Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Mgła nad Golden State

Co doprowadziło Kalifornię na krawędź bankructwa

Fot. Giles Douglas, Flickr (CC by SA) Fot. Giles Douglas, Flickr (CC by SA)
Kalifornia wytyczała aspiracje nie tylko dla Ameryki, ale i dla całego świata. Czy widmo bankructwa, które zagroziło temu stanowi, jest przestrogą? Zdiagnozujmy tym dokładniej ten przypadek. Zobaczymy, jak arcydemokratyczne inicjatywy ustawodawcze tworzą popularne społecznie programy, ale bez odpowiedzi na pytanie – jak za nie zapłacić?

The Golden State – mówią o Kalifornii Amerykanie. Złoty stan. Słońce i prosperity – to najczęstsze skojarzenia. Największy i najbogatszy stan Stanów Zjednoczonych, który sam w sobie pod względem potencjału ekonomicznego plasuje się na 7–8 miejscu wśród potęg gospodarczych świata, zajmuje specjalne miejsce w amerykańskiej zbiorowej świadomości. Tradycyjnie pionierska Kalifornia, laboratorium nowych idei, kształtuje mody i trendy. Jej pomysły i wartości, początkowo często kwestionowane jako zbyt odważne, drążą smaki i głowy. Reszta kraju czasem zaszokowana, czasem z pobłażaniem, ale częściej z zaciekawieniem przygląda się temu, co też wymyślili Kalifornijczycy.

 

Kalifornia wytycza aspiracje dla Ameryki. W ostatnim półwieczu ruch hipisów – dzieci-kwiatów, i wolna miłość – w czasie wojny wietnamskiej free speech, kapitał podwyższonego ryzyka, alternatywne źródła energii i alternatywne style życia, łącznie z akceptacją małżeństw tej samej płci, wszystko to docierało do amerykańskiej świadomości via Kalifornia. Dolina Krzemowa w sąsiedztwie San Francisco to światowa mekka nowych technologii. Hollywood, w obrębie Los Angeles, to światowe centrum kinematografii. Z listy czterystu najbogatszych Amerykanów ponad 20 proc. to rezydenci Kalifornii. Wielu innych superbogaczy, oficjalnie mieszkających w Nowym Jorku, Chicago czy Dallas, tu spędza sporą część życia. Jeśli dodać do tego skalę stanu, łatwo zrozumieć ogromny wpływ, jaki Kalifornia wywiera na życie USA.

Kilka dekad temu Kalifornia szczyciła się jedną z najlepszych sieci autostrad na świecie i jednym z najlepszych systemów edukacji w Ameryce. Woda i elektryczność były tak tanie, że niektóre władze miejskie nie zawracały sobie głowy instalowaniem liczników zużycia. Dziś edukacja kuleje, a dwucyfrowa stopa bezrobocia – 11 proc. – jest znacznie wyższa niż przeciętna dla kraju. Ponad dwa i pół miliona ludzi dostaje kupony na żywność. Średnia cena nieruchomości spadła w półtora roku o przeszło połowę – z 484 tys. dol. wiosną 2007 r. do 223 tys. w marcu 2009 r. Rząd zabiera więcej niż kiedykolwiek w przeszłości i wciąż mu brakuje. Projekt budżetu na lata 2009–2010, w wysokości 92 mld dol., zakładał wydatki o 24 mld wyższe od przychodów. Ten deficyt podąża za 42-mld dziurą, którą parlament stanu po zaciekłych bojach trwających 15 tygodni zacerował w lutym drogą ostrych cięć wydatków i uchwalenia nowych podatków. Dziś Sacramento, siedziba rządu i parlamentu, znów staje w obliczu dramatycznych wyborów.

Co się zmieniło? Czy Kalifornia bankrutuje, czy nie? Jeśli tak, to dlaczego i co to oznacza?

Pułapka artykułu XIIIA

Aby zrozumieć, dlaczego kraina niegdyś mlekiem i miodem płynąca stanęła nagle wobec konieczności cięć podstawowych świadczeń socjalnych, łącznie z opieką medyczną dla blisko miliona dzieci, trzeba się cofnąć do czasów, kiedy zasiano źródła dzisiejszego kryzysu.

W 1900 r. Kalifornia liczyła 1,5 mln ludzi, tyle co Kansas. W połowie XX w., gdy Ronald Reagan praktykował jeszcze aktorstwo – już 10 mln. Co piętnasty Amerykanin mógł o sobie powiedzieć, że jest Kalifornijczykiem. Gdy po dwóch kadencjach, jako gubernator, Reagan odchodził z Sacramento w 1975 r., Kalifornia liczyła już ponad 21 mln mieszkańców. Szybki napływ ludności spoza stanu zwiększył popyt na nieruchomości, co doprowadziło do gwałtownego wzrostu ich cen i w konsekwencji do wzrostu podatków od nieruchomości. Wprawdzie podatki te wspierały rozbudowę infrastruktury, nowe drogi, szkoły i inne świadczenia municypalne, to rachunek korzyści i strat rozkładał się bardzo nierównomiernie między generacjami. Wyższe podatki wynikające z inflacji nieruchomości najbardziej uderzyły w starszych mieszkańców stanu, ludzi o stałych dochodach. Zwłaszcza emerytów zaczęły dręczyć obawy, czy będą w stanie pozostać w domach, które kupili kiedyś za sumy znacznie niższe niż zaktualizowana ich wycena. Było to szczególnie odczuwalne w gęsto zaludnionych terenach blisko wybrzeża, w rejonie Los Angeles i San Francisco.

Te obawy i antypodatkowy sentyment znalazł swe ujście w inicjatywie ustawodawczej, która w formie referendum stanęła przed wyborcami w czerwcu 1978 r. i przeszła 65 proc. głosów przy 70-proc. frekwencji. W ten sposób wprowadzono do konstytucji stanu Kalifornia ważną poprawkę (artykuł XIIIA), która wywarła gigantyczny wpływ na stan finansów stanu i jakość wielu świadczeń.

Artykuł XIIIA konstytucji (Proposition 13, jak jest popularnie zwany) stanowi, że wartość nieruchomości do czasu zmiany właściciela jest szacowana na poziomie wartości rynkowej z 1975 r. Dla celów podatkowych może być podniesiona o stopę inflacji, ale nie więcej niż o 2 proc. rocznie. W wyniku tej poprawki podatki od nieruchomości spadły średnio o 57 proc. Co więcej, Prop. 13 dramatycznie utrudnia podwyżkę jakiegokolwiek podatku, bo w myśl tego zapisu żadnego podatku stanowego nie można podnieść bez 2/3 głosów w obu izbach parlamentu.

Tymczasem podatek od nieruchomości to podstawowe źródło dochodów dla rządów lokalnych (gminnych i municypalnych) i główny środek finansowania szkolnictwa. Dlatego istnieje silny związek między jakością szkół, zwłaszcza podstawowych, a wartością nieruchomości na danym obszarze. A ponieważ od czasu uchwalenia Prop. 13 podatki od nieruchomości rosną bardzo powoli, to zamożni rodzice, mieszkający zwykle w zamożnych miejscowościach, albo sami dofinansowują szkoły, albo zakładają szkoły prywatne, a inni z przerażeniem obserwują spadek poziomu edukacji. Kalifornijskie szkoły, w latach 60. w czołówce USA, spadły na 48 pozycję. W wyniku przyjęcia Prop. 13 ucierpiały biblioteki publiczne, straż pożarna, lokalna policja. Aby zapełnić dziurę we własnym budżecie, miasta zaczęły ostro podnosić podatki od sprzedaży detalicznej i zabiegać o przyciągnięcie na swe tereny wielkich centrów handlowych. Rządy lokalne stały się bardziej zależne od pomocy rządu stanowego, a ten z kolei od podatku dochodowego, który w czasie recesji gwałtownie się kurczy.

Prop. 13 pozostaje popularna wśród wyborców – większość z nich posiada bowiem domy i perspektywa podwyżek podatków od nieruchomości jest dla nich mało kusząca. Argument, że płacą za to w inny sposób, stosunkowo niewielu przekonuje. Podobnie jak w Kongresie USA kontrola posiadania broni stała się dla amerykańskich demokratów tzw. trzecią szyną, czyli ideą tak naładowaną, że ktokolwiek jej dotknie, ulega porażeniu, tak atak na Prop. 13 stał się trzecią szyną polityki w Sacramento. Na razie jest to temat tabu. Krótko mówiąc, stan pozbawił się, arcydemokratyczną drogą, ważnego źródła dochodów.

W 1982 r. przyjęto Proposition 6, która zniosła stanowy podatek od spadków i darowizn. Nowym źródłem wpływów stały się natomiast podatki z hazardu na terenie rezerwatów Indian. Negocjacje ze szczepami indiańskimi na temat tego, któremu z nich dać prawo do budowy kasyn i na jakich warunkach, niemal corocznie zaprzątały uwagę mediów i kalifornijskich parlamentarzystów.

Zmiana cery

Podobnie jak z całej Ameryki, tak i z Kalifornii w ostatnim dwudziestoleciu odpływał przemysł. Między 1990 a 2009 r. przybyło tu w sumie ponad 2 mln miejsc pracy, ale zatrudnienie w przemyśle w tym czasie skurczyło się o 635 tys. (z 1953 tys. do 1318 tys.). Jego udział w całości zatrudnienia poza rolnictwem spadł z 16 do 9 proc. Jednocześnie stan bardzo szybko zmieniał swą cerę.

W 1970 r. na białych bez domieszki krwi hiszpańskiej przypadało 80 proc. ludności Kalifornii. W 1990 r. odsetek ten spadł do 52 proc.; 30 proc. stanowili już tzw. Hispanics. Dziś Kalifornia to jeden z czterech stanów USA (pozostałe to Hawaje, Nowy Meksyk i Teksas), gdzie biali niehiszpańskiego pochodzenia stanowią mniej niż połowę całej ludności. 58 proc. mieszkańców stanu to dziś tzw. majority-minority (czyli że większość stanowią mniejszości). W gminie Los Angeles, liczącej niemal 10 mln ludzi, 48 proc. stanowią Hispanics. Od 2000 r. spis ludności USA wymienia cztery grupy rasowe: biali, czarni, Azjaci i wszyscy inni, ale wprowadza nową kategorię: Hispanics (niezależnie od rasy), czyli do jednego worka trafiają czarny Kubańczyk, biały Argentyńczyk i ogorzały Meksykanin.

W połowie 2008 r. w USA przebywało legalnie 46,9 mln Hispanics, głównie Meksykanów. Blisko 30 proc. całej tej populacji (13,5 mln) mieszka w Kalifornii. Są to ludzie o znacznie niższym niż przeciętne wykształceniu i znacznie niższych dochodach. Deindustrializacja w połączeniu ze zmianami demograficznymi odbiły się na zamożności stanu. Gdy w gminie ubywa 5 tys. miejsc pracy w przemyśle zbrojeniowym, które płaciły średnio 60 tys. dol. rocznie, a przybywa 6 tys. w motelach, fast foodach i innych usługach, które płacą trzy, cztery razy mniej, to stopa bezrobocia spada, ale zamożność gminy, łącznie z jej bazą podatkową, cierpi. A tak się miały często sprawy w ostatnich kilkunastu latach.

Stosunek Kalifornijczyków do masy Latynosów, głównie Meksykanów, jest dość schizofreniczny. Z jednej strony słyszy się: zabierają nam pracę, obniżają płace, bo pracują za półdarmo, a do tego robią tłok w szkołach i szpitalach, korzystają z nich za darmo. Z drugiej: ci ludzie robią to, na co my nie mamy ochoty. Budownictwo, rolnictwo, hotele, restauracje bazują na pracy nielegalnych imigrantów. „Jeden dzień bez Meksykanina”, komedia z morałem, przypomina, że największy przemysł Kalifornii to nie elektronika ani Hollywood, ale rolnictwo.

W Dolinie Santa Maria, na północ od Santa Barbara, na plantacjach truskawek i winnej latorośli pracują niemal wyłącznie Meksykanie. W gminie Imperial, na wschód od San Diego, liczba osób płacących podatki przekracza liczbę mieszkańców. Żeby pracować legalnie, trzeba mieć papiery, numer ewidencyjny, odpowiednik polskiego PESEL. Część tych podatków idzie na późniejsze emerytury. Ale po tę emeryturę nie zgłosi się nielegalny imigrant.

Nie przychodzą do lekarza, gdy strzyka w krzyżu, ale gdy karetka przywozi rannego z wypadku, nikt nie pyta o paszport. Podobnie jest, gdy Meksykanka zjawia się w szpitalu, aby rodzić. A urodzone dziecko nabywa automatycznie obywatelstwo amerykańskie. Gdyby rodziców deportować, to co z dzieckiem? W szkołach nikt nie pyta uczniów o dokumenty. Mają adres, więc mają prawo do kształcenia.

Blisko 1,3 mln ludzi – prawie tyle co w przemyśle i więcej niż w szkolnictwie – pracuje dziś w Kalifornii przy przygotowywaniu i podawaniu żywności. 120 tys. kucharzy w fast foodach zarabia średnio rocznie 19 tys. dol. W konsekwencji gwałtownie zmniejszyła się przewaga dochodowa Kalifornijczyków nad amerykańską przeciętną. Dochód na głowę Kalifornijczyka, pół wieku temu o 25 proc. wyższy od średniej dla Ameryki, jest dziś tylko o 7 proc. wyższy i wynosi 40 tys. dol. Szkopuł w tym, że wpływy budżetu są dziś o 15 mld dol. niższe niż oczekiwano jeszcze pół roku temu.

49 proc. wpływów budżetowych to podatki dochodowe od osób fizycznych. 35 proc. to podatki od sprzedaży. 10 proc. stanowią podatki od korporacji. 6 proc. przypada na wszelkie inne podatki i opłaty ściągane przez rząd stanowy.

Stan uwięziony

Kolejnego, moim zdaniem, samobója Kalifornia strzeliła sobie 15 lat po przyjęciu Prop. 13. Wtedy to do rangi najszybciej rosnącej gałęzi gospodarki awansowało więziennictwo. W budżecie na 2008–2009 na garnuszku stanu znajdowało się 67 862 pracowników tego sektora, a koszty wyniosły 14,2 mld dol. Więcej kosztuje tylko szkolnictwo i zdrowie. Liczba więźniów podwoiła się w ciągu dwudziestu lat.

Prawdziwie złotą erę dla więziennictwa zapoczątkowała tragedia, jaka wydarzyła się w 1993 r. w Petalumie, małym sennym miasteczku na północ od San Francisco, gdzie porwano i zamordowano dwunastoletnią dziewczynkę. Zbrodnia popełniona przez notorycznego przestępcę wstrząsnęła krajem i stała się bodźcem dla zmiany ustawodawstwa w Kalifornii. Przyjęto je rekordowo szybko, z impetem niespotykanym w procesie kodyfikacji. Dość pobłażania dla kryminalistów: dożywocie dla każdego, kto popełnił zbrodnię, a ma na swym koncie dwa brutalne przestępstwa.

Na detale zabrakło czasu. Za kratki na długie lata trafili i ci, którym to się należało, i całkiem przypadkowi. Formuła zastąpiła sędziowskie rozważania: jak poważne muszą być to przestępstwa?; rabunek z bronią w ręku, kradzież telewizora czy nielegalne rozpalenie ogniska w lesie? Nowe prawo nie daje sędziom wyboru. Algorytm zastępuje myślenie: minimum 25 lat, maksimum dożywocie. Tylko prokurator może poprosić, aby odstąpić od zastosowania tego prawa. Ale prokurator rzadko prosi o łagodny wymiar kary.

Wyborcy zagłosowali pod wpływem impulsu. Nie mieli pojęcia, ile to będzie kosztować, kto i jak za to zapłaci i czy to naprawdę poprawi bezpieczeństwo na ulicach. Politykom spodobało się to ustawodawstwo, bo wyglądają na twardzieli, a kto nie lubi ostrego szeryfa chroniącego porządnego obywatela przed rzezimieszkiem? Zabiegają nie tylko o głosy wyborców, ale także o względy potężnego związku strażników więziennych. Im dłuższe wyroki, tym więcej więźniów, bo mniej ich wychodzi. Im więcej więźniów, tym więcej więzień. Im więcej więzień, tym więcej strażników. Im więcej strażników, tym więcej składek związkowych. Im więcej składek związkowych, tym więcej pieniędzy na wspieranie jednych polityków i torpedowanie innych. A przy okazji związek zawodowy strażników więziennych wymusza wyższe wyroki, organizując i finansując ruch obrony ofiar przestępstw, załatwia dla swoich lukratywne płace i zyskuje kontrolę nad zarządzaniem więzieniami. Spora część więźniów to psychicznie chorzy, dla których stan nie ma alternatywnych pomieszczeń, od kiedy gubernator Ronald Reagan zamknął szpitale psychiatryczne w Kalifornii i pacjentów wypuścił na ulice. Co piąty więzień trafił za kratki z powodu narkotyków: posiadał, handlował, produkował. Wielu z nich to narkomani.

Kalifornia wydaje rocznie na jednego więźnia 43 tys. dol. – w wielu innych stanach wystarcza połowa tego. 750 tys. siedzi w więzieniu albo ma kary w zawieszeniu. Od 1980 r. wydatki na więziennictwo wzrosły 15-krotnie, cztery razy szybciej niż całość wydatków stanowych. W opinii władz federalnych opieka medyczna w więzieniach Kalifornii jest na poziomie krajów Trzeciego Świata albo poniżej. Koszty będą rosły, gdy więźniowie będą się starzeć i wymagać więcej opieki medycznej. Dziś co ósmy więzień ma ponad 50 lat; za dziesięć lat co czwarty wpadnie w tę grupę wiekową.

Domy na wyrost

W minionym ćwierćwieczu potężnym generatorem miejsc pracy i bogactwa w USA, zwłaszcza w Kalifornii, stał się sektor finansów i nieruchomości. To nie tylko setki tysięcy dobrze płatnych posad w bankach, firmach hipotecznych, ubezpieczeniowych i w pośrednictwie. Boom w nieruchomościach wywołał efekt mnożnikowy i stworzył nowe zawody – np. takie zajęcie, jak przygotowanie pustego domu czy lokalu do sprzedaży (nazywa się to staging, swego typu scenografia) – dobrane ze smakiem meble, niezłe reprodukcje na ścianach, rodzinne fotografie i narzuty na kanapie, które ocieplają wnętrze, sprawiają, że lokal lepiej i szybciej się sprzedaje.

Łatwość w dostępie do kredytu napędziła popyt wśród ludzi, których naprawdę na zakup domu nie było stać. Tak jak mojego ogrodnika Saul Velazqueza, który kupił dom za 600 tys. dol. Nie wyłożył ani grosza, jeśli nie liczyć słonych opłat dla bankowców, brokerów, notariuszy, agentów ubezpieczeniowych. Wszystko było świetnie do czasu, gdy jego miesięczne opłaty gwałtownie skoczyły. Nie wiedziałeś, co robisz, na jakich warunkach pożyczasz, gdyż dokumentacja była po angielsku? – pytam go. Nie, nie byłbym się w stanie w tym połapać, podobnie jak wielu moich przyjaciół z Meksyku, Gwatemali i Nikaragui, nawet gdyby wszystko było po hiszpańsku – tłumaczył się. Powiedzieli, że się kwalifikuję na pożyczkę i tyle.

Dla takich jak on, ale też dla mniej zamożnych białych, dwie godziny jazdy od wielkich drogich miast, Los Angeles i San Francisco, a także wokół tańszego Sacramento w dwa lata urosły miasteczka solidnej wielkości. Dziś straszą pustką. Okazało się nagle, że ci, którzy mieli w nich zamieszkać, nie są w stanie ani spłacać starej pożyczki, ani ją refinansować. A banki, do niedawna arcyliberalne, dziś panicznie boją się pożyczać.

Kalendarz klęsk

Kalifornia nie pierwszy raz staje w obliczu katastrofy. Koniec wojny wietnamskiej był potężnym ciosem dla przemysłu zbrojeniowego stanu. Ale wtedy na dobre zakwitła Dolina Krzemowa. Początek dekady lat 90. znów przyniósł złe czasy – upadek Związku Radzieckiego pozbawił pracy setki tysięcy dobrze opłacanych inżynierów i robotników pracujących na potrzeby wojska. To wtedy zdesperowane rodziny zaczęły wędrować do tańszego Oregonu, a nawet dalej na północ. Do pożarów i trzęsień ziemi doszły krwawe zamieszki rasowe w centrum Los Angeles. Ale wkrótce potem wybuchła rewolucja Internetu i znów nie tylko Dolina Krzemowa, ale centra wysokiej technologii w San Diego, w gminie Orange i dolinie San Fernando zaroiły się od prężnych firm.

W grudniu 2000 r. Kalifornia stanęła w obliczu braku prądu. Stan, który wyszedł obronną ręką z trzęsień ziemi, gigantycznych pożarów lasów, powodzi i siedmioletniej suszy, uginać się począł po ciężarem katastrofy sprowokowanej nie przez naturę, ale ludzką niekompetencję i brak wyobraźni. Na ironię zakrawał fakt, że w XXI w. akurat Kalifornia wkroczyła prawie po ciemku, w wyniku niefortunnej deregulacji rynku energetycznego.

Stan stopniowo rozdmuchał sektor publiczny i system regulacji do zachodnioeuropejskich rozmiarów. Rząd stał się najszybciej rosnącym sektorem gospodarki, a związki zawodowe pracowników sektora publicznego nabrały siły, aby forsować swe interesy ekonomiczne bez oglądania się ani na efektywność swej podstawowej pracy, ani na możliwości finansowe stanu. Gdy sprawy miały się dobrze, w czasach prosperity wartkim nurtem płynęło wsparcie dla szkół, służby zdrowia, policji, strażaków, parków narodowych, a nawet schronisk dla psów. Pracownicy sektora publicznego – jest ich w Kalifornii ponad dwa i pół miliona (wchodzą w to nauczyciele, policja, straż pożarna i reszta tego, co u nas nazywa się budżetówką) – zafundowali sobie 16 oficjalnych dni wolnych od pracy, podczas gdy sektor prywatny świętował 6 dni w roku.

Wejście Terminatora

I wówczas, sześć lat temu, w Sacramento pojawił się naładowany sterydami Terminator, silny chłop imieniem Arnold. Schwarzenegger miał jasny pomysł: pociąć kartę kredytową, którą hojnie szastali stanowi legislatorzy, i dać zniewieściałym (girly men, jak powiadał Mr. Universe) przedstawicielom narodu zastrzyk testosteronu. Tymi hasłami podbił serca, zawładnął umysłami. Demokrata Gray Davis został w wyniku referendum odwołany ze stanowiska. Główny powód – nieskuteczna walka z rosnącym deficytem budżetowym. Silny Arnold miał zaprowadzić dyscyplinę fiskalną. Szybko zachłysnął się własną popularnością i zgłosił pod publiczne referendum całą masę pomysłów, które szły w kierunku, na który – sądził – dostał mandat. A więc ograniczenie siły związków, wprowadzenie limitu wydatków etc. I przegrał.

Zmienił więc ton, wsłuchał się w społeczne tęsknoty i skupił na ekologii i zielonej energii. To zjednało mu sympatię demokratów i uznanie w Europie. Polityczny pragmatyzm – powiadają jedni – przenicował muskularnego Arnolda na polityka środka. Guzik prawda, mówią inni. To nie pragmatyzm, ale klasyczny narcyzm. Schwarzenegger chce być lubiany. Poczuł smak porażki i smak ten nie przypadł mu do gustu. Gubernator znalazł się dokładnie tam, gdzie sześć lat temu jego wyśmiewany i pobity rywal. Tyle że dziś dziura jest znacznie głębsza. A elektorat cierpi na powszechną i widać nieuleczalną schizofrenię – chce świadczeń, ale nie chce za nie płacić. Kłopot w tym, że parlamentarzyści myślą dokładnie tak samo.

W obu partiach do głosu doszły skrzydła skrajne, umiarkowanych zepchnięto do defensywy. Układ sił w parlamencie stanu ukształtował się w ostatnich dekadach tak, że republikanie są w mniejszości, ale wystarczająco silnej, aby blokować oponentów. Demokraci stali się natomiast zakładnikami rozmaitych grup interesu. Późną zimą 2009 r., gdy okazało się, że dziura w budżecie przeszła najgorsze sny gubernatora i przekroczyła 41 mld dol., zaczęło się okrawanie wydatków, czego nienawidzi tzw. lewica, czyli demokraci, i podwyższanie podatków, czego równie nienawidzi prawica, czyli republikanie. I jedni, i drudzy czynili z obrzydzeniem to, co tak odległe jest ich naturze, ale bez nazywania rzeczy po imieniu – bez przyznania, że budżet stanu jest od dawna strukturalnie niezrównoważony. Tym razem republikanie głosowali za podwyżką podatków, ryzykując gniew swych wyborców za rok. Demokraci zgodzili się na cięcia wydatków, o których jeszcze niedawno nie chcieli słyszeć. Choć kontrolują obie izby stanowego parlamentu, przystali na szereg koncesji, aby tylko zyskać głos jednego republikańskiego senatora – był potrzebny dla 2/3 niezbędnych dla przepchania budżetu.

Wzrost wydatków wynika zarówno ze stanu gospodarki Kalifornii, jak i demografii. Od 2000 r. ludność stanu wzrosła o 4,4 mln ludzi. Najszybciej przybywa seniorów, co powoduje wzrost zapotrzebowania na świadczenia zdrowotne i programy związane z wiekiem.

Casus California

Deficyt budżetowy to nic nowego dla Kalifornii. Ale tym razem na koktajl strukturalnej nierównowagi i paraliżu politycznego nakłada się przewlekła recesja, bezprecedensowy spadek cen nieruchomości i wyzwania, jakie globalizacja stawia przed rynkiem pracy.

Podatki od dochodów indywidualnych spadły w roku budżetowym 2008–2009 o 14 proc. Tyle samo wyniósł spadek podatków od przedsiębiorstw.

Szacuje się, że podatki od zysków kapitałowych (sprzedaży akcji i nieruchomości) spadły w 2008 r. o 55 proc.

W 2009 r. o ponad 60 proc. podskoczyły podania o zasiłki dla bezrobotnych.

Nie ma żadnej gwarancji, że skoro Kalifornia dała sobie radę w przeszłości, poradzi sobie z obecnymi kłopotami. Są one bardzo głębokie, a natura wyzwań w globalizującym się szybko świecie jest odmienna od sytuacji sprzed 20 lat. Coraz trudniej o nowe sektory, które dają wielu ludziom dobrze płatną pracę i nie poddają się pokusom ucieczki za granicę w poszukiwaniu wyższej stopy zysku. Ludzie z Doliny wierzą, że nigdzie indziej gleba nie jest równie podatna na innowacje, że fontanna nowych pomysłów tryska w okolicach Palo Alto silniej niż gdziekolwiek indziej na ziemi. I może mają rację. Ale z tego jeszcze nie wynika, dlaczego idee, które rodzą się w tutejszych głowach, nie byłyby realizowane tam, gdzie siła robocza jest równie sprawna, wykwalifikowana, utalentowana, zdyscyplinowana, ale po prostu o wiele tańsza.

Kalifornia nie jest w sytuacji unikatowej. Z fiskalnymi realiami zderzyła się wcześniej niż inne stany, bo taki akurat ma kalendarz. Ale pod kreską są budżety w ponad 40 stanach i zwłaszcza tam, gdzie ceny nieruchomości ostro spadły, jak na Florydzie czy w Arizonie, nie będzie dużo lżej.

Kalifornia się nie zawali. I dziurę w budżecie może załatać. Na cztery sposoby: 1) obcinając wydatki, 2) podnosząc przychody, głównie drogą „tymczasowej” zwyżki stanowej stopy podatku od sprzedaży, 3) pożyczając pieniądze poprzez emisję obligacji, które mają być spłacane wpływami z loterii, 4) sięgając po pomoc federalną.

Słowo-klucz w tym równaniu to „tymczasowe”. To kolejne łatanie dziury ma bowiem niewiele wspólnego z rozwiązaniem strukturalnej nierównowagi między kosztami programów i świadczeń a wpływami ze stanowych podatków. Do tego potrzeba by nawet zmian konstytucyjnych. O nich zaczyna się przebąkiwać, choć to arcytrudna ekwilibrystyka. Dla wielu mieszkańców stanu, zwłaszcza gorzej sytuowanych, dzisiejsze trudności oznaczają i oznaczać będą niższą jakość życia.

W obliczu gigantycznego deficytu 19 maja odbyło się w Kalifornii specjalne głosowanie; obywatelom przedstawiono sześć propozycji (Prop. 1A do 1F) – pod hasłami walki z kryzysem stanowych finansów. W opinii poważnych analityków przyjęcie dwóch z propozycji pogorszyłoby sytuację, jedna nie miała żadnego znaczenia, dwie znaczenie marginalne, a szósta była z kategorii pobożnych życzeń. Prop. 1A – najważniejsza, bo stawiająca sobie za cel tworzenie rezerw na czarną godzinę, była tak zawiła, że jej oponenci paradowali publicznie z plakatami zawierającymi jej tekst. Prop. 1F natomiast przewidywała, że w latach, w których groził deficyt budżetowy, parlamentarzyści nie dostaną podwyżek. Ta akurat, najbardziej popularna, była równoznaczna z konstytucyjnym zapisem, że niegrzeczne dzieci nie dostaną deseru przed snem.

Zważywszy niechęć do kompromisu, wygląda na to, że Kalifornii przed końcem lipca po prostu zabraknie pieniędzy, aby regulować długi i płacić nauczycielom, pielęgniarkom, policji czy strażakom. Co dalej? Prawo federalne zakłada wprawdzie możliwość bankructwa rządu lokalnego, ale nie rządu stanowego (nie może się więc pojawić ktoś taki jak syndyk masy upadłościowej stanu). Z lewa, a zwłaszcza z prawa słychać głosy, aby zwlekać ze spłatą zobowiązań – albo je kompletnie ignorować. Byłaby to katastrofa nie tylko dla stanu, ale dla całego kraju. Zachwiałoby to bowiem zaufaniem rynków kredytowych, radykalnie osłabiło zdolność pożyczania przez miasta i gminy – a to popchnęłoby niejeden rząd lokalny w upadłość.

Nie sposób więc sobie wyobrazić, aby Kalifornia uporała się z dzisiejszym kryzysem bez pomocy Waszyngtonu. Pomoc ta może przybrać różne formy – zarówno bezpośrednich krótko- i średnioterminowych pożyczek, jak i gwarancji kredytowych. Rzucenie takiego koła ratunkowego będzie jednak bardzo politycznie trudne, jeśli Kalifornia nie przedstawi realistycznego planu – może jeszcze nie trwałej sanacji budżetu, ale przynajmniej ścieżki regulowania swych zobowiązań.

Eureka?

Widmo bankructwa stanu pozostaje, jak na razie, bez większego wpływu na ikony Kalifornii. Nie wysycha fontanna innowacji w Dolinie Krzemowej i nie zamiera fabryka snów w Hollywood. Na liście najlepszych dwudziestu uniwersytetów świata sześć, a w pierwszej dziesiątce trzy (Stanford, Berkeley i CalTech) to uczelnie z Kalifornii.

Kalifornia to jedyny stan USA, którego motto, zawarte w Wielkiej Pieczęci Stanu Kalifornia, przyjętej w czasie konwencji konstytucyjnej w Monterey w 1849 r. to słowo greckie: Eureka. W 1957 r. zrodził się ruch, aby zmienić je na In God We Trust, takie jest motto Stanów Zjednoczonych i stanu Floryda. Pomysł przepadł, a w 1963 r. parlament Kalifornii przyjął słowo Eureka jako oficjalne motto stanu.

Casus California obnaża przy okazji pułapki demokracji bezpośredniej, która jeszcze bardziej niż demokracja przedstawicielska podatna jest na demagogię, argumenty smakowite, ale nie do końca przemyślane, pokusy czegoś za nic, miraże i domki z piasku. Inicjatywy ustawodawcze, takie jak Prop. 13, to zwykle wyraz frustracji i rozczarowań.


 
SPIS TREŚCI 18. WYDANIA POMOCNIKA INTELIGENTA:
 

Zwierzęce duchy rynku
Rozmowa Jacka Żakowskiego z Robertem J. Shillerem

Mgła nad Golden State
Andrzej Lubowski

www.anonim.kapital
Edwin Bendyk

Bytem być, czyli o rozkwicie i uwiądzie egzystencjalizmu
Tadeusz Gadacz

Auschwitz - grób Boga
Adam Szostkiewicz

Ogród rozgałęziających się wszechświatów
Rozmowa Karola Jałochowskiego z Davidem Deutschem

Kłopoty z inteligencją
Jerzy Jedlicki

Trudne bajki
Anna Brzezińska

Dodatek NIEZBĘDNIK INTELIGENTA dostępny również w E-wydaniu wraz z 28. numerem POLITYKI

 

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną