Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Ilu wypadków drogowych moglibyśmy uniknąć? Ta historia dowodzi, jak wielu

energepic.com / StockSnap.io
Na nowych unijnych obwodnicach, a i na łatanych starych drogach, ginie się teraz seryjnie i grupowo. Tych śmierci tyle, że powszednieją, i jeśli ofiar jest mniej niż cztery, gazety już o tym nie piszą.

Pod Skrzeleczkami zginęło czterech, wszyscy ze znanych w okolicy rodzin. Pruli podobno na zapasowym kole, zaprawieni w samochodowych bojach z szosą, jak to jest teraz w obyczaju – na złamanie karku i kupą, mości panowie.

Następni, pięciu spod Słupska, widzieli samochód poprzedników w telewizji. Kolejni, czwórka spod Oleśnicy – także. Ich samochody przypominają po wypadku makabryczne rzeźby, przemyślnie powykręcane, splątane, pogięte. Z tego – czyjeś wystające ręce, jak pod Słupskiem, jakiś roztrzaskany mózg na czymś, co było przed sekundą drzwiczkami samochodu, jak spod Oleśnicy.

Ojciec chłopaka, który zginął pod Strzeleczkami, strażak, nieraz rozcinał blachy, żeby wyciągnąć z nich to, co pozostało z pasażerów. Tym razem los oszczędził mu wezwania do wypadku. Lecz takie tragedie zdarzają się w polskiej masie zabitych na drodze: 5,5 tys. osób rocznie. W Białymstoku wyciągniętą z samochodu córkę odebrał w szpitalu jej ojciec, który miał właśnie dyżur. Już martwą.

Ojciec Kamili spod Oleśnicy, policjant, też był na służbie. Po północy do jego kolegi z komisariatu zatelefonował syn, również policjant. Wracał nocą po służbie z kolegą z Wrocławia. Na pustej szosie jechało z naprzeciwka Audi. Zobaczyli nagle, że w odległości 200 m od nich, na prostym odcinku drogi, Audi zjechało gwałtownie na przeciwległy pas. Gdyby wyruszyli z Wrocławia o parę minut później albo jechali trochę szybciej, samochód mógłby uderzyć prosto w nich.

Audi obróciło się w miejscu, dachowało i pionowo uderzyło w przydrożną topolę – jedyne martwe drzewo w okolicy, a potem wpadło do głębokiego rowu przy drodze, kołami do góry. Na kilka sekund uruchomił się klakson, potem zapadła cisza, szosę pokryła warstwa uschniętych gałęzi. Policjanci zobaczyli, że kierujący autem mężczyzna leży na zewnątrz, przy nim dziewczyna, drugą zakleszczył tył samochodu, trzecia wypadła daleko w zboże. Nie mieli zapiętych pasów.

Policjant zatelefonował do ojca, do komisariatu, że wśród ofiar rozpoznał chyba córkę jego kolegi, Kamilę. Żeby mu jakoś oględnie powiedzieć. Ojciec Kamili wybiegł jak stał, pojechał na miejsce wypadku. Chciał poznać prawdę, nawet tę najgorszą.

Ból do szpiku kości

Uderzenie było tak straszne, że Kamila nie miała żadnych szans. Płakał potem, zeznając w prokuraturze, twardy przecież chłop. Prosił, żeby zwrócono mu zatrzymany w śledztwie telefon komórkowy Kamili. Kupili go z żoną na jej 18 urodziny. Nawet komórki, prócz jednej, którą wyrwało z samochodu, były połamane. Rodzice Kamili postanowili, że włożą telefon do trumny. Jej kosmetyki, grzebień, lusterko, drobiazgi osobiste. Żeby je tam miała przy sobie.

Ojciec Kamili o świcie poszedł do matki Moniki, po sąsiedzku. Czy wie, gdzie ona jest? Z pewnością śpi w swoim pokoju – powiedziała matka. Albo u Marty, też blisko. Wróciły późno z festynu w sąsiednim miasteczku i Monika nie chciała pewnie obudzić matki. Kamila, Monika i Marta mieszkają w małej wsi pod Oleśnicą, przy tej samej ulicy. Przesiadują często u siebie, nocują. Zżyte jak siostry. Dla ojca Kamili wszystkie trzy jak córki. Nieraz brał Monikę na rodzinne wyjazdy, żeby dziewczynki nie rozstawały się także w wakacje. Kiedy wydało się, że z Martą, gimnazjalistką, nie jest za dobrze, bo zaczęła brać narkotyki, poważnie z nią porozmawiał. Jako ojciec przyjaciółki i jako policjant. I Marta z zagrożenia w końcu się wygrzebała.

Marta to silny charakter, energiczna, zadziorna. Od dzieciństwa chciała być policjantką. Brat też jest policjantem, mieszka z żoną i dzieckiem już poza wsią, na swoim, choć niezbyt daleko. Mąż siostry Marty jest zawodowym wojskowym, mieszka we Wrocławiu. Może dlatego Martę ciągnęło w militarne strony. Teraz, po jej śmierci, w domu na wsi zostaną sami rodzice. Matka już trzecie dziecko odprowadza do grobu. Dwoje przed Martą umarło zwyczajnie, nie w wypadku.

Ale śmierci się nie sumują. Każda jest oddzielna. Którakolwiek by to była, ile dzieci zostałoby jeszcze w domu, bólu to nie umniejsza. Wali się na głowę i najpierw ogłusza. Kto stracił dziecko, wszystko jedno w jakim byłoby wieku i które z kolei, chodzi jak otumaniony. Jeszcze do niego nie dotarło, że na zawsze i że nigdy. Mózg wydziela środki znieczulające, żeby człowiek nie zwariował.

Myśli się wtedy, czy pantofle dziecka nie są za ciasne, sukienka – czy starannie wyprasowana, czy włożono kilka ulubionych przedmiotów do trumny: jakby wysyłało się dziecko na kolonie. Dopiero potem, za jakiś czas, kiedy organizm przestaje wytwarzać automorfinę, ból dopada człowieka na całego – biały, do dna, do szpiku kości. Bo nie ma na świecie niczego straszniejszego niż ból po śmierci dziecka.

Pod Strzeleczkami zabił się jedynak. Świetny, mądry chłopak. Matka, psycholog, wciąż na prochach. Pod Słupskiem jeden z siódemki rodzeństwa, najstarszy. Jechali samochodem Volvo, który był mniej więcej w wieku ginących teraz grupowo: 20-latek. Policjanci jeszcze wiele godzin po wypadku nie potrafili ustalić, kim były ofiary i ile ich było. Świętowali przy grillu koniec szkoły i początek lata. Zabrakło piwa. Często właśnie braknie piwa. Wsiadają. Ponosi ich.

Jak żyć?

Monika była najmłodszą z szóstki rodzeństwa. Wysoka, śliczna, wszystkie trzy były zresztą jak z obrazka – szczupłe, czarnowłose, długonogie. W przyszłym roku Monika zdawałaby maturę. Jak skończę medycynę, będę cię leczyła, mamo, mówiła. A Kamila chciała iść na germanistykę.

Monika pojechała raz z matką do szkoły muzycznej w miasteczku, bo chciała grać na flecie. Ty, dziecko, paluszki masz stworzone do akordeonu, powiedziała nauczycielka. Odtąd, trzy razy w tygodniu, Monika jeździła na lekcje do drugiej szkoły – muzycznej. Matka robiła swoje. Doiła krowy, hodowała owce i świnie, dojeżdżała sprzątać jedną z wilii w okolicy. Ojciec pracował na roli i był kierowcą – rozwoził samochodem chleb z piekarni w mieście po całej Polsce. Harowali. Byle się dzieci uczyły.

Matka sama im zawody wybrała. Najstarszy skończył Akademię Rolniczą, a potem organizację i zarządzanie. Jest prezesem wielkiej firmy rolniczej. Drugi syn – zawodowy wojskowy, trzeci – cukiernik, od czterech lat pracuje na budowie w Anglii. Córka po gastronomii. Druga córka będzie teraz robiła licencjat. Pracuje w Urzędzie Skarbowym w Oleśnicy. Strasznie chce dalej studiować.

I choć dzieci są jak złoto, żadne nie pali, nie pije, nie rozrabia, jak teraz matka będzie żyła bez Moniki? Wszystko takie niezałatwione. Monika miała nagraną pracę na wakacje jako hostessa, tylko co zapisała się na kurs samochodowy, bo miała stypendium za dobrą naukę i powoli na ten kurs sobie odłożyła. Kupiła komórkę na nazwisko matki, na raty, i teraz matka będzie je spłacać za zdruzgotany telefon córki. I choć ma już nawet wnuki, jak żyć?

Ksiądz na pogrzebie mówił w kazaniu, że rozmawiając z rodzicami Kamili, przekonał się z ulgą, że nie stracili wiary. Nie pytali, dlaczego ona, dlaczego właśnie my? Bo nie ma odpowiedzi na te pytania. Może ci młodzi musieli zostać emisariuszami stąd tam, może ich śmierć zapobiegła jakiemuś złu? Można tylko powtórzyć za Hiobem: Pan dał, Pan zabrał, niech imię jego będzie pochwalone. Lecz to nieszczęście, mówił ksiądz, powinno być ostrzeżeniem przed stylem życia młodych, przed rozbuchaną konsumpcją, hedonizmem, zatraceniem się w używaniu życia, przed zanikiem duchowości.

Ale one dopiero tego życia zakosztowały. Nierozwydrzone, niepyskate, dziewczyny z granicy między wsią i miastem. Jeszcze w ryzach. Jeszcze bez chłopaków na serio. W białych trumnach je pochowali. Uwielbiały potańczyć, poszaleć na parkiecie, pożartować, pośmiać się w towarzystwie, ubrać fajnie, wielkie mi co.

Tamtego dnia pojechały z rodzicami Kamili do sąsiedniego miasteczka na festyn. W programie był występ Krawczyka i zespołu Feel, a potem miała być zabawa taneczna w parku. Wracając z festynu dziewczyny poprosiły matkę Kamili, żeby je jeszcze zostawiła w Oleśnicy. Chciały pójść do klubu Nautilius przy rynku. Często tam bywały. W Nautiliusie błyskają po dyskotekowemu światła, ostre kolory, alkohol błyszczy w szkle, muzyka, jaką lubią. Jest internetowo, somnambulicznie, telewizyjnie: witryna wielkomiejskiego świata.

Tamtego dnia, mówi właścicielka Nautiliusa, dyskoteki nie było. Tylko stoliki klubowe do dyspozycji klientów, ustawione na rynku, plus bar. Usiąść, pogadać ze znajomymi, tyle tego. Dziewczynom zeszło gdzieś do północy. Matka Kamili wysłała do córki esemesa z pytaniem, czy mają jak wrócić do wsi, bo jeśli nie, ona po nie przyjedzie. Kamila: że jeszcze nie wie, ale da mamie znać. Pewnie jeszcze nie wiedziały, czy mogą liczyć na Krzysztofa, mieszkańca sąsiedniej wsi. Zatelefonowała do niego Marta. Czy mógłby zabrać je z Oleśnicy do domu? Krzysztof pił tego dnia z kolegami. Może powiedział o tym Marcie, a może od razu, bez wyjaśnień, usiadł za kierownicą.

Kasia z Oleśnicy, znajoma dziewczyn, sama o mało też nie straciła życia. Wracali niedawno z osiemnastych urodzin, 150 na godzinę. Kolega z trudem zapanował nad samochodem, wprost cudem nie wylądowali w rowie.

Po śmierci dziewczyn rozpętała się burza w internetowym portalu Moja Oleśnica, prowadzonym przez studenta dziennikarstwa, mieszkańca miasta. Że jak można prowadzić po alkoholu, że jedzie do trumny ten, kto siada za kierownicę nietrzeźwy. I że ten chłopak, który je wiózł, jest po prostu mordercą. Były nawet głosy, że konieczne jest pomszczenie śmierci dziewczyn, odwet na rodzinie, coś w tym rodzaju. Ale czy to coś zmieni? Kasia z Oleśnicy mówi, że jazda po alkoholu tak spowszedniała, że nie zwraca się na to uwagi. Kto się nie przewraca od promili, jedzie i już. A jak trzeba, zabiera do auta znajomych.

150, może więcej

Krzysztof przyjechał po nie gdzieś pewnie w okolice Nautiliusa. Nie pierwszy raz je podwoził. Któraś do niego dzwoniła i stawiał się na żądanie. Imponowały mu, to pewne. Może w którejś się kochał, może któraś przychylnie na to patrzyła. Trzy piękne panny – miłe, wesołe, towarzyskie. Jego ojciec nie ożenił się z matką. Ojciec jego brata – także nie. Chłopców wychowywali głównie dziadkowie. Gdy babka zmarła, sam dziadek. Takie sprawy nie mają już teraz wielkiego znaczenia. Ale Krzysztof, 27-letni, miał pewnie dość czasu, żeby w dzieciństwie nabawić się kompleksów. Skończył zawodówkę. Od niedawna dorobił się prawa jazdy. Kupił samochód. Pracował na to Audi parę ładnych miesięcy, w Irlandii, potem w Finlandii. Kupił je zresztą na spółkę z kolegą. Ale dostęp do supermocnego silnika był. Kto ma samochód, ten idzie jednak wśród kolegów i koleżanek o oczko w górę w prestiżu i znaczeniu.

Krzysztof wyrwał się z miejsca do przodu, ujechali raptem 10, 15 minut po nowej obwodnicy, która aż się prosi o szybkość. Na liczniku mieli 150 km, może i więcej. Na równej drodze Audi przejechało na lewą stronę. Było ciemno i ślisko. Huk. Pod suchym drzewem lśnił rozsypany błyszczyk którejś z dziewczyn.

Tego samego dnia o świcie ekipy ratownicze wyjechały znów na wezwanie. Rozbity Opel Corsa leżał na boku w przydrożnym rowie. Impet wyrzucił dwie osoby z samochodu, trzecia – może ta przynajmniej zapięła pasy – tkwiła w samochodzie. Gnali po mokrej szosie na złamanie karku. Jakoś przeżyli.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną