Posłanka Hojarska twierdzi, że fotoreporter wyjął aparat, wykonał jej zdjęcie oraz pobił ją. On utrzymuje, że to koledzy posłanki pobili jego, podczas gdy ona trzymała go za aparat. Teraz aparat dziennikarza jest w rękach prokuratury, która ma zbadać, kto kogo pobił oraz czy reporter pod płaszczykiem wykonywania czynności służbowych nie dobierał się przypadkiem do immunitetu posłanki i czy go nie naruszył (do osobnego rozpatrzenia pozostaje kwestia: co posłanka Hojarska starała się w toalecie ukryć przed opinią publiczną).
Oczywiście jako czytelnicy żałujemy, że na pierwszej stronie „Faktu” nie zobaczymy zdjęcia siedzącej na sedesie posłanki Hojarskiej. To zdjęcie mogłoby nam wiele rzeczy przybliżyć, niektóre niejasne sprawy i mechanizmy stałyby się bardziej zrozumiałe. A tak musimy się ich domyślać – zdani na komentarze publicystów, którzy na pewno rozmyją sedno sprawy. Dobrze, że chociaż sama Hojarska, mając na uwadze przejrzystość życia politycznego, odważnie zadarła przed kamerami telewizyjnymi spódnicę, ujawniając swoje bulwersujące kulisy oraz sińce będące efektem medialnego ataku.
Podziwiamy krok posłanki, był to krok w dobrym kierunku. Swoim krokiem Hojarska z pewnością przebiła senatora Putrę, który pokazał, co ma pod wąsami, ale jak się okazało, ma niewiele i posłance na pewno nie zaimponuje.
Rozumiemy, że Hojarska więcej pokazać nie mogła. Ale to co odsłoniła i tak zmusza do refleksji. Cóż, spodziewaliśmy się, że sprawy wyglądają nie najlepiej, ale nie – że aż tak nieciekawie. Jedyna korzyść z całego zajścia jest taka, że zaraz po tym, jak telewizyjna publiczność obejrzała posłankę z zadartą spódnicą, zbiorowe podniecenie wywołane medialnym atakiem na nią gwałtownie opadło.