Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Co się stało z naszym fachem?

Jak w ciągu 20 lat zmieniły się prestiżowe zawody

Joanna Agacka-Indecka Joanna Agacka-Indecka Tadeusz Późniak / Polityka
Jak wygląda ostatnie 20 lat w oczach nauczyciela, naukowca, lekarza, adwokata i księdza? Jak się zmieniły ich zawody, ich warsztat pracy? W tym najbardziej dosłownym, technologicznym sensie, ale także jako swego rodzaju misja. Wszak chodzi o zawody pożytku publicznego. O inteligencję, która 20 lat temu pokładała ogromne nadzieje w przełomie politycznym. Czy marzenia się spełniły? Co zawiodło?
Grzegorz LuboińskiLeszek Zych/Polityka Grzegorz Luboiński

Lekarz Grzegorz Luboiński,
19 lat pracy wPRL. Wtedy lekarz wszpitalu powiatowym wCiechanowie, dziś doktor nauk medycznych, chirurg onkolog, szef pododdziału chirurgii endokrynologicznej wCentrum Onkologii wWarszawie. Marzenie zczasu przełomu: że wraz zkońcem PRL zaczną obowiązywać czyste reguły.

Konkretnie, doktor wierzył, że wyruguje się zjego branży feudalizm, amiernota będzie musiała ustąpić talentowi ipracowitości. Marzył, żeby było jak na stypendium wHolandii – tam od wejścia pytają człowieka, który jesteś na liście chirurgów wswoim kraju? Co jest wypadkową dorobku naukowego, szacunku pacjentów ijakości pracy człowieka.

Wtedy. Zachód, gdzie dwukrotnie był na stypendiach, kontra Ciechanów, gdzie dostał nakaz pracy. Tam igły jednorazowe, nici chirurgiczne do wyboru, tu odwoływanie operacji zpowodu braku butaprenu do klejenia rękawic jednorazowych. Tam harówka po to, by jak najwięcej nauczyć się wkrótkim czasie, tu też, bo trzech lekarzy na dyżurze iczasem nawet chirurg musiał odbierać porody.

Dziś. Doktor Grzegorz Luboiński nie pracuje już tyle, ile by mógł ichciał. Choć oficjalnie ma aż dwa etaty. Ten pierwszy jest wCentrum Onkologii. Kiepska pensja, biurokracja, mydło do dezynfekcji tylko zprzetargu, najtańsze, nawet jeśli lekarze mają chodzić zegzemą. Ale ipoczucie, że się pracuje wważnej instytucji. Na tym drugim etacie bardzo przyzwoity dochód, mydło inici do wyboru, choć po 12 latach, gdy wszystko działało jak wzegarku, zaczyna się lekkie równanie wdół. Już prawie 60 proc. Polaków, wynika zbadań CBOS, przynajmniej sporadycznie korzysta zusług prywatnej służby zdrowia. Więcej niż wiele zjej placówek jest wstanie przerobić.

Spełnione nadzieje: paszport wkieszeni iwolne media.

Nadzieje niespełnione: feudalizm wciąż się trzyma, ci, co wPRL robili kariery odbijając się zZSMP, dziś są wysoko whierarchiach. Wstrukturach szpitalnych nie ma miejsca dla młodych. – Efekt poboczny jest taki, że najmłodsze pokolenie lekarzy wogóle nie jeździ na stypendia. Nie stać ich, żeby ze stypendium utrzymać rodziny wPolsce, spłacić kredyty. Zaoszczędzić pieniędzy nie są wstanie. Poza tym – duże ryzyko. Do ich powrotu koledzy rozdrapaliby fuchy. Presja zamienia ludzi wwilki.

Ostatnie 20 lat, opowiada, zeszło mu na ulepszaniu świata lekarskiego. Ostentacyjnie nie podawał ręki niektórym kolegom. Zaangażował się wtworzenie Izb Lekarskich: miało być, opowiada, jak wPorozumieniach Gdańskich, gdzie postulowano obsadzanie stanowisk zkonkursów, kwalifikacje jako jedyne kryteria. Ale izby zaraz rozdyskutowały się otym, czy lekarz ma prawo odmówić zapłodnienia in vitro. Raz zdobył się na wisielczy humor izaproponował, żeby zapisać też prawo do odmowy zapłodnienia metodą naturalną. Koledzy się poobrażali.

Potem działał wFundacji Batorego. Walczył, żeby lekarze nie brali łapówek, mediom tłumaczył, co dobrego może wyniknąć zprywatyzacji szpitali. Niestety, niebawem oto samo zaczęła walczyć władza. Efekt jest głównie taki, że publiczni pacjenci zrobili się jeszcze bardziej roszczeniowi, apost factum przestali nawet mówić dziękuję. Ci prywatni, którzy płacą za opiekę, wciąż przynoszą koniak, czekoladki ikwiaty. Płacą, więc nie boją się dziękować.

Naukowiec Ewa Bartnik,
18 lat pracy wPRL. Wtedy doktorantka wZakładzie Genetyki Uniwersytetu Warszawskiego, biochemik. Dziś profesor, genetyk, zajmuje się wpływem mutacji wmitochondriach na choroby człowieka. Marzenie: nieskrępowany rozwój nauki.

Właściwie, mówi, miała szczęście. Wjej zawodzie najważniejsze odkrycia działy się na jej oczach. Gdy zaczynała, nikt jeszcze nie miał pojęcia, do czego służą geny, jak to działa. Wpołowie lat 70., gdy po raz pierwszy stało się możliwe wyodrębnienie ibadanie genów, miała stypendium wMIT, najważniejszym światowym laboratorium badawczym wMassachusetts. Pod koniec lat 80. odkrywano genom człowieka. Ona była akurat na stażu wzajmującej się ludzkimi genami placówce w Niemczech.

Wtedy. WPolsce nauka miała się tak sobie. Główny ówczesny problem: permanentny brak wszystkiego izamknięcie granic. Jeśli wtrakcie eksperymentu kończył się odczynnik, na następną porcję trzeba było czekać nawet dwa lata. Bo tyle trwało wministerstwie rozpatrzenie wniosku isprowadzenie czego trzeba. Po takim czasie trzeba było zaczynać od początku.

Wpóźnych latach 70. szef instytutu wpadł na genialny pomysł, żeby robić to, co robiło państwo, ale oszczebel niżej. Zawiązał nieformalną współpracę zpewną firmą szwajcarską. Polscy naukowcy produkowali dla niej enzymy restrykcyjne. Pocztą zwrotną przychodziło to, co zamówili do swojej pracy.

Potem przez dwa lata małżeństwo naukowców (mąż Aleksy Bartnik jest fizykiem) dokładało do pensji zoszczędności, kolejny rok przeżyli za spadek po ojcu. W1993r. Ewa Bartnik poważnie rozważała porzucenie nauki. Ale właśnie wtedy dali jej tego profesora. Pani wpralni, której przyznała się, że pierze garsonkę na odbiór profesury, zlitością kiwała wtedy głową idała sporą obniżkę – „Gazeta Wyborcza” dzień wcześniej opublikowała pierwszy ranking zarobków wposzczególnych zawodach.

Rok później przyszły pierwsze konkretne podwyżki.

Dziś. Prof. Ewa Bartnik już nawet nie pamięta, kiedy po raz ostatni stała przy stole zprobówkami. Siedzi wpapierach. Przygotowuje się do wykładów dla studentów (śledzi literaturę branżową, bo wtej dziedzinie nawet miesiąc potrafi przynieść spektakularne zmiany). Pisze fragmenty wniosków grantowych, które pozłożeniu wcałość ztym, co napisali inni, pojadą do Ministerstwa Nauki. Zwykle starają się ote duże granty: 300–500tys. zł dla kilkunastoosobowej grupy, do wykorzystania w2–3 lata. Głównie ztakich projektów żyją dziś ci naukowcy, którzy nie zawarli kontraktów komercyjnych, na przykład zzachodnimi koncernami, jak Poznań czy Kraków, gdzie hodują transgeniczne króliki dla amerykańskiej farmacji.

Po mniej więcej pół roku państwo daje odpowiedź, czy wniosek zaakceptowało. Po kolejnych kilku miesiącach wypłaca pieniądze. Ztą poprawką, że zroku na rok państwo działa coraz wolniej.

Nadzieje spełnione: paszport imożliwość przekazywania wiedzy młodym. Odkryła wsobie belferskie powołanie ito jej największa pasja.

Nadzieje niespełnione: wstrukturze nauki, mówi prof. Ewa Bartnik, nie ma miejsca dla młodych. Doktorant ma się utrzymać za 1,4tys. zł. Apotem minie jeszcze parę lat, zanim odnajdzie się wtym systemie grantowym. Więc młodzi jadą inie wracają.

Adwokatka Joanna Agacka-Indecka,
adwokat, 2 lata wPRL. Wtedy pracowała naukowo na Wydziale Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. Dziś demokratycznie wybrana szefowa samorządu adwokackiego. Marzenie: państwo prawa ietos zawodu adwokata.

Za PRL Joanna Agacka-Indecka bywała głównie publicznością procesową. Koledzy imama, też adwokat, bronili za darmo wprocesach politycznych. Asąd isądzeni powinni czuć, że ktoś jest po ich stronie. Zwłaszcza że samochody ZOMO dowoziły zawsze liczną publiczność wdresach.

Bycie kontrpublicznością zabierało czas. Żeby wejść na rozprawę, za każdym razem trzeba było wystarać się oimienną zgodę. – Ale wtedy właśnie wychowywani wkulcie robotnika pracownicy po raz pierwszy od lat dostrzegli, że cała ta inteligencja na coś się może przydać. Że ma ważną rolę do spełnienia. I, jak się wydawało, to był kapitał na lata.

Dziś. Joanna Agacka-Indecka najbardziej nie ma czasu. Jest współwłaścicielką kancelarii wŁodzi. Pracuje praktycznie non stop. Wpociągu, wsamolocie, wsądzie woczekiwaniu na opóźniającą się rozprawę. Nie rusza się zdomu bez laptopa. Ostatni wolny dzień, kiedy można było pójść przez miasto ipooglądać wystawy, pamięta jeszcze z czasów PRL.

Inna rzecz, że sporo tej pracy jest na rzecz samorządu adwokackiego. Ucieleśnienia jej marzeń owolności wzawodzie. W2004r. wybrano ją demokratycznie na wiceszefową, apotem szefową Krajowej Rady Adwokackiej. Jej idée fixe: tonować nowy trend lat 90., gdy to część prawników, zwłaszcza młodszych, dała się uwieść amerykańskiemu stylowi wykonywania zawodu: skuteczność, bezwzględność, pieniądze. Wpajać młodym, żeby pamiętali, że advocare znaczy przewodzić, pomagać.

Praca, oczywiście, też zabiera prawnikowi coraz więcej czasu. Sprawy, które trafiają do ich komputerów, są coraz obszerniejsze. Zbanałami – na przykład podziałem spadku między zgodnych spadkobierców – nikt już nie przychodzi. Wdodatku sprawy wymagają coraz bardziej specjalistycznej wiedzy: objętość kodeksów od lat 90. zwiększyła się trzydziestokrotnie, to już miliony stron, na których Sejm wciąż wprowadza jakieś zmiany. Nie da się ich wychwycić bez abonamentu na jakiś internetowy program prawniczy. – Koszt miesięczny aktualizowania kodeksów przez Internet – ponad 2tys. zł. Plus 6–8tys. opłaty rocznej. Ito jest pewna rewolucja wbudżetach małych kancelarii.

Inna rzecz, że tylko część adwokatów wciąż jeszcze tak pracuje. Rośnie grupa posiadaczy etatów wkorporacjach, zwykle międzynarodowych, które tłumnie pootwierały się wPolsce po 1989r. Co zperspektywy jednostki ma pewną zaletę: na dziesięć najlepiej płacących firm świata, według magazynu „Forbes”, pięć (wszystkie trzy pierwsze) to właśnie takie sieciowe prawnicze kancelarie.

Spełnione nadzieje: niezależność, która przejawia się nie tylko wdochodach (pierwsze miejsca tej branży we wszystkich rankingach zarobków). Za ministra Zbigniewa Ziobry prokuratorzy isędziowie, którzy ostentacyjnie odchodzili zzawodu, protestując przeciwko naciskom, poskładali wnioski oprzyjęcie do adwokatury.

Nadzieje zawiedzione: etos. Wpołowie lat 90. mało kto już pamiętał piękną kartę adwokatów zczasów PRL, wświadomość zbiorową wryły się pojedyncze przypadki korupcji, nieuczciwości, opisywane przez gazety. Efekt: gdy na Uniwersytecie Warszawskim przeprowadzono badania wśród studentów prawa, ponad połowa dopuszczała możliwość wręczenia łapówki jako sposób załatwienia sprawy. – Klientom też to się udzieliło. Zrobili się roszczeniowi. Przychodzą przekonani, że skoro płacą, adwokat powinien im służyć wkażdy możliwy sposób.

Ale najbardziej zawiedziona nadzieja Joanny Agackiej-Indeckiej dotyczy samorządu ispołecznego niezrozumienia wagi tej instytucji. Wmediach, opowiada, piszą wciąż o „blokowaniu dostępu do zawodów, zawężaniu tej grupy zawodowej ponad miarę”, choć tak naprawdę liczba prawników na głowęnie różni się od podobnych wskaźników wNiemczech czy innych krajach zachodnich. Onepotyzmie, skandalu, że dzieci prawników też zostają prawnikami, choć wsocjologii dziedziczenie zawodów uważa się za normalną, najbardziej charakterystyczną cechę inteligencji czy też klasy średniej.

Tymczasem, dodaje Joanna Agacka-Indecka, samo państwo wramach ułatwiania dostępu wprowadziło jedynie odpłatność za aplikację. Więc dziś młody prawnik zamiast zarabiać ucząc się, sam płaci. Gdzieś przecież musi dorobić. Itak jego świat już na starcie zaczyna kręcić się wokół zdobywania pieniędzy.

Ksiądz Andrzej Kołek,
5 lat pracy wPRL. Wtedy diakon, potem wikariusz. Dziś rezydent wparafii wLędzinach. Ma doktorat, pracuje naukowo. Uczy wszkole, wykłada udominikanów idorywczo na Uniwersytecie Medycznym. Marzenie: moralne społeczeństwo.

Ale wbrew marzeniu wyszło społeczeństwo, powiedzmy, lekko neurotyczne. Na przykład to: coraz częściej trafiają się ludzie, którzy już od progu wydają się obrażeni. Chcą ochrzcić dziecko, ale nie mają ślubu, iżeby ksiądz wiedział, że do Kościoła mają jak najgorszy stosunek, chrzczą tylko po to, żeby dziecko nie miało ciężko wżyciu.

Iwówczas ksiądz Andrzej Kołek musi wkrótką chwilę zdecydować: czy oto stoi przed nim facet, który szuka zaczepki itrzeba się ratować? Cynik, któremu dziecka ochrzcić nie należy – niech samo dorośnie idokona tego wyboru? Czy może człowiek, który woła opomoc, orozmowę? Bo się zraził do Kościoła, bo gdzieś ktoś istotnie popełnił błąd? Złota zasada, mówi ksiądz, pytać. Rozmawiać. Ito jest pierwsza różnica między wtedy idziś.

Wtedy. Ludzie sami się garnęli, chcieli, szukali siły, którą daje bycie wgrupie, albo rozgrzeszenia, że oficjalnie udają ateistów.

Dziś. Trzeba do nich dotrzeć imieć na to czas. Grafiki zajęć są więc przeładowane. Komputery wpokojach, rzadko zdarza się, żeby księża usiedli razem przy stole. Ksiądz Andrzej ma zasadę, że codziennie spędza pół godziny na Gadu-Gadu, czego bardzo nie lubi. Ale to bywa ważne. Na przykład historia zŁukaszem. Chłopak szukał wsparcia, akurat umierał mu ojciec. Przez parę newralgicznych godzin tej śmierci ksiądz Andrzej internetowo iesemesowo mu towarzyszył.

Poza tym: grupy biblijne. Autorski pomysł księdza Andrzeja. Jedna dla górników na wcześniejszych emeryturach (przychodzili, kręcili się po parafii, więc zaczął im czytać) idruga dla pięciu bardzo ważnych śląskich biznesmenów. Lubią mieć poczucie, że szlifując się duchowo, uczą czegoś nowego, więc teraz ksiądz Andrzej przygotował dla nich wycieczkę szlakiem polskich zakonów.

Ostatni autorski program wparafii Lędziny to pomysł ich księdza proboszcza. Zajęcia zseksu. Pary świeckie, katolickie, opowiadają innym parom, jaki to ważny aspekt życia imiłości. Czym się różnią potrzeby kobiece od męskich, jak przebiega ciąża; zupełnie jak na lekcjach przygotowania do życia wrodzinie. Udział wzięło prawie trzydzieści małżeństw górniczych, zczego część została na stałe przy parafii. Stało się, jak sobie obiecywali.

Inne spełnione nadzieje. Wreszcie jest trochę Kościoła wmediach – wolnych. Ale to marzenie nie jest spełnione do końca. Po latach, mówi ksiądz Andrzej, okazało się, że czego nie ma wmediach, nie istnieje wogóle. Więc przydałaby się jeszcze ewangelia wpaśmie popołudniowym wpopularnych stacjach prywatnych imediach publicznych.

Jest jeszcze jedno marzenie, wariant mini. Żeby był wreszcie cmentarz przy ich parafii wLędzinach. Młodzi księża zcoraz większą trudnością wciskają wgrafiki kurtuazję odwiedzin wdomach seniora dla księży, rodziny się nie garną do zajmowania się powinowatymi. Dzieci nie ma – wiadomo. Miło byłoby chociaż wiedzieć, gdzie się będzie leżeć. Ale to marzenie raczej się nie spełni. Koszt cmentarza: około 400tys. zł. Odwierty, badania, ogrodzenie.

Ito jest właśnie zasadniczy minus: pieniądze zyskały wartość może nawet nadmierną.

Nauczyciel Tomasz Zbierski,
3 lata pracy wPRL. Wtedy: nauczyciel historii wwarszawskiej podstawówce. Dziś: dyrektor zespołu szkół iwielokulturowego Liceum nr6 wGdańsku. Marzenie: wyjście ze sztampy, prawda na lekcjach, nawet ta bolesna.

Przez to drugie marzenie nie skończył swojego pierwszego liceum; to ten typ, co na lekcjach protestował. Maturę zrobił, ale wkolejnej szkole. Studia wybrał znamysłem: Katolicki Uniwersytet Lubelski. Tamten, podkreśla, zprof. Jerzym Kłoczowskim iprof. Władysławem Bartoszewskim.

Wtedy. Po takich studiach nie mógł liczyć na nic więcej niż etat wpodstawówce. Osobnik po szkole katolickiej, awięc potencjalnie niebezpieczny. Paszporty – wykluczone, więc ze znającą nie wiadomo po co trzy języki żoną przekonani byli, że nigdy nie wytkną nosa poza Polskę. Ale nadszedł 1989r. Szkoły dostały się samorządom, astanowiska dyrektorów zaczęto obsadzać zkonkursów. ATomasz Zbierski miał wizję: szkoła, która wychowa dzieciaki otwarte na świat, kreatywne iprzede wszystkim szczęśliwe. Takie, które poradzą sobie wkażdym ustroju, wcałym świecie. Wygrał wGdańsku. – Dzielnica była trudna. Szukałem na nią pomysłu. Za płotem tej szkoły była kiedyś synagoga ikirkut, żydowska przystań wioślarska. Wymyśliłem, żeby do tego się odwołać. Zrobić szkołę międzykulturową, zlektoratem zhebrajskiego. Iprosi, żeby wymienić panią Bożenę, nauczycielkę, Karolinę idwóch Patryków, uczniów, bez których by się nie udało.

Itak to zostało do dziś. Uczniowskie media oraz multimedia. Kultura. Przeglądy filmów świata. Wystawy na korytarzach, ostatnio zpodróży dwójki nauczycieli po Izraelu (nauczyciele sporo jeżdżą po świecie, podobnie jak sam dyrektor zżoną). Otwartość iwolność światopoglądowa. Lekcje etyki, rzadkość wdzisiejszych szkołach, prowadzi doktorant po filozofii. To, że taka szkoła może istnieć, Zbierski nazywa spełnioną nadzieją.

Szczególny zawód: że od lat widuje nauczycieli swojej szkoły dorabiających po godzinach wdziwnych miejscach. Dyskretnie wtedy milczy, ale wśrodku się trzęsie. Więcej sensu, mówi, miałoby, gdyby dał tym nauczycielom nadgodziny wszkole, ale tego nie wolno. Karta Nauczyciela wyklucza, by pracował on więcej niż 27 godzin tygodniowo.

Ale idzieciakom coraz trudniej wbić do głów, że kiedyś będą elitą. To zresztą kwestia statystyki. – Kiedyś do liceum trafiał co piąty dzieciak, teraz prawie co drugi. Nauczyciele, chcąc nie chcąc, dostosowują program do średniej.

Oni wszyscy wtedy idziś

Czy można więc ułożyć jakiś wspólny bilans dwudziestu ostatnich lat dla polskiego naukowca ilekarza, prawnika, księdza inauczyciela, dla polskiej inteligencji? To grupa, która na przemianach najbardziej skorzystała finansowo. Mimo paru wyraźnie niedofinansowanych branż, wogólnym bilansie, wkwestii izarobków, idochodów na głowę wrodzinie, inteligenci wyprzedzają nawet właścicieli firm. Wtej grupie najwięcej jest osób zadowolonych zwłasnej sytuacji finansowej, największe są możliwości dorabiania.

Poza tym: ominęły inteligencję najpoważniejsze traumy. Nawet wnajtrudniejszych czasach liczba bezrobotnych wtej grupie nie przekroczyła nigdy 8,2proc., choć wpozostałych grupach wyniki były wtedy dwucyfrowe. 95 proc. spośród kierowników ispecjalistów, wynika zbadań OBOP, uważa się za zadowolonych ibardzo zadowolonych zżycia. Tuż przed nimi są studenci. Potem długo nic.

Windywidualnych CV bilans też wychodzi nad kreską. Człowiek zmierzył się zrewolucją ustrojową, technologiczną iwyszedł ztego obronną ręką. Komputerem, Internetem posługuje się dziś jak nożem iwidelcem, choć wpierwszej połowie lat 90. bał się tego jak ognia. (Aprócz komputera: endoskop, maszyna do bezkrwawych operacji, aparatura do sekwencji genów, Internet wtelefonie, nawet socjotechnika, by przykuć uwagę wiernych do ambony).

Mało który zawód inteligencki spadł whierarchii prestiżu. Mało który inteligent wypadł ze swej grupy społecznej. 80 proc. inteligentów z1988r. pięć lat później wciąż do niej należała, wynika zbadań prof. Henryka Domańskiego. Ci, co odpłynęli, często po prostu szli do biznesu.

Ale najwięcej zadowolenia dała inteligentom wolność. Otwarcie granic idostępność biletów lotniczych. Co ma ogromne znaczenie nie tylko praktyczne, ale też godnościowe. Tomasz Zbierski, nauczyciel, podkreśla, że dopiero wwolnej Polsce, podróżując po świecie, posmakował, jak bardzo ekscytujące, przyjemne może być życie. Bo na euforii 1989r. piętno zdołał odcisnąć stan wojenny. Strach, że wezmą człowieka wkamasze, że cała ta inteligencja nic nie znaczy. Wolność, mówi, może brzmi zbyt pompatycznie. Ale to jest warunek istnienia inteligencji.

Koszty. Paradoksalnie to brak poczucia, że się należy do jakiejś wspólnej grupy. Brak jasnych kryteriów, pozwalających człowiekowi czuć się tą inteligencją. Bo raz: wciąż pojawiają się nowe zawody, twórcze, więc pewnie inteligenckie, nowe style życia, aspiracje (choćby to: przed 1989r., będąc inteligentem, nie wypadało mieć zbyt dobrego samochodu, zbyt drogich mebli, zbyt nowobogackich manier, teraz samochód też bywa rodzajem deklaracji towarzyskiej). Dwa: coraz powszechniejsza jest świadomość, że wykształcenie przestało być kryterium, stanowiącym oprzynależności do inteligencji. Jeszcze wlatach 90. większość kończących studia trafiała do inteligencji. Pod koniec lat 90. okazało się, że prawie 70 proc. magistrów iinżynierów mentalnie nie wyskoczyło nigdy ponad maturę. Wykonuje proste prace biurowe albo fizyczne, ajeśli ma aspiracje, to raczej te konsumpcyjne.

Co więcej, zbadań prof. Hanny Palskiej wynika, że to najmłodsze pokolenie wysoko wykształconych zaskakująco często cechuje skrajny indywidualizm. Brak potrzeb, by robić coś razem, dla dobra wspólnego. Nawet irytacja, że ktoś mógłby spodziewać się po nich czegoś takiego. Owszem, wobec badacza przedstawiają się jako inteligenci. Ale też jako profesjonaliści albo klasa średnia. Zależy, jak zapytać.

Być może więc po latach spełnia się to, co po raz pierwszy obwieszczono wgłębokim PRL. Że cała ta inteligencja musi zamienić się wprofesjonalistów. Skupionych na pracy zawodowej iprywatnych osiągnięciach. Rywalizujących. Zatomizowanych, bo prócz liczby książek na półce nie tak znów wiele będzie tych ludzi łączyć.

Tylko czy to mało? Dr Grzegorz Luboiński pamięta, gdy inteligentem czuł się bez żadnych wątpliwości. To był Ciechanów, lata 70. Pani zksięgarni już zdaleka krzyczała, że przyszła jakaś nowość, że bierze albo on, albo pani mecenas, ijuż całe miasto wiedziało, kto ma najwięcej książek.

Wnajnowszych badaniach czytelnictwa książek tak zwane wolne zawody plus kierownicy iwyżej lokują się sporo ponad polską średnią. Podobnie, gdy pytać ozaangażowanie worganizacje pozarządowe, uczestnictwo wwyborach, bywanie wteatrach. Warstwa aspirująca wciąż istnieje. Wciąż się stara, po swojemu, być inteligencją.

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną