzeczy ten powszechny strach przed śmiercią to niewiara?

To jest brak zaufania, czyli brak wiary. W innych kulturach ludzie się cieszą, że zmarły człowiek jest w lepszym świecie. Zostawmy – czy to prawda, czy nieprawda. Ale proszę zwrócić uwagę, jakie jest tam zaufanie pokładane w Bogu czy bóstwie. U nas nie ma zaufania. Nawet do siebie, do tego, że w różnych sytuacjach potrafimy sobie poradzić. Ze śmiercią – po prostu musimy.

Czy ten przemożny strach nie jest specyfiką onkologii? Myślę, że ludzie nie tyle odczuwają tu strach przed śmiercią, ile strach przed cierpieniem. Obrazy, które i pani przyszły do głowy, ilustrują potworne cierpienie. To poniżenie, gdy nie jest on w stanie panować nad swoją fizjologią. Przecież człowiek wyobraża sobie, że będzie kłopotem, że będzie tak zwanym strzępem człowieka. Tego się boi!

Dlaczego tak myślimy? To jest katastrofa naszego świata.

Bo umierający na raka, pani Mariolu, jest kłopotem!

A dlaczego ma nie być?

Nie wierzę, że kiedy musiała się pani mierzyć z diagnozą, nie myślała pani o tym, że jest pani teraz piękną kobietą, że mogłaby być piękną staruszką, a tu zaczyna się ten galopujący proces destrukcji...

Nie.

No to jak pani to zrobiła, że pani tak nie myślała?

To jest jeszcze jedna niezdrowa poprzeczka, którą człowiek współczesny sobie zawiesza. Pokorna akceptacja siebie oznacza drogę środka. Nie wolno podlegać skrajnościom: albo w ogóle nic nie będę znaczyć, albo znaczę tylko wtedy, kiedy – i tu warunki.

Jedna z lekarek powiedziała mi niedawno, że gdyby była ciężko chora, to oddałaby wszystkie pieniądze, żeby zajmowała się nią profesjonalistka. Żeby tego nigdy nie robiły jej dzieci. Przepraszam, to co powiem, naprawdę wynika ze mnie: ja bym chciała, żeby to właśnie były moje dzieci. Wcale nie uważam, że będzie im łatwo, wcale nie chcę ich chronić przed tym cierpieniem, wcale nie znaczy, że nie będę ciężarem. To jest po prostu niemożliwe.

Opieka nad chorym to jest utrudnienie życia. Ale dlaczego nie miałoby być utrudnień, jeśli ludzie czują do siebie miłość?

Mój tata od kilku miesięcy choruje na nowotwór. Mieszka u mnie. Kilka dni temu, kiedy wiozłam go na badania do Centrum Onkologii, powiedział: dziecko, ja jestem dla was utrudnieniem w życiu, tyle kłopotu. Chwilę pomilczałam i powiedziałam: tato, to prawda, że to wszystko nie jest łatwe, to prawda, że jest ciężko, ale jak ma nie być. Nie oznacza to, że ciebie nie kochamy. Miałam błaznować mówiąc, jest OK, nie martw się, to nie zmienia niczego w naszym życiu. To byłoby okrutne kłamstwo, a mój tata wiedziałby, że to oszustwo.

A akceptować siebie taką, jaka jestem, nauczyłam się pracując w hospicjum.

Czy ludzie w hospicjach akceptują siebie?

Jeśli człowiek nie akceptował siebie przed chorobą pod wieloma względami, to nie będzie i w trakcie choroby. To, że mam nawyki, ograniczenia, czas kiedy gorzej się czuję – to trzeba akceptować. Umiem powiedzieć: nie jestem w stanie dziś pracować.

Ja nie wyobrażam sobie, żeby mój szef nie zbaraniał, gdy mu powiem, że dziś nie robię, bo mam dół.

Dla mnie to jest konieczna odwaga głównie wobec samego siebie – powiedzieć: dziś jestem słabsza, czegoś nie chcę robić. Bo gdy spotka mnie choroba, to będę wściekła, ale będę siebie akceptować.

To jest właśnie sposób na budowanie właściwego obrazu siebie?

Dokładnie.

A ten obraz z czego się bierze – bardziej z naturalnych skłonności, czy bardziej z kultury, czy może z wychowania?

Z wychowania, a wychowanie wynika z kultury.

Nasze pokolenie to dzieci rodziców naładowanych przeświadczeniem, że w życiu trzeba się kształcić, piąć, awansować. Czy mam rację, że to jest jakiś generacyjny syndrom?

Tak. Zwłaszcza dotyczy on ludzi, którzy pracują w kulturze wielkich korporacji. Bogu dzięki, dzisiejsza młodzież zaczyna mówić o problemach, nazywać je. Ale świat dalej ich nakręca, że mają być silni. Nas nakręcano tylko w domu, nie było jeszcze billboardów, telewizji, kolorowych gazet.

I podręczników psychologicznych „jak zrobić karierę w tydzień”?

Albo „Obudź w sobie olbrzyma”. Już sam tytuł sugeruje – masz być wielki, silny, nie do zmiażdżenia. To jest zguba świata, od tego naprawdę chorujemy. W każdym człowieku jest siła, ale jest też słabość. Ukrywając przed sobą słabość, jesteśmy w ciągłym stresie.

Wyszlachetnieć od cierpienia

Jest taka ładna fraza, że cierpienie uszlachetnia. Jaką korzyść z cierpienia można wynieść?


Ja nie zgadzam się do końca z powiedzeniem, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Myślę, że są w życiu takie cierpienia, które nigdy się nie kończą, a wręcz powoli człowieka zabijają. Niektórzy przez całe życie niosą cierpienie porzucenia ich jako dziecka. Inni – śmierć własnego dziecka. Nie miałabym odwagi powiedzieć człowiekowi, że takie rzeczy go wzmocnią. Powinniśmy sobie dać prawo do tego, że to boli. Zostawia rany, a potem blizny. Bagatelizujemy cierpienie innych, bo się nam wydaje, że tak będzie dla nich lepiej. Trudne doświadczenia mogą wzmacniać, ale pod warunkiem, że nie zaprzecza się też skutkom ubocznym tych doświadczeń.

Może to lepiej, że chcemy zapominać o cierpieniach?

To nie chodzi o to, żeby w ogóle nie pamiętać. Tylko żeby przyjrzeć się tym ranom.

Rozdrapywać je?! No to sobie wyobraźmy taką bliznę.

Przyszła do mnie kiedyś pacjentka chora na nowotwór macicy. To było po 22 latach od aborcji. Miała już starszego, teraz dorosłego syna. Oczywiście przełożyła sobie fakt choroby na tę aborcję. Całe 22 lata żyła w poczuciu straszliwej winy. Nigdy potem nie była już z mężczyzną. Nie tylko chodzi o seks, w ogóle o jakąkolwiek bliskość. To było życie z wypieraniem, udawaniem, że nie ma rany. Lecz gdy dotknęło się gdziekolwiek, to bolało.

Pewnie medycznych dowodów na to nie ma, ale można sobie wyobrazić, że ten stres doprowadził ją w końcu do choroby. I jak – wybaczyła sobie?

Nie w tym rzecz, nie bawimy się w psychoterapii w Pana Boga, nie wybaczamy na zasadzie: to nic takiego nie było. Cofnęłyśmy się o 22 lata. W tamtym momencie, gdy ona była 20-letnią dziewczyną, nie miała żadnych innych danych, żeby postąpić inaczej. To jest nieuczciwość wobec siebie – ocena sytuacji z perspektywy. Trzeba umieć spojrzeć tak: ja jako Mariola Kosowicz popełniłam błąd, bo byłam 20-letnią Mariolą Kosowicz. Wtedy znałam tabliczkę mnożenia do trzech, a teraz jestem cwaniara, bo znam ją do dziesięciu. I mogę rozwiązywać naprawdę trudne zadania.

No więc co zrobić, żeby cierpienie wzmocniło?

Po pierwsze: nie stawać w opozycji do tego, co się stało, nie udawać, że nie stało się nic. Nie trwać za wszelką cenę w samotności. Dzień, nawet tydzień pobyć samemu, ale potem wyjść do ludzi. Nie nastawiać się, że wszyscy będą mi oddani i znajdą odpowiednie słowa, bo to niemożliwe.

Po drugie: nie zagłębiać się w poczuciu winy. Nie traktować choroby jako kary, bo wtedy człowiek – niczym w obozie pracy – emocjonalnie umiera za życia.

Po trzecie: zrobić coś dla siebie, odkryć, że jednak przechodzę to wszystko kawałek po kawałku, radzę sobie.

Osoby chorujące na raka często zaczynają celebrować życie. Zatrzymują się i pytają: czy to co robię w życiu, jest na pewno tym, co chciałam robić?

Ile osób podejmuje radykalne decyzje życiowe?

Bardzo trudno powiedzieć, co dla kogo jest radykalne. Pewna pani w wieku 68 lat wyszła za mąż. Ktoś inny zostawił pracę w dużej firmie i otworzył sklep ze starociami. Często ludzie mówią chorującemu: tylko nie rezygnuj z tego czy tamtego. A człowiek coś rzuca i to też bywa przewrót.

A ja myślę, że największa korzyść z cierpienia to jest fakt, że zmusza ono do autorefleksji. I wtedy okazuje się, że – przepraszam za banał – człowiek nawet w nieszczęściu może być szczęśliwy.

To prawda. Ale nie trzeba zapaść na raka, żeby zobaczyć świat. Nawet niekoniecznie trzeba własnego nieszczęścia, żeby go zobaczyć. Wystarczy spojrzeć dookoła. Jeśli notorycznie uciekamy od życia, od prawdy, to człowiek w końcu ani nie jest szczęśliwy naprawdę, ani nie żyje naprawdę. Żyje udając.

Mariola Kosowicz pracuje w warszawskim Centrum Onkologii - Instytucie im. Marii Curie-Skłodowskiej. Prowadzi wykłady z psychoonkologii dla lekarzy i pielęgniarek. Specjalizuje się też w leczeniu depresji i terapii par.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną